Zapowiadało się na bezchmurną i spokojną noc – tak w każdym razie domniemał aspirujący do stopnia kapitana policji Jack Matthews, przyglądając się nie podejrzewającej niczego sąsiadce z przeciwległego mieszkania.
Nie potrzebował lunety czy noktowizora – silne żarówki lampy w apartamencie dziewczyny załatwiały sprawę dobrej widoczności. Jack sięgnął po butelkę szkockiej i przysunął krzesło. Dziewczyna zrzuciła już z siebie wieczorową suknię wzbogaconą licznymi cekinami, a teraz, siedząc na łóżku wolno ściągała rajstopy. Wyrafinowanie jej ruchów przez moment wprawiło obserwatora w zakłopotanie – podejrzewał, że już dawno przejrzała jego zamiary i jedynie odgrywa zakazany spektakl namiętności. Uczucie to spotęgował fakt zgaszenia przez nagą już brunetkę światła. Zmęczenie perwersyjną grą udzieliło się także Matthewsowi, dopijającego ostatniego drinka. Spojrzał na wiszący na ścianie elektroniczny zegar – dochodziła druga w nocy, a zatem jego organizm przechodził w stan rezerwy.
Wyszedł do łazienki i przygotował kąpiel, kiedy z rozmyślań o przyszłości brutalnie wyrwał go dźwięk telefonu.
Miejscem zbrodni (a zarazem pracy tak nielubianej przez wszystkich agentów kryminalnych) okazała się niewielka pracownia malarska, usytuowana dwie przecznice na południe od centrum Miasta. Zabezpieczenie śladów i ogarnięcie chaosu panoszącego się w tym miejscu zajęło policji trzy godziny, toteż przydzielony w trybie awaryjnym do sprawy Jack przybył tam niemal równo ze świtem.
W pracowni czekał już na niego komisarz lokalnego oddziału policji, Gordon Smith. Palił jedno ze swoich słynących z ostrego zapachu cygar i przypatrywał obrazom na ścianach. Na widok Jacka wyciągnął z kieszeni kurtki dłoń i przywitał podwładnego.
- Fatalny gust, jeśli chcesz znać moje zdanie. Nie cierpię całej sztuki nowoczesnej.
- Czasem warto by się dostosować...
- Chrzanię to – warknął, odwracając się w stronę na wpół otwartych drzwi do kuchni – Moim zdaniem, babka sama sprowadziła na siebie uwagę jakiegoś popierdoleńca.
Zdjął prześcieradło z niezbyt dobrze wysuszonego płótna.
– Chociażby to. „Obsesja 7”. Jakby nie było nic pięknego w przyrodzie, to oni rysują urwane głowy.
- Mhm – Matthews nawet nie udawał, że interesuje go pogawędka ze Smithem. Ich chłodne kontakty rozpoczęły się od chwili, w której Gordon wspiął się na najwyższy szczebel dzięki pomocy Jacka - wówczas jeszcze młodego aspiranta zawodu policyjnego, brawurowo rozwiązującego zagadkę serii morderstw w największym z hoteli i wyprzedzającego ludzi z FBI. Dopiero po dwóch latach od zakończenia „sprawy Bentona” ujawniono opinii publicznej jej szczegóły i materiały dowodowe. Czas ten nastąpił właśnie teraz. Posady kilku znanych urzędników miasta stanęły w obliczu zagrożenia, toteż ze sporą nerwowością reagowali na poczynania policji.
- Odkąd stałem się oczkiem w ich głowie, muszę pilnować, żeby moja własna nie wylądowała w kostnicy – ponuro zażartował Smith, ponaglający swoich podwładnych do szybszych działań.
Uwagę Jacka zwrócił materac w kącie galerii, pokryty krwią i rozrzuconym pierzem. Obok znajdowała się rozbita szklanka, oraz przypuszczalnie ostatnia deska ratunku ofiary: wygięty nóż kuchenny.
- Podejrzewamy, że jadła kolację, kiedy ją zaatakował. Podziurawił jeszcze materac, jak sito. Dostała chyba z 40 pchnięć nożem.
- Jakieś ślady?
- Żadnych. I jedna cholernie dziwna rzecz – zastukał palcami o framugę okna, gładząc następnie po kilku zardzewiałych gwoździach tkwiących w niej. - Zamknięte, widzisz?
- Jest środek lata. Może miała klimatyzację?
- W tej ruderze?! Litości, Jack. Te gwoździe wbił morderca, już po dokonaniu aktu...
- A jeśli było inaczej? Dziewczyna mogła cierpieć na fobię: nie otwierała okien, drzwi, malowała przez długie godziny. Takie przypadki się zdarzają.
Gordon badawczo spojrzał na Jacka, po czym pokiwał głową w geście niedowierzania.
- Te drzwi miały zamek zamykany od środka. Nie ma na nich śladów włamania. Okna szczelnie poprzybijane… Albo go znała, albo...
- Kapitanie Gordon? Czy mogę wejść? - w drzwiach z niecierpliwością przebierał nogami młody i chudy rudzielec, o krzaczastych brwiach i krótkich jeżykowatych włosach. W lewej dłoni trzymał mały notes, a prawą nerwowo włączał i wyłączał wkład w długopisie.
- To Andy Griffith, młodszy aspirant w naszej komendzie. Poznajcie się. I radzę z nim zaprzyjaźnić, bo od teraz współpracujecie.
Jack z kwaśną miną uścisnął rękę chudzielca, a następnie zaciągnął Gordona na stronę, szepcząc do jego ucha:
- Przecież to niedoświadczony szczyl! Pewnie jeszcze nigdy nikogo nie aresztował, co dopiero mówić o...
- Słuchaj, mam związane ręce – odtrącił uścisk ze swego ramienia i zaczął oglądać podstawę czajnika - Ponadto, to najlepszy ze studentów naszej uczelni. Musimy dawać im szanse, żeby potem wiedzieli już, co znaczy strach i krew na dłoni.
Andy niepewnie wkroczył między dwójkę koronerów i zapytał, czy może zerknąć na ciało. Obaj z uśmiechem dopuścili adepta do czarnego foliowego worka, aby po kilku sekundach ryczeć ze śmiechy na widok jego nerwowej reakcji, kończącej się serią wymiotów wprost do wnętrza muszli klozetowej.
- Zawsze to samo – mruknął Matthews, sam teraz oglądający ułożone naprędce na marmurowym blacie zwłoki.
Trzy godziny później leżał na podłodze w opuszczonym mieszkaniu, tuż obok obrysowanego kredą konturu zwłok. Dopasowanie się do wzoru i próba psychicznego sprzęgnięcia z umysłem ofiary także spaliła na panewce: przybył na miejsce zbyt późno, aby zdołać odczytać jakiekolwiek znaki z pozostawionej aury.
Nie odnaleziono chociażby najmniejszego włosa zabójcy, nie wspominając już o śladach śliny, spermy czy potu.
Jack zaczerpnął głęboki oddech i zamknął oczy. Niemal zaczynała go irytować niesamowita precyzja, z jaką przestępca usunął skórę z klatki piersiowej, odsłaniając błyszczące żebra i martwą już tkankę.
Ofiara miała spore problemy z regularnym oddychaniem, potęgowane jeszcze przez bierne palenie. Artystka, cholera jasna, pomyślał Jack. Sam znał jedną z takich „zbłąkanych dusz”, jeszcze w Cincinatti. Była kelnerką, a po pracy malowała pastelowe obrazy przedstawiające sceny z „Apokalipsy św. Jana”. Przestała w dzień po tym, jak jej brata znaleziono martwego w śmietniku obok knajpy w której pracowała…
Położył się teraz na przeciwko drzwi wejściowych, szorując plecami po powierzchni płytek drewnianych, z jakich wykonana była podłoga galerii. Jego metody nie należały do konwencjonalnych i wiedział o tym doskonale, jednak nie zamierzał z nich rezygnować. Przynosiły efekt, jak chociażby w przypadku wykrycia serii zabójstw dokonanych przez Marca Wilsona. Był jego poprzednikiem i pewnego dnia po prostu odszedł z pracy. Początkowo nikt nie łączył tego faktu z przypadkami zniknięć kilku prostytutek i handlarzy narkotyków, ale dochodzenie Matthewsa przedstawiło niedowiarkom rozwiązanie. Wilson, osaczony przez Brygadę Specjalną w swoim mieszkaniu, przyznał się do popełnienia sześciu morderstw, zanim nie połknął w afekcie własnego języka. Jack miał nawet okazję rozmawiać z burmistrzem, jednak po kilku dniach jego zasługi zostały raptownie zniwelowane…
Kelnerka z Cinicinatti odwiedziła jego lokum podczas nieobecności gospodarza, a następnie rzuciła się z dachu, pozostawiając u sąsiadki adresowany do Jacka list pożegnalny. Nie pozbierała się nigdy po śmierci krewniaka, nie wierzyła też w kontynuację związku z policjantem. Kilka sformułowań z dokumenty przedostało się jakimś cudem do prasy i Jack omal nie stracił posady.
Teraz znajdował się w policyjnym Czyśccu.
- Andy, zrób dla mnie na jutro analizę krwi dziewczyny. I zbierz informacje o wszystkich jej znajomych, klientach... Jak najwięcej.
Zanim odłożył słuchawkę, demony przeszłości opuściły jego psychikę. Pozostały jedynie irytująco skrzypiące, niedomknięte drzwi szafy.
Jack po powrocie do domu nadal nie mógł oderwać swych myśli od obrazu zbrodni, jakiej pozostałości przyszło mu badać. Nie mógł znaleźć ani motywu ani nawet jakiegokolwiek punktu zaczepienia: włosa, paznokcia, śladu buta. Morderca był pedantem i profesjonalistą – tyle na razie był w stanie wywnioskować z jego działania, patrząc po raz kolejny na wieczorny striptiz swej sąsiadki.
Uśmiechał się pod nosem, obserwując sugestywną prezentację ciała w pełnej okazałości. Każdy detal, każda uzewnętrzniona komórka widoczna była jak na dłoni przez obiektyw małej lunety – pozostałości po czasach pracy w NASA, równie fascynującej co uciążliwej. Kosztowała rodzinę Matthewsów rozwód i białaczkę syna Jacka, chorego w wyniku zbyt długiego przebywania w zakażonej strefie na Florydzie. Toksyczność tego terenu nie była zbadana (lub zbadana i nie ujawniona dla opinii publicznej – władze stanu przejawiały tym troskę o lepsze samopoczucie mieszkańców).
Od jakiegoś czasu wręcz wszystko: paznokcie, kolor i fałdy na butach, fantazyjne makijaże wzbudzały w nim silny przypływ adrenaliny. Był fetyszystą i nie krył tego bynajmniej w kontaktach ze swymi partnerkami, coraz bardziej oschłymi, coraz częściej poszukującymi doskonałej przystani dla sztormu swych uczuć. Niestety, nie należał do ludzi łatwo wpadających w sieci związków, co czyniło go mało atrakcyjną partią wśród poszukiwaczek świątyń Hestii w Mieście.
Spojrzał przez moment na niebo, dostrzegając spadającą gwiazdę. Wyraził szybko w myśli życzenie, po czym raptownie zerknął w okno kilkadziesiąt metrów niżej.
Niestety, szczęście tego dnia było po stronie kogoś całkiem innego. Piękność wieczoru oddaliła się na zgrabnych nogach w głąb bogato wystrojonego salonu.
Bezruch wpatrzonego w pustkę okna Jacka trwał jeszcze przez dwie minuty, dopóki nie przerwał go dźwięk telefonu. Po drugiej stronie aparatu rozległ się rozgorączkowany głos Andy’ego:
- Nie śpi pan jeszcze? Mam tu pewne ciekawe informacje
- Wal śmiało. I daj spokój z tym „panem”. W końcu jedziemy na tym samym wózku.
- Dobrze. Zatem, do rzeczy: ta zamordowana artystka miała przewlekłą chorobę płuc, która w bliskiej perspektywie przykułaby ją do łóżka w jakimś obskurnym szpitalu. Ten morderca... wyciął z niej wszystkie... hmm... niemal wszystkie zainfekowane komórki.
- Jesteś o tym przekonany? To może mieć spore znaczenie w relacji w sądzie.
Po drugiej stronie linii telefonicznej rozległ się trzask, a potem przeciągłe buczenie. Głos rudzielca powrócił dopiero po kilkudziesięciu sekundach:
- Cholera, jakieś słabe łącza. Jest pan tam?
- Tak. Już ci mówiłem ...
- Jest jeszcze coś. Nie możemy znaleźć butli tlenowej, z której korzystała. Prawdopodobnie zabójca gdzieś ją ukrył, pytanie tylko dlaczego...
Nazajutrz zdążający do Biura Analiz Matthews omal nie spowodował tragicznego wypadku: kierowany przez niego Ford w ostatniej chwili zjechał na pobocze, ustępując miejsca rozpędzonemu truckowi. Jego kierowcę nie wzruszyły wszystkie epitety, jakie padły pod jego adresem z ust rozwścieczonego policjanta i nieczule odjechał w mglistą dal. Podenerwowany Jack na schodach biura zderzył się z wychodzącym z bocznych drzwi archiwum łysiejącym okularnikiem.
- Najmocniej pana przepraszam – kilka teczek akt wysunęło się spod jego szarego sweterka, upadając na podłogę. - To nie powinno mieć miejsca. Jeszcze raz najserdeczniej...
- Dobrze, już dobrze. Nic wielkiego się nie stało – lekko zszokowany Jack pomógł mężczyźnie pozbierać akta, po czym wkroczył do imperium informacji.
Tego dnia były jednak skąpe i mało konkretne: nie zidentyfikowano ani kilku włosów odnalezionych na wycieraczce domu (przypuszczalnie zwierzęcych), ani też pochodzenia krwi za paznokciem ofiary.
Cztery godziny przed zmrokiem Matthews przechadzał się ulicami miasta w poszukiwaniu miejsca, z którego mógłby spokojnie zadzwonić do kilku jasnowidzów. Wierzył w ich umiejętności – wierzył w potęgę całej białej magii równie silnie, jak w moc broni palnej czy narkotyków. Wertując książkę telefoniczną w budce na rogu Billington Street zauważył że niektóre ze stron zostały pobrudzone szarym pyłem –z pewnością nie kurzem, a raczej opiłkami żelaza. Z odrazą wytarł palce o podszewkę swego płaszcza i wykręcił numer do pierwszego z wizjonerów.
Kilkanaście minut trwała droga jego samochodu do podniszczonej ruiny na przedmieściach Miasta. W ponurej aurze budynku z trudem dostrzegł palące się w jednym z okien światło, rzucane przez małą lampkę usytuowaną na biurku.
Paul Ritter – to nazwisko figurowało na drzwiach, noszących u spodu dziwne ślady, jakby od uderzenia siekierą czy też ostrym nożem. Pchnął je delikatnie – otworzyły się z cichym skrzypieniem.
Właściciel lokum nie zerwał się na równe nogi widząc przybysza. Wręcz przeciwnie, z wręcz angielską flegmą odpalił od zapałki tytoń w starej fajce i spojrzał na Jacka.
- To pan umówił się ze mną na wizytę? Zapraszam – dopiero z bliska Matthews mógł zobaczyć, że pod kępką opadających na czoło siwych włosów widnieją dwie całkowicie białe bryłki, zwiastujące ślepotę wizjonera.
- Drzwi były uchylone, więc...
- Nigdy ich nie zamykałem. Do tego pomieszczenia mogą wejść tylko ludzie o czystym sercu i uczciwych zamiarach, uwierz mi – wskazał na stojący obok fotel i z szerokim uśmiechem zapytał:
- Czego się pan napije, detektywie?
Godzinę później (wypełnioną rozmową i licznymi żalami staruszka na swój psi los), niedoszły komisarz opuszczał mieszkanie Rittera z uczuciem ogromnego niedosytu: nadal nie był w stanie odpowiedzieć sobie na pytanie, kogo tak naprawdę ściga?
Nie pomagała mu jego filozofia, trening ani też zachowanie czystości umysłu. Czuł się jak pielgrzym u wrót olbrzymiej czarnej katedry, do której nie może jednak wkroczyć bez odpowiedniego klucza.
- Świat jest pełen chaosu: codziennie giną tysiące niewinnych tylko przez to, że ośmielili się znaleźć w niewłaściwym miejscu i czasie. Żyjemy zdecydowanie zbyt nerwowo i bez poszanowania naszego ciała i ducha. A to podstawowy błąd. Bóg istnieje: bez niego nikt nie byłby śmiertelny. A przecież ciągle umieramy, skazujemy się na choroby i wycieńczenie...
- Ostatnią rzeczą, na jaką ktokolwiek może sobie pozwolić to komfort umierania – złagodzenie blasku tej ostatniej drogi ku zbawieniu lub potępieniu...
Słowa Paula huczały mu w głowie tak długo, aż ze zdumieniem zorientował się, że stoi już na progu swojego mieszkania. W skrzynce pocztowej znajdowały się kolejne niezapłacone jeszcze rachunki, kilka ulotek… i dziwna niebieska koperta, której nadawcą było nieznane mu bliżej „Studio Snu”.
Późne popołudnie, zwłaszcza w sobotę, było czasem zasłużonego relaksu wielu zmęczonych obywateli Miasta. Ale nie Matthewsa czy Gordona. Obaj spotkali się w obskurnej chińskiej knajpce w celu przedyskutowania kolejnych tropów w sprawie, w którą obaj byli od pewnego czasu zaangażowani.
- Co masz dla mnie nowego? – zapytał Jack, zanim jeszcze na dobre rozsiedli się w mrocznym kącie lokalu, praktycznie całkowicie oddzieleni od wzroku pozostałych klientów lokalu przez szeroki parawan.
- Uważam… – Gordon wyjął z kieszeni chustkę i otarł twarz z potu – Uważamy w komendzie, że nie powinieneś dalej prowadzić tej sprawy.
- A to niby dlaczego? - oburzył się Matthews, gwałtownie sięgający do kieszeni płaszcza po mały dyktafon na którym nagrał myśli przekazane mu przez niewidomego.
– Nie rozumiem, dlaczego chcesz odciąć mnie od tej sprawy, naprawdę...
- Potrzebujesz trochę odpoczynku. Przez ostatnie trzy miesiące praktycznie non - stop jesteś na chodzie. Każdy inny na twoim miejscu odszedłby już na emeryturę!
- Ale nie jestem kimkolwiek innym. Znasz mnie dobrze i zdajesz sobie z tego sprawę – wstał i odwrócił na pięcie, mijając zaskoczonego rezygnacją klienta skośnookiego kelnera. Już w drzwiach usłyszał jeszcze od swego pryncypała:
- Nie masz żadnych śladów, pokrewieństw... Nic. Brniesz w ślepy zaułek. Odpocznij, Jack.
Resztę weekendu wykorzystał na usiłowaniach opanowania swoich emocji, skazanych teraz na ciężką próbę: Billington Street zostało odwiedzone przez niezidentyfikowanego jeszcze mordercę. Oczywiście celem jego wizyty stał się tylko Paul, znaleziony przez sąsiadów dwie godziny po morderstwie. Przybyłych na miejsce policjantów zdziwił nieco brak oczu u ofiary (napastnik prawdopodobnie zaakcentował tym kalectwo podstarzałego Tejrezjasza), podobnie jak i wyrwany język pozostawiony też przed umieszczonymi na krześle zwłokami – pod talerzem ukryta była malutka karteczka z napisem „ Za dużo słów”. W pomieszczeniach unosił się delikatny zapach palonej fajki i naftaliny, poutykanej w kątach pracowni mistrza.
Czując narastający w swych trzewiach gniew, Matthews wybrał się na długi spacer ulicami miasta. Rozpoczął późną porą w jednym z bardziej uczęszczanych skwerów, szukając w ten sposób chwili koncentracji i ukojenia. Ludzie mijali go, spiesząc się do swoich mniej trywialnych spraw. Ich twarze obrazowały stan, w jakim Miasto znajdowało się od kilku tygodni: skrajne znużenie, połączone ze szczypiącym oczy dymem zepsucia. Nie wiedział ilu z nich będzie jeszcze musiało przedwcześnie wyrzec się ciepła i pulsu za sprawą morderców i kiepskich lekarzy, nie chciał nawet prorokować, które z obściskujących się w ten wieczór par rozłączą się. Po prostu czuł, że nie wie nic. Był bezsilny, jak jeszcze nigdy w życiu.
Przez dobre pięć minut przyglądał się wystawie małego sklepiku z rzeźbionymi fajkami: ich wygląd mógł oszukać kogoś nie znającego się na sztuce ukrywania autentycznego wieku takich drobiazgów – długie i żmudne procesy przygotowywania były częścią pracy jego ojca, także podczas jego krótkiej emerytury. Zakończonej nagłym atakiem serca w kilka chwil po tym, gdy dowiedział się o nieuleczalnej chorobie żony…
Jack niemal już płakał, toteż chciał ukryć swą wyraźną słabość przed wzrokiem wścibskich przechodniów. Przebiegł przez bramę, niemal potrącając zaskoczoną staruszkę.
- Przepraszam panią bardzo... bardzo przepraszam...
Deszcz dopadł go na małym podwórku sto metrów dalej, klęczącego w błotnistej ziemi. Krew ciekła z jego skaleczonej dłoni po tym, jak uderzył nią o jedną z szyb, chcąc zaakcentować tym swoją wściekłość.
Rozglądał się nerwowo po otoczeniu. Zaskoczył go niemal całkowity brak światła w oknach, pomimo zbliżającej się nocy. Nikt nie wyglądał, żadnemu z mieszkańców posesji nie przyszło do głowy, aby zaspokoić swą ciekawość względem nieznajomego przybysza – po prostu martwota, martwota i przenikliwe zimno osaczały teraz Matthewsa.
- Halo – cicho westchnął, starając się wyłowić z otoczenia jakiekolwiek dźwięki. Był już niemal przekonanym o swojej postępującej głuchocie, kiedy kątem oka zauważył prawie całkowicie stopione kolorystycznie z szarością ściany drzwi. Zaintrygowany chęcią zamaskowania wejścia do nieznanej mu krainy przez obcych, naparł na nie całym ciężarem swego barku. Już po chwili leżał na brudnej posadzce, otoczony kłębami kurzu, a wnętrze dudniło dźwiękami rytmicznej muzyki. Kiedy trochę już doszedł do przytomności, pierwsze wrażenie z wizyty w całkiem nowym otoczeniu zakodowało się trudną strukturą w jego psychice: trafił do Piekła, albo też do burdelu. Bądź jedno i drugie.
Zewsząd, pochowane za kontuarami szmat i drewnianych wieszaków spoglądały na niego sylwetki nagich kobiet, upozowanych na raj dla fetyszystów: przybierały wszelkie znane mu z męskich opowieści pozy i rytuały, odgrywane tępo wobec niemal całkowitego braku zainteresowania klienteli – jedynie kilku przerośniętych dewiantów zerkało na ten show, od czasu do czasu błyskając białkami oczu spod półprzymkniętych powiek. Największą podnietą dla ich zmysłów zdawała się byś lekko wychudzona, ciemnowłosa tancerka, wijąca się w ekstatycznych spazmach gdzieś na małym podeście, niecałe dwa metry powyżej zasięgu dłoni nawet najwyższych widzów. Dostrzegła Jacka, ale w żaden sposób nie okazywała zainteresowania osobą zdezorientowanego policjanta – dokładnie tak, jak wszyscy pozostali. Przed oczyma mignęły dwa światła, potem następne – jednocześnie ktoś obok drasnął go w ramie igłą…
Tańczące kobiety falowały i pulsowały, a śmiech drżał w powietrzu. Matthews zorientował się, że został właśnie naszpikowany narkotykiem, dlatego zebrał wszystkie siły żeby dotrzeć do wyjścia i oddalić się od tego siedliska brudu i chaosu. Niestety, droga ucieczki została sprytnie zamaskowana za pomocą kilku kotar, zwisających majestatycznie w miejscu gdzie wcześniej dostrzegł neony i kraty ulicy Miasta.
Zrozumiał nareszcie, że ktoś zastawił na niego pułapkę. Kolejna mijająca go osoba tchnęła zapachem tak intensywnym, że żołądek Jacka omal nie wywrócił się wskutek tego na drugą stronę. Gorzej sprawa miała się z resztą ciała policjanta – na ugiętych nogach zataczał półokręgi, starając za wszelką cenę utrzymać równowagę. Ponieważ również i ręce odmówiły posłuszeństwa, upadł na brzuch, boleśnie tłukąc sobie przy tym kolano.
Przebudzenie nastąpiło w apartamencie... Nie... Po prostu dobrze urządzonym mieszkaniu w bloku na przeciw jego własnego azylu ciężkiej pracy i wątpliwej przyjemności. Róż ścian i turkusowa jasność podłogi biły swą tandetnością po oczach, prawdziwy szok miał jednak dopiero nadejść. Z sąsiedniego pokoju, oprócz zapachu setek świec i topionego wosku, przy wtórze dziwnej gry cieni dochodziły ciche śmiechy i szepty. Zaintrygowany policjant podpełzł do ściany i odbezpieczył broń. Wciąż czuł się słabym, jednak ciekawość zwyciężała u niego o kilka długości. Małą chwilę zajęło mu jednak uregulowanie oddechu i poprawienie nieznośnie opadających na czoło włosów. Kiedy szepty umilkły, z impetem wdarł się do środka, przewracając jednak kilka świec. Na drewnianej posadzce dostrzegł namalowane znaki runiczne, których znaczenia nie był w stanie rozszyfrować. Kiedy tylko dotknął pierwszego z nich, ziemia rozstąpiła się, a ze środka wypełzł olbrzymi czarny jaszczur. Miał twarz Nicka, poprzedniego szefa Jacka, kierującego między innymi akcją przejęcia narkotyków na zachodnim Nadbrzeżu. Potwór ryknął tak głośno, że uszy policjanta gwałtownie nabiegły krwią. Ogłuszony upadł na kolana i zaczął się cicho modlić.
Z fatalnego odurzenia obudził go dźwięk telefonu, znienawidzonego aparatu rozpraszającego jego siły witalne. Jack gładził skaleczone ramię, podczas gdy ponury głos w słuchawce rzucał kolejne wyrazy:
- Jak podobał ci się mój mały show? To taka niespodzianka, prezent od życzliwego...
- Kim jesteś? Skąd masz mój numer?
Trzask w słuchawce zbiegł się w czasie z krzykiem kogoś dwa piętra wyżej. Na dworze wciąż panowała noc, jednak dla Jacka rozpoczął się kolejny okres aktywności, wymuszony przez szokujące wydarzenia ostatnich godzin.
- Cholera – bluzgnął, kiedy do drzwi rozległo się energiczne pukanie. Miał jak najgorsze przeczucia.
Dwa piętra wyżej i pół godziny później. Nieznajoma blondynka w niekompletnym stroju, straszliwie zmasakrowana. Jej zwłoki rozprute były niemal na pół, z wyciętą aortą i częścią tchawicy. Ellen (jej imię poznał po przestudiowaniu kilku listów i rachunków) nie należała do osób szczególnie towarzyskich – zwłaszcza od momentu, gdy rak krtani radykalnie zachwiał jej dotychczasowym życiem. Przestała palić, niemal nie wychodziła z domu – jedynie niezaplanowane wcześniej zakupy od czasu do czasu. Do tego jeszcze korzystała z butli tlenowej. Znalazła ją sąsiadka z naprzeciwka, chcąca akurat pożyczyć cukru i popłakać nad swoim starczym losem.
Smith z Griffithem dyrygowali działaniem pozostałych policjantów, gdy w drzwiach stanął oszołomiony Matthews.
- Miałeś najbliżej, a jesteś ostatni - burknął Gordon, witający się z nim nawet bez zdejmowania rękawiczki. – Trochę to dziwne, co?
- Najlepiej od razu mnie wyślij do pierdla – rzucił Jack, z trudem powstrzymujący swój nos od konieczności wdychania odoru ziębnącego już ciała. Andy zbierał do foliowej torebki dowody rzeczowe, przeglądając rozrzucone po blacie biurka papiery. Znalazły się wśród nich zasuszony fiołek, kilka narcyzów… w każdym razie żadnych dowodów miłości czy przyjaźni. Rudzielec zaczął otwierać szarą i złuszczoną szuflady, kiedy wszyscy usłyszeli głuchy stukot w dalszej części pomieszczenia.
- Zostańcie na miejscach – ryknął Gordon, uprzedzony przez zbliżającego się do drzwiczek szafki policjanta– Wszyscy, kurwa, cofnąć się!
- Jack, co ty...
Przez chwilę oddech zamarł w gardle Matthewsa, ale odsłonięcie tajemnicy drewnianej skrytki przyniosło spore rozczarowanie: z wnętrza wypadła tylko pusta już butla tlenowa.
Kilkanaście godzin później, korzystając z dobrodziejstwa ciepłych jeszcze promieni słonecznych, Jack pił herbatę na balkonie swego apartamentu, wertując jednocześnie raporty dotyczące dwóch morderstw, których przyczynę zobowiązał się wyjaśnić.
Wcześniejsze pogłoski i domysły zaczęły się ucieleśniać. Zabójca wybierał ofiary płci żeńskiej, utalentowane artystki (w mieszkaniu Ellen znaleźli parę tomików wydanych własnym kosztem wierszy – część z nich wylądowała tego feralnego wieczora w koszu rozczarowanej poetki), obie też cierpiały od pewnego czasu na przenikliwe choroby, związane z układem oddechowym (co tłumaczyło konieczność używania butli tlenowych). Nie znaleziono żadnych odcisków palców, a co ciekawsze, morderca najwyraźniej zadbał także o usunięcie takowych z ostatnich przedmiotów dotkniętych ręką ofiary. Okna i drzwi obu pomieszczeń były szczelnie pozamykane, bez śladów włamań czy wytrychów. I jeszcze frustrujące relacje sąsiadek (a raczej ich permanentny brak) – widocznie w tych kilku chwilach od nieszczęsnych dziewczyn odwrócili się zarówno bogowie, jak i zwykli śmiertelnicy…
Prasa i laboratoria policyjne zdążyły już ukuć dla niezidentyfikowanego dostarczyciela materiałów do badań i artykułów pseudonim: Domator. Z takim sformułowaniem Jack mógł się zgodzić, nawet mając na uwadze śmierć Rittera – gotowy był teraz włączyć także i to morderstwo do cyklu, jakiego zaczął powoli nienawidzić.
Bezchmurna pogoda sprawiła że na ulice wyległy dziesiątki ludzi, zajętych sobą i własnymi kłopotami. Jack zastanawiał się, ilu z nich jeszcze utraci swe dobra, ile razy czyjeś misterne plany zostaną zburzone?. Chociażby sklepikarz Joe, zamykający teraz swój dobytek; nieco zwariowana Mary strofująca jakichś mało sprawnych pracowników „Studia snu”, starających się uciec przed zasięgiem jej postrzępionej parasolki i uporać z przewróconym towarem; wreszcie kilkoro dzieci grających w klasy na deptaku, roześmianych i pełnych życia.
Matthews spojrzał jeszcze raz w papiery i przygładził rozczochrane włosy. Nie miał nigdy do czynienia z taką sprawą: od trzech tygodni tkwił w martwym punkcie!
Przeciągnął się na krześle i zamknął okno, aby nie rozpraszać fal umysłu niepotrzebnymi bzdurami.
Odruchowo zerknął jednak w stronę bezpruderyjnej sąsiadki. Ku swemu zdziwieniu stwierdził że nadal tam była, chociaż tym razem w towarzystwie szczodrze obdarzonej przez naturę blondynki. Obie śmiały się do rozpuku, kontemplując własne ciała i włosy w serii mało powściągliwych gestów. Jack przyglądał się tej orgietce z niepomiernym zdziwieniem. Wprawdzie zdawało mu się, że od sprawy Bentona nic nie będzie w stanie wyprowadzić go z równowagi, jednak tknięty przeczuciem założył kurtkę i pospiesznie wsiadł do windy.
Po kilku minutach starał się odróżnić drzwi lokalu schadzki obu kobiet od jednolitej struktury ścian korytarza. Wejście do pomieszczeń przebiegało środkiem, dzieląc budynek na dwie symetryczne części, połączone jedynie zewnętrznymi solidnymi ścianami. Z pomocą Matthewsowi przyszedł chichot, przeradzający się po chwili w pełne erotyzmu mruczenie – ściany pokoju piękności widać także nie miały przed nim żadnych tajemnic.
Dotarł do lekko uchylonych drzwi i delikatnie powiódł dłonią po ich chropowatej powierzchni. Za tym kawałkiem drewna kryła się niezwykła rozkosz, oczyszczająca ducha i umysł, lub też...
Oprawca uderzył go w twarz i powalił na podłogę. Miał ludzkie oblicze, ale reszta jego korpusu falowała i zmieniała się wraz z każdym płytkim oddechem.
- Czegoś tu szukasz, gnoju? - rzucił wściekle w stronę Matthewsa, zanim kolejne uderzenie nie sprawiło, że detektyw na dobre stracił przytomność.
W swoim śnie- nie–śnie starał się doszukać jakiegokolwiek sensu i ładu. W wizji tysięcy unoszących się w powietrzu gołębich piór, które w ciągu sekundy gwałtownie czerwienieją, aby ciężko opaść na wieko stojącej przed nim szarej trumny. Z jej środka wypływa krew, a w ślad za nią wypełzają czerwone i purpurowe węże, oplatające jego kostki. Potem usłyszał jeszcze przerażający ryk...
... i obudził w apartamencie blondynki. Ta powitała go szerokim uśmiechem, który na widok rany na jego policzku przeszedł w trwogę.
- O Boże, kto pana tak urządził? Zaraz przyniosę jodynę.
Zanim zdołał zareagować, już jej nie było. W czasie, gdy krzątała się poza zasięgiem jego wzroku, Jack przypatrywał się niezwykle ozdobionemu sufitowi: nieco toporny wizerunek walki aniołów z ludźmi pchanymi prosto w sugestywnie odmalowaną przepaść piekła. Zdumiał się jeszcze bardziej, gdy odkrył że twarz jednego z cherubinów przypomina mu...
- Już jestem – napełniła pokój zapachem rumianku i chemii, przynosząc na tacy dwa kubki i mały czajnik.
– Nie wiem doprawdy, kto miał czelność, aby pana...
- Jack. Jack Matthews – przedstawił się, wyciągając w jej kierunku dłoń.
- Sarah Drake. Chyba... chyba już o panu słyszałam – przygryzła swój palec w zębach, mrużąc nieco oczy.
–Pan jest tym policjantem, który...
- Tak. Stara sprawa Bentona. Nie wiem czemu, ale media upozowały nas na jakieś telewizyjne gwiazdy. A ja zawsze powtarzam, że miejsce gwiazd jest...
- Na niebie. A na ziemi muszą istnieć ludzie, bo w przeciwnym razie życie nie miałoby sensu.
Jack już dawno nie odczuwał takiego szoku, jak w tej chwili. Zerwał się na równe nogi, omal nie przewracając swej pięknej opiekunki.
- Wiesz... to bardzo dziwne. Sądziłem, że tylko ja znam to sformułowanie.
- Och, nie przejmuj się. Widocznie usłyszałam je gdzieś w radiu czy telewizji – otworzyła sprytnie umieszczony za półką pełną książek barek i wyciągnęła ze środka dwa kieliszki. Rzuciła mężczyźnie kuszące spojrzenie:
- Napijesz się też czegoś mocniejszego? Chyba trochę zaschło ci w gardle.
Od słowa do słowa, od gestów do czynów: po godzinie oboje topili się już w morzu rozkoszy, wspomagani zagadkowym mruczeniem dobywające się zza ściany. Teraz policjant zajmował się jej ciałem: badał je i analizował, starał zrozumieć przyczynę seksualności dziewczyny. Przez ich organizmy przepływały wszelkiego rodzaju płyny i soki, wydzielane przez rozbudzone nagłością spotkania wnętrza. Jack chłonął ją każdą komórką swego jestestwa, do chwili, w której wyczuł (a raczej usłyszał) cichy trzask przy wejściu do apartamentu.
Sarah wyczuła zmianę w powietrzu i spojrzała na drzwi, które zostały teraz brutalnie otworzone przez nieznaną zewnętrzną siłę.
- Ktoś chyba chce nas odwiedzić - rzuciła, ukradkiem spoglądając na wyrwaną z seksualnej ekstazy twarz Jacka. Brunet odwrócił się i wolno sięgnął po broń.
- Zaczekaj tutaj – syknął przez zaciśnięte zęby – Zaraz wrócę.
Jego spacer na korytarz okazał się całkowicie bezowocny: zdziwił swoją postawą jedną z emerytowanych sąsiadek, która opowiedziała mu o bandzie wyrostków, dla których otwieranie cudzych drzwi stanowiło jedynie element mało wybrednej zabawy. Uspokojony już nieco Matthews przeoczył kilka szarych drzazg, porzuconych na progu mieszkania jego nowej kochanki…
W powietrzu Miasta tej nocy nie unosiła się aura śmierci, ani ostatecznego zniszczenia. Wszystko zdawało się wracać do normy, przynajmniej na razie.
Sarah bez większego skrępowania opowiadała Jackowi o swoich szalonych i nieco perwersyjnych kontaktach z Carol (tak miała na imię druga z dziewczyn, wypatrzona wcześniej przez oniemiały wzrok detektywa) oraz o swoich dwóch nieudanych małżeństwach, zakończonych burzliwymi rozwodami. Przy kawie i jajkach na bekonie dyskutowali tego poranka o plusach i minusach ex-małżonków, ciemnych ubraniach i ostatnich morderstwach. Sarę załamała wiadomość o śmierci malarki Jane, należącej do kręgu jej dawnych znajomych.
- Widziałam się z nią jeszcze tydzień temu. Była taka pełna życia i entuzjazmu…
- Znałaś ją? Co możesz więcej... – zreflektował się jednak, kiedy pierwsze łzy spadające z jej policzków trafiły na ciemny heban dzielącego ich stołu.
- Przepraszam, nie chciałem. Nie chcę, żebyś uznała mnie ze jeszcze jednego nędznego glinę.
Na jej twarzy ponownie błysnął uśmiech, znikający jednak na widok za plecami Jacka sylwetki innego mężczyzny…
Opuszczający mieszkanie dziewczyny wraz z Gordonem Matthews wciąż nie był w stanie uwierzyć, że przełożony tak łatwo odnalazł nie tylko jego mieszkanie, ale nawet pozostałą część jego skrywanych tajemnic: zmysłową kobietę, nowy obiekt pożądania. Komisarz nie zdradzał jednak ani przez sekundę oznak nieśmiałości czy zaskoczenia – dla niego sprawy życia i miłości były po prostu odskocznią od wszechobecnych problemów i afer.
Ich spotkanie w pobliskiej kawiarni nie miało jednak charakteru jedynie towarzyskiego. Tom narzekał na wyjątkową opieszałość wszystkich grup zajmujących się kwestią trzech morderstw, połączonych już domyślnie w jedną całość.
- Nie wiem jak dla ciebie, ale dla mnie ta afera trwa już zbyt długo – rzucił na stół najnowsze wydanie gazety, której strona tytułowa poświęcona była fali terroru, ogarniającej mieszkańców przedmieść Miasta.
– Burmistrz i jego ludzie chcą dobrać się do mojej skóry. Jutro mam spotkanie z jego zastępcą, oddelegowanym do kontroli policji w mieście. Jak myślisz, o co zapyta?
- Wybacz, proszę. Robię co w mojej mocy, ale...
Asertywny ruch ręki Gordona sprawił, że Matthews uznał za stosowne zamilknięcie. Klient przy stoliku obok prezentował właśnie swej partnerce trzymany w palcach zegarek z pozłacanym łańcuszkiem, najwyraźniej pamiątkę po bardziej zamożnych przodkach. Senny nastrój lokalu spotęgował się w chwili, gdy na zewnątrz zabłysły pierwsze światła lamp jarzeniowych.
- Pamiętasz jeszcze Nicka Mandrake’a? Był naszym przełożonym w „akcji Hillarda”.
- Tak – Gordon podniósł wzrok znad kubka kawy i wlepił go w pobrudzoną szybę. Po chwili westchnął i cichym głosem odpowiedział:
- Wiem że kochasz prawdę, tak jak i ja. Dlatego będę z tobą szczery – w kwestii jego śmierci jest zbyt wiele milczenia, za wielkie niejasności. Dlatego praktycznie nikt nie chce o tym rozmawiać.
Nerw zainteresowania przeszył teraz kręgosłup Jacka, dając znać każdej komórce ciała policjanta o uciekającym w parę sekund zmęczeniu.
- Podobno upozorował własną śmierć, tylko dlatego, żeby móc rozpocząć nowe życie. Już wcześniej wchodził w szemrane układy z dealerami, handlarzami bronią... Czerpał z tego dość spore zyski, dlatego wycofał się.
- Wiesz, gdzie znajduje się teraz?
- Miałem z nim kontakt do zeszłego roku. Jakieś dziewięć miesięcy temu urwał się zupełnie. Zmienił adres, podobno nawet odwiedził chirurga plastycznego. Teraz nawet ja bym go nie rozpoznał.
- Dlaczego nigdy wcześniej nie mówiłeś mi o tym?
- Nie pytałeś. Nie chciałbyś tego wiedzieć. Od tygodnia prawie nie sypiam. Od dnia, w którym dostałem anonimowy list – wyjął z kieszeni płaszcza zmiętą kopertę, z której wysunął małą niebieską karteczkę. Jack obrócił ją kilka razy w palcach. Złote, finezyjnie wykonane litery zapraszały do „Studia Snu”, mieszczącego się w eleganckiej dzielnicy miasta, słynącej z pychy i nieskrywanego hedonizmu jej mieszkańców.
- Widać ktoś zobaczył worki pod twoimi oczami i uznał, że czas na spoczynek – marny żart wywołał jedynie kwaśny uśmiech na obliczu Gordona. Wstał i podał rękę Jackowi, kwitując całą sytuację w stylu starych kryminałów.
- Teraz oddaję ci w ręce władzę nad tą sprawą. Mam tylko nadzieję, że mnie nie zawiedziesz – inaczej obaj będziemy musieli poszukać innego zajęcia...
Poczuwszy w sobie przypływ nowych sił, Jack wyszedł na ulicę, przyspieszając krok pod wpływem zapachu wylewającego się na ulicę z zablokowanego ścieku szamba. Nie pozostawało to również bez reakcji innych mieszkańców okolicy.
- O kurwa, co za smród – głosy z sąsiednich stolików dotarły do jego uszu równocześnie z dźwiękiem pagera, nawołującego go do wykonania natychmiastowego telefonu do Andy’ego. Po pięciu minutach szukania najbliższego aparatu zdecydowanym ruchem podniósł słuchawkę i błyskawicznie wystukał numer.
- Halo, Andy, co nowego masz dla mnie? Widziałem się właśnie z Gordonem. Podobno dostaje jakieś listy z pogróżkami. Ktoś zna jego adres, choć przez tyle lat staraliśmy się go ukryć.
- Jack – głos Andy’ego nagle stał się niemal lodowato zimny – Gordon został znaleziony dziś rano w swoim mieszkaniu, martwy. Przedawkował prozak.
- Cooo?!! Przecież...
- Nie mogłeś się z nim widzieć, Jack. Od kilku godzin jego zwłoki są w kostnicy…
Niepomny na głośne dobijanie się do drzwi budki Matthews usiadł na szklanej podłodze. W głowie miał mętlik, w dodatku…
- Jack? Wszystko w porządku?
- Wiesz... Wiesz gdzie jest Cattler Avenue? Sklep „Studio Snu”, czy coś takiego? – nadspodziewanie szybko zebrał myśli i poczuł energię do dalszego działania.
- Tak. To niedaleko.
- Spotkajmy się tam za 15 minut. Acha, weź broń. Może się przydać.
Świecący neon i spokojne, pastelowe kolory. Na ścianie przy wejściu widok słońca i chmur, namalowany w stylu naturalistów. Robiące wrażenie zaopatrzenie wnętrza we wszelkiego rodzaju łóżka i materace. Tak wyglądało miejsce, którego nazwa orbitowała wokół sedna prowadzonej przez funkcjonariuszy Miasta sprawy od samego niemal początku.
- Panowie z policji? Szefa nie ma, a wszyscy nasi ludzie są aktualnie w terenie – rzuciła sucho zirytowana nagłą wizytą sprzedawczyni.
Andy szepnął do ucha Jacka:
- Moi współpracownicy już kontrolują tę firmę, lada chwila dostaniemy pierwsze informacje.
- Co proponujesz? Wychodzimy?
Obaj niemal równocześnie odwrócili się i spojrzeli na sekretarkę, obdarzającą ich teraz z kolei służbowym, wyćwiczonym uśmiechem.
- Poczekamy tu trochę, może ktoś przyjdzie...
- Kawy?
Obaj odmówili, chociaż w oczach Jacka trudno było wypatrzyć choć jedną prawdziwie żywą komórkę.
- Widywałem już gorsze sprawy, ale to jest prawie epidemia. Nie ma narzędzia, odcisków palców, skóry za paznokciami, śladów włamań.
- Ale ktoś to musi robić – Andy powiódł palcem po szkle chroniącym mały obrazek na wysokości jego oczu. W szybie odbijały się przejeżdżające akurat po ulicy samochody i przechodzący ludzie. Wszystko wydawało się rozmazane i niewyraźne, jakby pochodziło z sennego koszmaru.
- Dochodzi jeszcze do tego Mandrake i ta firma. Jak można to połączyć?
Andy już miał odpowiedzieć, kiedy Jack gwałtownie wyszarpnął ze swego portfela zdjęcie Gordona i z wyciągniętym w geście myśli palcem zaprezentował go sekretarce.
- Znasz tego człowieka?
- Oczywiście – uśmiechnęła się – To Matt Blake. Wyjechał jakąś godzinę temu. Bardzo miły facet.
- Dokąd się udał? Muszę znać adres, szybko!!!
- Ale… – zaskoczona dziewczyna skapitulowała po chwili, kiedy Griffith zagroził jej natychmiastowym zwolnieniem, wymuszonym na przełożonych. Szybko wpisała jego nazwisko na klawiaturze, po czym przepisała adres na kartkę.
- Proszę. Jeśli to ma w jakiś sposób pomóc...
Jack wyrwał kartkę z jej ręki, po czym chwycił za palto Andy’ego, klnąc przy tym niczym szewc.
- Chryste, to jej adres. Nie wierzę w to!
- O co chodzi?
- Ten adres! To naprzeciwko mojego mieszkania. Znam tę dziewczynę! – wrzeszczał rozgorączkowany policjant.
- Ale to zdjęcie... Jack, przecież pokazałeś jej zdjęcie Gordona. Nie mogła go rozpoznać jako pracownika jakiejś nędznej firmy. Po prostu się pomyliła.
- NIE ! – ryknął, omijając w ostatniej chwili przerażone dzieci, przebiegające przez ulicę – Rozmawiałem z nim dziś rano. Andy, nie rozumiesz jeszcze? Ktoś się pod niego podszywa, używa jego twarzy!
- Twarzy? – zaskoczenie Griffitha ustąpiło miejsca przerażeniu, kiedy samochód znalazł się już pod domem Matthewsa. Zanim jeszcze Andy zdołał wydusić z siebie choćby słowo, Jack popędził do windy, cały czas w drżeniu sprawdzając obecność swego pistoletu. Dwadzieścia pięter wydało mu się nieskończonością: w międzyczasie zdołał jeszcze nakazać Andy’emu kontakt z centralą i wezwanie brygady specjalnej.
Z wyciągniętym pistoletem wpadł do swojego apartamentu, jednak zgodnie z przewidywaniami nie zastał tam nikogo. W głębi, tuż przy nocnej szafce brzmiał monotonny sygnał automatycznej sekretarki, niesprawdzonej od dwóch dni. Jack ostrożnie wcisnął guzik i rozpoczął odsłuchiwanie wiadomości, z okiem wlepionym w obiektyw lunety.
Zasłona mieszkania Sandy była opuszczona, co wprawiło go w duże zakłopotanie. Koncentrował wzrok, starając się równocześnie wyłapać najistotniejsze informacje płynące z technicznego wspomagania telefonu.
- Jack, szkoda że nie ma cię w domu. Byłam dziś u lekarza. I chyba… Jezu, ja mam raka! Jack, oddzwoń, proszę!
Ten sygnał, iskra z innego świata, trafił prosto w układ nerwowy policjanta. Ręce zaczęły dygotać, a i usta drgały w niemym akcie rozpaczy. Do chwili, w której pojawiła się następna wiadomość.
- Cześć Jack. Sądzę, że mnie pamiętasz. Chciałem tylko zauważyć, że nadal ubierasz się bez gustu. Przydałaby ci się kobieca ręka.
- A propos, twoja blond królowa wygląda bardzo kusząco. Chyba złożę jej wizytę…
Zasłona drgnęła i zafalowała, wolno odsłaniając ukrytą przed oczyma wielu tajemnicę: Sarah witała dwóch ubranych na biało pracowników firmy „Studio Snu”, wnoszących właśnie do wnętrza jej apartamentu łóżko. Dziewczyna uśmiechnęła się, kiedy zaczęli zrywać folię z materaca. Pozostając w dobrym nastroju, zapłaciła obu tragarzom i zamknęła drzwi. Zaczęła gładzić powierzchnię łóżka, zachęcającym gestem zapraszając ukrytą w drugim pokoju brunetkę. Jack usiłował odczytać z ruchu ich ust słowa, nawet litery – jednak wszystko wydawało mu się tylko pustym echem niemej tragedii. Brunetka położyła się na łóżku i zamknęła oczy.
W mgnieniu oka jej tchawica została przebita przez ostrze noża, trzymanego przez oprawcę. Ciął miarowo ciało i materac, uwalniając spod niego swoją prezencję.
- Sanders, gdzie jesteś? Widzisz okno na dziewiętnastym? To z niebieską zasłoną w kącie?
Wobec braku odpowiedzi patrzył dalej. Przerażona Sarah podbiegła do drzwi, jednak te były zamknięte i wzmocnione od zewnątrz. Wysuwający się z materaca zabójca strzelił w jej plecy małą strzykawką, zawierającą najwyraźniej środek usypiający. Dziewczyna padła na stolik, tłukąc go na drobne szklane kawałki.
- Ty sukinsynu! – krzyknął Jack w akcie bezradności.
- Tu Sanders, zgłaszam się – odezwał się głos w małym policyjnym radiu, jakie posiadał na swój użytek detektyw.
- Słuchaj mnie uważnie. Wejdziesz do mojego mieszkania, numer 185. Otworzę okno, będziesz mógł stamtąd celować.
- Szefie, nie mam na to pozwolenia. Przepisy…
- Biorę wszystko na siebie. Pospiesz się!
Zasłona ponownie drgnęła. Niewidzialna ręka zwinęła teraz szary ekran, na którym chwilę wcześniej wyświetlono film ze sceną morderstwa. Światło w pokoju nadal było zgaszone, toteż nie był w stanie zobaczyć, czy ktokolwiek jeszcze znajdował się we wnętrzu.
Wtedy zadzwonił telefon. Matthews, ciągle wpatrując się w okno, sięgnął po słuchawkę:
- Podobał ci się mój pokaz? To już drugi...
- Posłuchaj mnie. Wiem, kim jesteś. Możesz już skończyć swoje prezentacje.
- Raczej nie skorzystam z twej rady. Widzisz, odszedłem ze służby, kiedy zrozumiałem. To miasto… ten świat jest wypełniony brudem. Brudem i chorobą. Właśnie dlatego to JA muszę stać się lekarzem. Uleczę wszystkich, którzy są wypełnieni tym syfem.
- Sam jesteś chorym skurwysynem, wiesz o tym?
- Nie. To nie jest prawdą! Ogień otworzył moje oczy i oczyścił…
Ekran zniknął całkowicie, odsłaniając szamoczące się na krześle ciało. W tej samej chwili Jack usłyszał pukanie do drzwi. Zachowując pełną ostrożność i obawiając się o stracenie kontaktu wzrokowego z oprawcą, nakazał partnerowi otworzenie drzwi.
Sanders był człowiekiem bystrym, aczkolwiek niewtajemniczenie w sprawę sprawiło, że za konieczność uznał pytanie o cel.
- Panie Matthews... przecież to Gordon Smith!
- Nie, to nie on. Ktoś podszywa się pod niego. Sanders, ten człowiek ma jego maskę.
- Co mam zrobić? Strzelać?
Przed wejściem do windy zauważył jednego z funkcjonariuszy służby specjalnej, trzymającego w ręce telefon komórkowy.
- To do pana, szefie. Jakiś Nick.
- Czekajcie na mój sygnał – wszedł do windy, modląc w myślach o to, aby się nie zepsuła. Czuł jak szczur w klatce otoczonej przez płomienie, z gorączką narastającą z sekundy na sekundę. I wiedział doskonale, że dalej będzie jeszcze trudniej.
- Nadal patrzysz ? Mam taką nadzieję, bo chcę, abyś był świadkiem mojego triumfu. Uleczę twoją ukochaną. Choć trochę szkoda jej poświęcić. Ale przecież to tylko piękne opakowanie dla zgnilizny. Wiesz, że nie uda ci się stąd wyjść cało. Rozszarpię cię na kawałki!
Na progu, oprócz kilku policjantów, dostrzegł też Andy’ego, wściekle próbującego odpędzić dziennikarzy od ciała Carol, wyrzuconego najprawdopodobniej przez Nicka chwilę wcześniej.
- Jack, nareszcie jesteś – ściszonym głosem przywitał swojego partnera w walce z wyrafinowanym mordercą – Czekamy na znak.
- Jak myślisz, co zrobią tobie za zamordowanie komisarza? Krzesło, albo kaftan! – kontynuował zrozpaczony detektyw, zwracając na siebie uwagę wszystkich pozostałych.
- Już przegrałeś. Ciało Gordona jest w kostnicy od dawna.
- Jesteś tego pewien? A może tam też pracują ludzie w maskach?
Zaskoczony Jack spojrzał na Andy’ego, który właśnie składał oświadczenie prasie, przyciśnięty najwyraźniej do muru swego autorytetu, kilkadziesiąt metrów dalej. Nerwowo odwracał się w stronę drzwi, jakby licząc na to, że lada chwila sam weźmie udział w akcji.
- Panie Matthews, co robimy?
Usłyszeli teraz cichy trzask zamka, po którym to drzwi zostały otwarte na szerokość dłoni. W telefonie rozległ się oddech ulgi, po czym nastąpiło zaproszenie do środka.
- Wejdź Jack. Ale pamiętaj! Tylko ty i ja ...
Matthews wślizgnął się do środka, zapalając plecami światło.
Związana i zakneblowana Sarah płakała na krześle, z głową podpartą kijem od szczotki. Na widok Jacka zamknęła oczy i zaczęła krzyczeć. Kiedy uczynił kolejny krok, rozpaczliwie wskazała głową lewą stronę. Jack podniósł palec ku ustom i wkroczył do pokoju. Chęć uwolnienia dziewczyny była teraz silniejsza od konieczności odnalezienia mordercy. W końcu, nie mógłby już uciec...
Drzwi wejściowe zamknęły się za Jackiem, pozostawiając go oko w oko z realnym zagrożeniem. Zerwał taśmę z ust Sary, która ponownie załkała.
- Nawet nie wiesz, jak się boję… On zabił Sandrę!
- Już dobrze, jestem przy tobie. Gdzie poszedł? – pogłaskał ją po włosach, gdy zrzuciła z siebie słabo przymocowany sznur. Uśmiechnęła się dwuznacznie, a detektyw poczuł, że coś jest nie tak w tej sytuacji…
Zza pleców wyszarpnęła przymocowany do bluzki sztylet i wbiła w szyję zaskoczonego Jacka.
- Widzisz? Mam wiele twarzy. Ta ci się spodobała. Błąd! A teraz, wyjdę stąd spokojnie i na swoich nogach. – zimno oznajmił Domator, ściągając z siebie lateksową maskę i ubranie ofiary.
Matthews wolno opadł na podłogę, otwierając i zamykając usta niczym ryba wyrzucona na brzeg. Mógł tylko patrzeć na strumień własnej krwi, tworzący na posadzce szkarłatną mozaikę. Nick otworzył w tym czasie drzwi do łazienki, gdzie na mokrej podłodze leżała związana Sarah.
- Jaka szkoda, że jej nie odnajdą. Nie wiedzą o dodatkowym pomieszczeniu za łazienką, gdzie poczeka kilka dni... Może nawet tygodni.
Przerażona dziewczyna zaczęła szamotać się po podłodze, coraz bardziej odczuwając brak tlenu i światła w swym apartamencie. Nick wolno wszedł do głównego pomieszczenia, kucając przy twarzy sparaliżowanego Jacka.
- W końcu, każdy zasługuje na to, żeby chociaż umrzeć w komfortowych warunkach, nieprawdaż?
Kątem oka Matthews dostrzegł uzbrojonego Sandersa, dając mu jednocześnie znak tracącym czucie palcem.
Sekundę później morderca padł na podłogę z krwawą dziurą na środku czoła. Kula z karabinu snajperskiego pozbawiła go resztek entuzjazmu, po czym do wnętrza wpadli ludzie z wydziału specjalnego.
Jack stał się ostatnią ofiarą Domatora, nie odzyskującą już nigdy pełnej sprawności fizycznej. Leżał przykuty do łóżka i rozmyślał nad tym, co mogłoby się zdarzyć, gdyby nie jego pomyłka. Uratowana przez niego Sarah odwiedzała go przez pierwszy rok, po czym zdecydowała się wyjechać poza granice kraju, z dala od miejskiego zgiełku.
„Studio Snu” wiele zyskało dzięki bezpłatnej reklamie w mediach...
3
Miejscem zbrodni a zarazem nielubianej pracy? Cały nawias do wycięcia. Nijak ta informacja ma się do tego konkretnego miejsca. Poza tym nie sądzę, żeby wszyscy agenci aż tak nie lubili swojej pracy.JakubZielinski pisze: Miejscem zbrodni (a zarazem pracy tak nielubianej przez wszystkich agentów kryminalnych) okazała się niewielka pracownia malarska
Mało plastyczne to przejście. Kąpiel podpięłabym pod fragment z obserwacją. Dzwonek telefonu i dopiero nowy podroździał: miejsce zbrodni.JakubZielinski pisze: Wyszedł do łazienki i przygotował kąpiel, kiedy z rozmyślań o przyszłości brutalnie wyrwał go dźwięk telefonu.
Miejscem zbrodni (a zarazem pracy tak nielubianej przez wszystkich agentów kryminalnych) okazała się niewielka pracownia malarska, usytuowana dwie przecznice na południe od centrum Miasta.
Czy to, że drzwi były otwarte na wpół, ma jakieś większe znaczenie? Oszczędzaj słowa. Łatwiej mi sobie wyobrazić po prostu uchylone drzwi, niż z takie do połowy otwarte.JakubZielinski pisze: Chrzanię to – warknął, odwracając się w stronę na wpół otwartych drzwi do kuchni
Strasznie niejasne to zdanie. Nie ma nic pięknego w przyrodzie, więc malują urwane głowy? Rysują urwane głowy, bo nic pięknego dla nich nie ma w przyrodzie? Jak nie będzie nic pięknego w przyrodzie, to narysują głowy?JakubZielinski pisze: Jakby nie było nic pięknego w przyrodzie, to oni rysują urwane głowy.
Wiem, co chciałeś powiedzieć, ale musiałam chwilę się zastanowić, o co ci chodzi, co wybiło mnie z rytmu.
Strasznie mieszasz. Po co te informacje. Jaki ma to związek z tym miejscem zbrodni? Ma jakikolwiek?JakubZielinski pisze: Ich chłodne kontakty rozpoczęły się od chwili, w której Gordon wspiął się na najwyższy szczebel dzięki pomocy Jacka - wówczas jeszcze młodego aspiranta zawodu policyjnego, brawurowo rozwiązującego zagadkę serii morderstw w największym z hoteli i wyprzedzającego ludzi z FBI. Dopiero po dwóch latach od zakończenia „sprawy Bentona” ujawniono opinii publicznej jej szczegóły i materiały dowodowe. Czas ten nastąpił właśnie teraz. Posady kilku znanych urzędników miasta stanęły w obliczu zagrożenia, toteż ze sporą nerwowością reagowali na poczynania policji.
Ponaglać do szybszego działania - pleonazm. Powtórzenie, chociaż nie wprost.JakubZielinski pisze: ponaglający swoich podwładnych do szybszych działań.
Wiadomo.JakubZielinski pisze: aby po kilku sekundach ryczeć ze śmiechy na widok jego nerwowej reakcji
Wiadomo.JakubZielinski pisze: Kilka sformułowań z dokumenty przedostało się jakimś cudem do prasy
Brak przecinka i co nam wychodzi? : Bezruch okna, które należy do Jacka. Okno wpatruje się w pustkę.JakubZielinski pisze: Bezruch wpatrzonego w pustkę okna Jacka trwał jeszcze przez dwie minuty
Po co się tam położył, w miejscu zbrodni? Żeby rozmyślać o sprawie z prostytutkami, a potem dziewczynie, która rzuciła się z dachu? Co z tego wynika? Jaki ma związek ze sprawą? Pytam bez sensu - żaden, oczywiście. Kiedy już sobie powspomina, jest tak:JakubZielinski pisze: Położył się teraz na przeciwko drzwi wejściowych, szorując plecami po powierzchni płytek drewnianych, z jakich wykonana była podłoga galerii. Jego metody nie należały do konwencjonalnych i wiedział o tym doskonale, jednak nie zamierzał z nich rezygnować.
Musiał się kłaść na podłodze galerii, żeby wpaść na ten pomysł? Jeszcze jakieś poważne wnioski z tego leżenia wyciągnął?JakubZielinski pisze: - Andy, zrób dla mnie na jutro analizę krwi dziewczyny. I zbierz informacje o wszystkich jej znajomych, klientach... Jak najwięcej.
Skąd wiadomo, że byłby tragiczny? Takich rzeczy nie można przewidzieć.JakubZielinski pisze: Nazajutrz zdążający do Biura Analiz Matthews omal nie spowodował tragicznego wypadku
Nie wzruszyły wszystkie, ale część zadziałała, tak? Nie, raczej nie, skoro odjechał nieczule. Wycinamy.JakubZielinski pisze: Jego kierowcę nie wzruszyły wszystkie epitety, jakie padły pod jego adresem z ust rozwścieczonego policjanta i nieczule odjechał w mglistą dal
Zszokowany? No bez przesady.JakubZielinski pisze: Nic wielkiego się nie stało – lekko zszokowany Jack pomógł mężczyźnie pozbierać akta, po czym wkroczył do imperium informacji.
Po godzinie (wypełnionej rozmową...JakubZielinski pisze: Godzinę później (wypełnioną rozmową i licznymi żalami staruszka na swój psi los), niedoszły komisarz opuszczał mieszkanie Rittera z uczuciem ogromnego niedosytu: nadal nie był w stanie odpowiedzieć sobie na pytanie, kogo tak naprawdę ściga?
Przeczytałam dotąd. Zerkam w tekst poniżej - to samo. Nie czytam dalej, bo już wiem, na czym polega problem.
Po pierwsze, zastanawia mnie, czy wiesz co to jest związek przyczynowo-skutkowy. Punkt A prowadzi do punktu B, przy czym punkt B, jest reakcją na punkt A. W tym tekście tego nie ma. Panuje straszny chaos. Strzelasz z karabinku - specjalnie nie piszę, że seriami, bo każdy nabój jest z innej parafii. Nic się tutaj nie wiąże. Mnóstwo informacji, które nic mi nie mówią o bohaterze. Nie znam go. Mało tego: bohater jest niemal niewidzialny.
Chciałeś pisać o konkretnej zbrodni, to pisz o niej, zamiast wprowadzać zamieszanie.
Dość dobrze budujesz zdania, masz za to problem na poziomie całego tekstu.
Czytelnika należy poprowadzić przez tekst, nie strzelać do niego.
Zastanawia mnie jeszcze jedno: Dlaczego określiłeś to jako po części groteska.
Nie podobało mi się.
Powodzenia!
4
Hm? Moja własna posada tak? Tyle tylko, że piszesz: Urzędnicy bali się o posadę, tego nikt nie mówi! A nagle, muszę pilnować, żeby moja własna {BRAKUJE POSADA} nie wylądowała w kostnicy.Odkąd stałem się oczkiem w ich głowie, muszę pilnować, żeby moja własna nie wylądowała w kostnicy
Brakuje, bo jakoś to nie wynika z kontekstu rozmowy ;-)
radzę się z nim.I radzę z nim zaprzyjaźnić
śmiechuśmiechy
litości, dobry styl, ale zbyt ubarwiasz ;-) a to nie jest zbyt fajne.ułożone naprędce na marmurowym blacie zwłoki.
Kto? Rudzielec, co przed chwilą rzygał?Trzy godziny później leżał na podłodze w opuszczonym mieszkaniu, tuż obok obrysowanego kredą konturu zwłok.
Powinieneś napisać że Jack, bo domyslam się, że o niego chodzi.
płytki drewniane, a może drewnianych płytek? ;-)po powierzchni płytek drewnianych,
dokumentu - literówkasformułowań z dokumenty
to już wiemy, wcześniej to napisałeś, teraz się tylko powtarzasz ;-)Nie mógł znaleźć ani motywu ani nawet jakiegokolwiek punktu zaczepienia: włosa, paznokcia, śladu buta. Morderca był pedantem i profesjonalistą – tyle na razie był w stanie wywnioskować z jego działania, patrząc po raz kolejny na wieczorny striptiz swej sąsiadki.
Wszystko ładnie pięknie, ale jak tam się znalazł? Domyślam się, że polazł tam sam. Ale skoro usłyszał jakiś krzyk, to pewno nie szedł tam pół godziny? Może znów został wezwany przez policję? Ja bym wyrównał tą nieścisłość, jakoś, jakkolwiek.Ellen (jej imię poznał po przestudiowaniu kilku listów i rachunków) nie należała do osób szczególnie towarzyskich – zwłaszcza od momentu, gdy rak krtani
Przykładowo, prowadzony ciekawością Jack poszedł na górę ;-)
O ile się nie mylę, to motyw butli i raka się już przewinął. Nie mówię, że to błąd, to pewno wskazówka. Nasz morderca nie działa przypadkowo. Zgadłem ;-) ?Do tego jeszcze korzystała z butli tlenowej
Czyli jednak policja była na miejscu, a nasz detektyw został wezwany. Okje, tylko pasowałoby to wcześniej gdzieś ująć, że zostali wezwani.Smith z Griffithem dyrygowali działaniem pozostałych policjantów, gdy w drzwiach stanął oszołomiony Matthews.
drobny błąd, literówka.złuszczoną szuflady
nie rozumiem. Gordon wrzasnął, Rudzielec szperał przy szafce, więc skąd u licha "Jack..." ? hm?- Zostańcie na miejscach – ryknął Gordon, uprzedzony przez zbliżającego się do drzwiczek szafki policjanta– Wszyscy, kurwa, cofnąć się!
- Jack, co ty...
Patrz, jeszcze przed chwilą spanikowali, może to była jakaś mała bomba. Piszesz, ie, to tylko pusta butla. Jak w przypadku dziecka. Szura mysz, stuka gałąź o okno. Dziecko krzyczy - Potwór! - To tylko mysz. Iiii przejdźmy do sedna.Kilkanaście godzin później, korzystając z dobrodziejstwa ciepłych jeszcze promieni słonecznych, Jack pił herbatę na balkonie swego apartamentu, wertując jednocześnie raporty dotyczące dwóch morderstw, których przyczynę zobowiązał się wyjaśnić.
Gdybyś opisywał sytuację, że dziecko boi się stukającej gałązki, a potem nagle napisał, że siedzi w szkole... Cóż. Spało to dziecko? Nie spało?
Po tym, jak znaleźli butlę z tlenem, nie działo się nic? Jak gdybyś wygryzł fragment tekstu. Dla ścisłości dodałbym coś jeszcze przed tym "Kilkanaście godzin później". Chociażby nawet że po paru minutach wyszedł, czy cuś... Na mój gust to tego jednak brakuje. Ja bym dodał coś na zasadzie, że był trappiony myślami o owej kobiecie. ;-)
Dobrze spostrzegłem. Duży plus, dobry kryminał. Jak narazie czyta się tak dobrze jak Milczenie Owiec ;-) aleee, zaraaz zastosowałeś nawias. Myślę, że jest on kompletnie niepotrzebnyobie też cierpiały od pewnego czasu na przenikliwe choroby, związane z układem oddechowym (co tłumaczyło konieczność używania butli tlenowych)

To już pisałeś, przy pierwszym morderstwie. Jeśli to wciąż ta sama osoba, to wiemy już, że ma te same metody. Ukazałeś nam pedantyczne i profesjonalne podejście sprawcy. A więc myślę, że pisanie tego nie jest konieczne, aczkolwiek podkreśla na pewno i podsumowuje metody.Nie znaleziono żadnych odcisków palców, a co ciekawsze, morderca najwyraźniej zadbał także o usunięcie takowych z ostatnich przedmiotów dotkniętych ręką ofiary
tutaj też pozbyłbym się nawiasu. jest zbędny, przynajmniej moim zdaniem. ;-)I jeszcze frustrujące relacje sąsiadek (a raczej ich permanentny brak)
Kropka. Ale to pewnie przypadkowy błąd.zburzone?.
wywal jednak. Odruchowo zerknął w stronę bezpruderyjnej sąsiadki - wystarczy.zerknął jednak w stronę
przecinek. raz ;-) dwa? Zerknął odruchowo w stronę sąsiadki, czy może w stronę okna sąsiadki? Skoro w stronę sąsiadki, to zdanie "ku swemu zdziwieniu stwierdził, że nadal tam była" jest niedorzeczne. Bo skoro na nią patrzył... No ale, jeśli patrzył w okno, to do poprawy zdanie wcześniej.Ku swemu zdziwieniu stwierdził że nadal tam była
przed że przecinek. 23 godzina, notatnik mnie drażni ;-) więc, jeśli przestanę być uprzejmy i zacznę zrzędzić, to przepraszam, to będzie niekontrolowane.bardziej, gdy odkrył że twarz
Ładnie wymyśliłeś ;] duży plus.- Na niebie. A na ziemi muszą istnieć ludzie, bo w przeciwnym razie życie nie miałoby sensu.
wywal też. Strasznie komplikuje.- Napijesz się też czegoś mocniejszego? Chyba trochę zaschło ci w gardle.
Zmieniłbym szyk, Tej nocy w powietrzu miasta. Ewentualnie przecinek po "W powietrzu miasta", tak jakoś mi się rzuca to w oczy. Nie jestem jednak do końca pewien i proponuję skonsultować z osobą trzecią. ;-)W powietrzu Miasta tej nocy nie unosiła się aura śmierci
ze?uznała mnie ze jeszcze
A może, na jej twarzy znów zagościł uśmiech, który jednak szybko zgasł, gdy za plecami Jacka wyrosła sylwetka obcego mężczyzny?Na jej twarzy ponownie błysnął uśmiech, znikający jednak na widok za plecami Jacka sylwetki innego mężczyzny…
Opuszczający mieszkanie dziewczyny Jack wraz z Gordonem Matthews, wciąż nie był w stanie uwierzyć...Opuszczający mieszkanie dziewczyny wraz z Gordonem Matthews wciąż nie był w stanie uwierzyć
Tak bym zmienił, ale... To tylko ja, i chyba zaczynam marudzić ;-))
zamieniłbym uznał za stosowne zamilknięcie na uznał ciszę za stosowną.Asertywny ruch ręki Gordona sprawił, że Matthews uznał za stosowne zamilknięcie
nie "za wielkie" a "zbyt wielkie". Jest spora różnica.wiele milczenia, za wielkie niejasności.
Zajęcie bardziej kojarzy mi się z nową sprawą, nowym śledztwem, ja bym zmienił zajęcia na robotę czy cuś takiego. bo raczej chodziło ci o to, że stracą pracę, jeśli nie rozwikłają sprawy. tak to odebrałem.musieli poszukać innego zajęcia...
Może zamiast wyszedł na ulicę, to wyszedł z lokalu ;-) ? unikniesz powtórzenia.Jack wyszedł na ulicę, przyspieszając krok pod wpływem zapachu wylewającego się na ulicę
To zdecydowanie kompletnie bym zmienił. Przykładowo, smród ten przeszkadzał także innym mieszkańcom okolicy. Zaraz... Czy Jack był zresztą mieszkańcem owej okolicy? Może równie dobrze mieszkał daleko?Nie pozostawało to również bez reakcji innych mieszkańców okolicy.
Ja bym napisał, smród przeszkadzał także wszystkim mieszkańcom okolicy. Chyba że Jack to jeden z mieszkańców, wtedy "innym" jest wskazane.
Uch! moim zdaniem zbyt długie zdanie. zbyt dokoloryzowane.którego nazwa orbitowała wokół sedna prowadzonej przez funkcjonariuszy Miasta sprawy od samego niemal początku.
wydaje mi się, że powinieneś dać tu przecinekchociaż w oczach Jacka trudno było wypatrzyć choć jedną prawdziwie żywą komórkę.
choć jedną, prawdziwie żywą komórkę.
Bo na upartego, można by się dopatrzeć wyliczania. Jedna komórka, choć żywa komórka. ;-) ale mogę się mylić.
Epidemia zdecydowanie nie pasuje do tego kontekstu.to jest prawie epidemia. Nie ma narzędzia, odcisków palców, skóry za paznokciami, śladów włamań.
W windzie? Miał zasięg? Często bywa tak, że w windzie nie mamy zasięgu.kontakt z centralą i wezwanie brygady specjalnej.
Propozycji.Możesz już skończyć swoje prezentacje.
- Raczej nie skorzystam z twej rady.
modląc się.wszedł do windy, modląc w myślach
co o tym myślę? Bardzo dobre. Fajna powieść kryminalna / detektywistyczna. Szkoda tylko, że taka krótka. Gdybyś się uparł, mógłbyś to bardziej rozwinąć ;-)
5
Przed chwilą dosłownie się obudziłem z popołudniowej drzemki i postanowiłem dla rozbudzenia umysłu przeczytać jakiś tekst. Padło na ten. Nie sądziłem, że od początku czytania autor zmusi mój mózg do gimnastyki.
Popatrzy na to zdanie. Niby nic takiego w nim nie ma. Ot lekko przeładowane informacjami, nic poza tym. Jednak jak się przyjrzeć lub ewentualnie spojrzeć po raz drugi zobaczy się coś interesującego. Choć nie dla każdego, mnie akurat zadziwiło.
Bohater patrząc na sąsiadkę przewiduje jaka będzie pogoda w nocy i jaka ta noc będzie. Co do spokojnej to się nieco myli jak się później dowiadujemy. Jednak nie to teraz jest ważne, a ten niezwykły dar, którym jest obdarzony. Jemu poświęćmy sekundę.
Czy to jakiś superbohater? A może kosmita? Czy też człowiek, który wcześniej widział pogodę, a widok rozbierającej się sąsiadki utwierdził go w przekonaniu, że była to prawda? A może okno było otwarte i fakt nagości sąsiadki był tym czynnikiem, który pozwolił mu na takie stwierdzenie? Nie wiem, ale dzisiaj nie zasnę jeśli tego nie odgadnę.
Powiedzmy, że na tym zakończę gimnastykę i spokojnie doczytam.
<kilka minut później>
Wspomnę jeszcze o tym:
Powiem tak.
Tekst jest strasznie schematyczny. Serio. Rozejrzyj się, w co drugim kryminale czy innym tekście, w którym pojawiają się policjanci zdarza się to o czym napisałeś. Komisarza posada wisi na włosku, bo urzędnicy patrzą mu na ręce, detektyw dostaje nowego partnera, który jest totalnym żółtodziobem.
Czytało mi się średnio przyjemnie zw względu na rozbieżność narracji i dialogów lub raczej ich niespójność. Do tego dziwne cechy, które nieświadomie przypisałeś bohaterom, nie oszukujmy się ośmieszyły ich nieco. Jednak zapewne tylko w moich oczach.
Musisz popracować nad tym o czym wspomniałem i oczywiście nad elementami wymienionymi przez Mamikę. Jeśli to zrobisz to poprawisz łatwość czytania twoich tworów, a to się liczy.
Zapowiadało się na bezchmurną i spokojną noc – tak w każdym razie domniemał aspirujący do stopnia kapitana policji Jack Matthews, przyglądając się nie podejrzewającej niczego sąsiadce z przeciwległego mieszkania.
Popatrzy na to zdanie. Niby nic takiego w nim nie ma. Ot lekko przeładowane informacjami, nic poza tym. Jednak jak się przyjrzeć lub ewentualnie spojrzeć po raz drugi zobaczy się coś interesującego. Choć nie dla każdego, mnie akurat zadziwiło.
Bohater patrząc na sąsiadkę przewiduje jaka będzie pogoda w nocy i jaka ta noc będzie. Co do spokojnej to się nieco myli jak się później dowiadujemy. Jednak nie to teraz jest ważne, a ten niezwykły dar, którym jest obdarzony. Jemu poświęćmy sekundę.
Czy to jakiś superbohater? A może kosmita? Czy też człowiek, który wcześniej widział pogodę, a widok rozbierającej się sąsiadki utwierdził go w przekonaniu, że była to prawda? A może okno było otwarte i fakt nagości sąsiadki był tym czynnikiem, który pozwolił mu na takie stwierdzenie? Nie wiem, ale dzisiaj nie zasnę jeśli tego nie odgadnę.
Hmm, więc "niczego niepodejrzewająca sąsiadka" z pierwszego zdania zginęła gdzieś po drodze i zamieniła się w tę tutaj? Ciekawe.Wyrafinowanie jej ruchów przez moment wprawiło obserwatora w zakłopotanie – podejrzewał, że już dawno przejrzała jego zamiary i jedynie odgrywa zakazany spektakl namiętności.
Chłodne kontakty, których tu nie widać. Bardziej zauważalna jest wylewność komisarza niż jakiś chłód w kontaktach. Przeczysz sam sobie. Postaraj się, by dialogi i narracja szły ze sobą w parze. Teraz wyprowadzasz czytelnika w przysłowiowe maliny czy chaszcze, nie pamiętam.Ich chłodne kontakty
Nie wiem czemu nikt o tym nie wspomniał, ale te słowa pojawiają się znikąd. Zupełnie jakbyśmy rozmawiali o psach, a ty nagle rzuciłbyś: "Nie potrafię gwizdać". Bo sobie o czymś tam pomyślałeś. Chociaż to, by miało jakiś sens, bo tutaj ten tekst pojawia się po wstawce narracyjnej, o której bohater nie miał zielonego pojęcia.- Odkąd stałem się oczkiem w ich głowie, muszę pilnować, żeby moja własna nie wylądowała w kostnicy – ponuro zażartował Smith, ponaglający swoich podwładnych do szybszych działań.
Powiedzmy, że na tym zakończę gimnastykę i spokojnie doczytam.
<kilka minut później>
Wspomnę jeszcze o tym:
Była zakneblowana, ale krzyczała? W takich momentach raczej wyszedłby z tego jakiegoś typu jęk, ale nie brzmiałoby to jak krzyk.Związana i zakneblowana Sarah płakała na krześle, z głową podpartą kijem od szczotki. Na widok Jacka zamknęła oczy i zaczęła krzyczeć.
Powiem tak.
Tekst jest strasznie schematyczny. Serio. Rozejrzyj się, w co drugim kryminale czy innym tekście, w którym pojawiają się policjanci zdarza się to o czym napisałeś. Komisarza posada wisi na włosku, bo urzędnicy patrzą mu na ręce, detektyw dostaje nowego partnera, który jest totalnym żółtodziobem.
Czytało mi się średnio przyjemnie zw względu na rozbieżność narracji i dialogów lub raczej ich niespójność. Do tego dziwne cechy, które nieświadomie przypisałeś bohaterom, nie oszukujmy się ośmieszyły ich nieco. Jednak zapewne tylko w moich oczach.
Musisz popracować nad tym o czym wspomniałem i oczywiście nad elementami wymienionymi przez Mamikę. Jeśli to zrobisz to poprawisz łatwość czytania twoich tworów, a to się liczy.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.