Prolog
„Wszystkich uciekających knéz rozkazał pojmać
Nie robiąc wyjątków dla kobiet czy dzieci (...)
I, nim zmierzch zapadł, śmiejąc się w głos
Stanął po kolana w rzece czerwonej od krwi.”
Vladimir Bronin, „Kroniki Anno 1317, Pogrom miasta Rizan”.
Padł kolejny trup. Wieść o morderstwie wybuchła nagle rozbrzmiewając nerwowym szeptem w każdym zakątku miasta. Słychać ją było w dźwięku zatrzaskiwanych okiennic, w szuraniu zakładanych na powrót rygli. A przecież był dopiero ranek. Strażnicy patrolowali opustoszałe ulice zbrojnymi kupami, sprawiając przy tym wrażenie gotowych do panicznej ucieczki na pierwszą oznakę zagrożenia. Słysząc bijące na alarm dzwony zbili się w ciasne grupy, sunęli powoli brukiem jak wielkie jeże, kołysząc długimi włóczniami i ostrzami mieczy.
Pierwszy był Viktor De Bott, lokalny mistrz masarki. Wysoki i chudy człowiek będący duszą towarzystwa zdecydowanie odbiegał od zwyczajowego wyobrażenia na temat rzeźników. Zaledwie tydzień temu znaleziono jego ciało w ubojni, podwieszone na jednym z haków pomiędzy wieprzowymi tuszami, z wnętrznościami rozlanymi po kamiennej podłodze i wyciętym na plecach pojedynczym słowem: „Sponsor”. Dwa dni później zginął tragicznie aptekarz Albert Satford, uprzejmy, wykształcony staruszek, zatruty śmiertelną dawką odwaru z bielunia. Znaleziono go siedzącego przed biurkiem, przy którym zwykł sporządzać leki, z czaszką zmasakrowaną leżącym obok, strzaskanym tłuczkiem. Lniany fartuch ukrywał wycięte na pobladłej, zapadniętej piersi słowo: „Truciciel”. Ostatnią ofiarą był młody, ambitny komendant straży, świeżo zaręczony z młodziutką córką karczmarza, Artur Ravel. Znaleziono go w zalanej krwią zbrojowni. Jego ciało, podwieszone jak treningowa kukła, było niemal zupełnie rozszarpane. Na jedynym całym kawałku skóry, na wnętrzu okrwawionego uda znaleziono słowo: „Zdrajca”.
Nikt nie rozumiał zostawianych przez mordercę wiadomości. Wszyscy zabici, choć zdecydowanie zamożni, słynęli ze skromności, rzadko odmawiali pomocy i nie mieli wrogów – przynajmniej tych oficjalnych. Z tego powodu też każdy z mieszkańców przeprowadził skrupulatnie swój prywatny rachunek sumienia obejmujący wiele lat wstecz, sprawdzając, czy któryś z jego czynów nie kwalifikował go przypadkiem na kolejną ofiarę. Zarówno jednak ci , którym zdarzyło się zabijać, cudzołożyć, kraść czy poświadczać nieprawdę, jak i ci, którzy rzekomo wiedli życie cnotliwe, spali nadzwyczaj niespokojnie, lub czuwali u zastawionych meblami drzwi swych chałup łudząc się, że ta barykada powstrzyma mordercę. Duch – bo tak go nazwano, atakował nocą, mordował ludzi w okolicach ich domostw, w miejscach, w których nie sposób było zabić kogoś nie zwracając niczyjej uwagi. Nie włamywał się, nie czynił hałasu, ani nie zostawiał śladów. Zabijał widowiskowo i okrutnie, i choć każdy z jego mordów wymagał czasu, to nie znalazła się nawet jedna osoba, która widziała lub słyszała coś niepokojącego. Dlatego też zbrodnie tak silnie wstrząsnęły okolicą. Nie wiadomo czemu ci ludzie zginęli, ani też kto będzie kolejną ofiarą, lecz co do tego, czy dojdzie do kolejnego zabójstwa, nikt nie miał najmniejszych wątpliwości.
I
„ Raz na jakiś czas rodzi się człowiek,
w żyłach którego zamiast krwi płynie ogień.
Raz na jakiś czas w kimś budzi się nienazwany głód,
który daje władzę nad ziemią i niebem.
Raz na jakiś czas kogoś zatraca się w trawiącym jak płomień pragnieniu,
a życie jego jest najgorszą ze śmierci.”
w żyłach którego zamiast krwi płynie ogień.
Raz na jakiś czas w kimś budzi się nienazwany głód,
który daje władzę nad ziemią i niebem.
Raz na jakiś czas kogoś zatraca się w trawiącym jak płomień pragnieniu,
a życie jego jest najgorszą ze śmierci.”
Hector Evercön „Znamię Potępionych”
Poranne powietrze rozdarł wrzask. Wysoki, wibrujący unosił się nad miastem i trwał nienaturalnie długo. Dłużej, niż którykolwiek z poprzednich. W położonym na kamiennym wzgórzu kasztelu zaczęły bić dzwony, później kolejno odezwał się dzwon w kaplicy na Kołodziejskiej, w strażnicy na Gorzelników, na Powroźniczej i Kupieckiej. Na ulicach nagle zaroiło się od straży. W powietrzu zwisł strach.
Karanowi kręciło się w głowie. Błękitny aksamit, który tak zapamiętale pieścił, podniecająco drażnił palce. Sięgnął niżej. Nie przerywając pocałunku wsunął dłoń pod suknię, dotknął miękkiego uda oblepionego chciwie cienkim jedwabiem. Dziewczyna wyprężyła się pod nim westchnęła, chwyciła go za ciemne, wyzwolone z więzów rzemienia włosy. Oderwał usta od jej miękkich warg, zanurzył twarz w rozrzucone na mchu jasne loki pachnące rumiankiem. Odchyliła głowę pozwalając by wpił się w jej szyję. Jęknęła raz, później drugi. Dotknął dłonią małych, sterczących zadziornie pod cieniutką tkaniną piersi. Znieruchomiała nagle, wstrzymała oddech. Karan spojrzał na nią zaskoczony.
- Muriel? - szepnął podciągając się i dotykając jej policzka. - Coś nie tak?
- Cicho. - powiedziała. Widział jak jej oczy otwierają się szeroko, jak upstrzony złotem błękit pochłania czerń rozszerzonych do bólu źrenic, jak piegowata skóra blednie, szarzeje. Po chwili zrozumiał.
- Słyszysz? - spytała drżącym głosem. - To dzwony! Biją na alarm!
Zepchnęła go z siebie, zerwała się z ziemi oddychając z trudem, drżąc na całym ciele.
Kiedy to się wreszcie skończy! - krzyknęła. Karan chwycił ją, przyciągnął do siebie i objął. Szarpała się przez chwilę a później zmiękła, obwisła w jego ramionach jak szmaciana laleczka. Wiedział, że tego potrzebuje. Znał ją.
- Spokojnie. - szepnął. - Jesteś bezpieczna.
Z całych sił starał się nadać swemu głosowi pewność, której w rzeczywistości mu brakowało. Czuł się odpowiedzialny za Muriel a jednak nakłonił ją do spotykania się z nim przed świtem, w środku lasu, gdzie ich wołania o pomoc nie usłyszałby absolutnie nikt.
- Nie. Nie jestem. Nikt już nie jest. - powiedziała cicho. Dotknął dłonią jej wąskiego podbródka, zmusił, by spojrzała mu w oczy.
- Masz swojego ojca, braci, służbę... - rzekł ocierając delikatnie łzę z jej policzka. - Masz mnie. Żaden z nas nie pozwoli, by stała ci się jakakolwiek krzywda.
- Boję się...
- Wiem. - powiedział z trudem. - Powinnaś wrócić do domu. Jeśli twój ojciec dowie się, że cię niema...
Kiwnęła głową, zapięła suknię, przygładziła włosy. Ostatni raz pocałowała go i ostrożnie wyszła z maliniaka. Gdzieś niedaleko rozległo się rżenie koni. Dziewczyna obejrzała się gwałtownie.
- To ojciec! - krzyknęła. - Uciekaj!
- Nie ruszę się stąd, póki nie będę miał absolutnej pewności, że nic ci nie grozi. - oświadczył hardo chłopak.
- Zwariowałeś?! On cię zabije! - jęknęła dziewczyna. Potrząsnęła z niedowierzaniem głową widząc, że Karan nie zamierza ruszyć się z miejsca. Zbiegła ze wzgórza, odplątała wodze swojej siwej klaczki z korzeni wiatrołomu, wskoczyła na siodło. Spięła konia.
- Muriel!
Krzyk, który usłyszeli był niski, basowy i pełen wściekłości, zwielokrotniony echem zdawał się całkowicie wypełniać powietrze. Spłoszone ptaki załomotały skrzydłami, wzbiły się do lotu. Karan zobaczył pojawiających się między drzewami jeźdźców z barczystym, wąsatym Jannem Sobalą na czele. W jednej chwili oblał się zimnym potem. Rzucił się do ucieczki zostawiając na kolcach malinowych zarośli sporą część skóry i spodni. Pognał nie oglądając się za siebie, wybierając drogę między gęsto rosnącymi drzewami, gdzie nie sposób było zmusić konia do forsownego biegu. Z całego serca nienawidził ojca Muriel. I to ze wzajemnością. Janno Sobala był seniorem starego rodu mającego rozległe ziemie w kasztelanii DeWerettów. Nigdy nie był przychylny związkowi osieroconego we wczesnym dzieciństwie mężczyzny o wątpliwym pochodzeniu, z jego jedyną, szlachetnie urodzoną córką. Relacje uległy gwałtownemu pogorszeniu, gdy zaczęli ginąć ludzie. Niezwiązany z Ostrowią, często wpadający w tarapaty Karan był, naturalnie, dla ojca Muriel głównym podejrzanym.
Tętent kopyt był coraz głośniejszy. Tuż obok ucha chłopaka zasyczał bełt w akompaniamencie niewyobrażalnie obraźliwych i całkowicie niezrozumiałych dla przeciętnego człowieka przekleństw. Skoczył w głęboki wąwóz, przekoziołkował po stromym, piaszczystym zboczu uderzając plecami o płaskie dno. Janno krążył po szczycie stromizny nie chcąc ryzykować zjazdu. Klął, szarpał wodzami, ale w końcu zawrócił, zniknął między drzewami. Karan leżał na ziemi starając się złapać oddech. Wstał, otrzepał się z piachu, nasłuchiwał przez chwilę po czym zaczął wspinać się po stoku. Odetchnął z ulgą. Przez chwilę nawet był z siebie dumny. To nie był pierwszy raz, gdy Janno przyłapał go na schadzce z Muriel, ale jak dotąd jeszcze ani razu wściekłemu mężczyźnie nie udało się go złapać. Wyszedł z lasu na falujące łanami zboża pola, ruszył w stronę miasta.
W Bramie Kupieckiej stał kordon strażników bacznie przyglądających każdemu, kto zamierzał wejść do miasta, lub je opuścić, zabierając od czasu do czasu jakąś podejrzanie wyglądającą osobę do, ulokowanej we wnętrzu przedbramnej baszty, stróżówki na przesłuchanie z przeszukaniem. Karana zawsze dziwił fakt, że zdecydowaną większością szemranych osobników, o dziwo, zwykle okazywały się młode, mniej lub bardziej atrakcyjne kobiety. Wśród stróżów prawa popularne było powiedzenie, że im większe posiada się narzędzie, tym większą zbrodnię można nim popełnić, na pierwszy ogień szły więc te co bujniej obdarzone przez naturę. Po dokładnym przesłuchaniu niewiasty wychodziły ze stróżówki skruszone, potargane i w pełni zresocjalizowane, strażnicy zaś rumiani i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Karan, mimo, że w górnych partiach ciała obdarzony skąpo, nie liczył na to, że wejdzie do miasta bez problemów. Z walącym mocno sercem minął strażników. Ci obrzucili go jedynie nieprzyjemnym spojrzeniem wykrzywiając wrogo ponure twarze. Chłopak nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Jak się okazało całkiem słusznie. Ciężkie, okute stalą drzwi baszty otworzy się gwałtownie z potwornym skrzypieniem. Z zadymionego wnętrza wybiegła młoda mieszczka w poszarpanej, zgrzebnej sukience, ciemnymi włosami uwolnionymi spod białego czepka. Dziewczyna spojrzała płochliwie na Karana zapuchniętymi od łez oczami rozpaczliwie starając się ukryć pod fragmentami rozerwanej sukni ciemnoczerwone, opuchnięte piersi. Chwyciła pozostawiony pod murem na czas „przesłuchania” kosz pełen niesionych na targ warzyw i nie oglądając się za siebie pobiegła ulicą. Przyśpieszył kroku.
- Chwila! Chwila! - usłyszał za plecami zgrzytliwy głos. - Czekaj no, brateńku!
Karan zatrzymał się, odwrócił. W drzwiach stróżówki stał barczysty mężczyzna o posieczonej pierwszymi zmarszczkami, spalonej słońcem twarzy i długą, kozią bródką związaną na końcu krótkim rzemieniem zakończonym srebrnymi koralikami. Czarne włosy miał przylizane, związane na karku w koński ogon. Ruszył powoli w stronę Karana chrzęszcząc pordzewiałą kolczugą i mocującego z zapięciem zniszczonego częstym używaniem pasa.
- Kogo ja widzę. - zacmokał strażnik i wyszczerzył w uśmiechu krzywe, żółte zęby. Odwrócił się w stronę pulchnego kamrata zajętego wydłubywaniem czegoś z drewnianego kufla, z którego dopiero co zdrowo pociągał. - Hej, Morek! Rzuć no okiem na tego łachmaniarza! Czy to aby nie podrzutek Olafa?
Morek posłał Karanowi krótkie, taksujące spojrzenie, po czym wrócił do swojego poprzedniego zajęcia, które zdawało się pochłaniać go bez reszty.
- Ta. - powiedział przyglądając się swojemu brudnemu paluchowi, na którym leżała wygmerana z piwa mucha. Strząchnął ją z grymasem obrzydzenia na pulchnej twarzy i wytarł palec w zakurzoną tunikę. Zakołysał kuflem sprawdzając, czy nie ma w nim kolejnych niespodzianek po czym upił z solidny łyk. - To on.
- A coś ty taki zziajany? - zapytał strażnik stając przed Karanem i marszcząc gniewnie swoją pojedynczą brew ciągnącą się przez całe brudne czoło. - Czyżbyś przed kimś uciekał?
- Nie twoja sprawa, Worgoł! - warknął chłopak. Strażnik spojrzał na niego z góry, pochylił się w jego stronę zionąc na wpół przetrawionym piwem i smażoną cebulą.
- Uważaj, żebyś przypadkiem nie dał mi jakiegoś pretekstu do dobrania się do tego twojego zawszonego tyłka. - powiedział cicho.
- A ty uważaj, żeby kasztelan nie dowiedział się o tym, jak wypełniasz swoje obowiązki. - odwarknął Karan. Worgoł zaśmiał się gardłowo odrzucając do tyłu głowę.
- Widzieliście go, jaki hardy gówniarz? - zapytał stojących za jego plecami strażników. Chwycił Karana za połę koszuli, przyciągnął do siebie. - Co ty sobie myślisz, szczeniaku, że coś znaczysz, że jego wysokość DeWerett pofatyguje się by uratować twoją nic nie wartą skórę?
-Sprawdź. - syknął Karan. Strażnik zacisnął szerokie szczęki, gwałtownie odepchnął chłopaka, który z impetem wyrżnął o brudny bruk.
- Nie jesteś wart mojej uwagi, przybłędo. - powiedział lodowato i splunął soczyście. Karan poniósł się z ziemi dygocząc ze wściekłości. - Wynoś się.
- Trzęsiesz portkami, Worgoł. - powiedział rozcierając otłuczone boleśnie biodro. - I słusznie! Mam nadzieję, że i dla ciebie zabójca znajdzie jakieś celne hasełko...
Strażnik jednym susem znalazł się przy nim. Chwycił go za gardło, uderzył o mur z siłą wyrywającą powietrze z płuc, poddusił.
- Wróbelki mi wyćwierkały, że stary Sobala podejrzewa cię o morderstwa. - powiedział cicho mężczyzna wpatrując się w Karana oczami płonącymi ze wściekłości i uśmiechając się upiornie. - Oczywiście, obaj wiemy, że się myli. Co jednak będzie z tobą, biedaku, jeśli prawdziwy zabójca nie zostanie złapany? Ludzie będą bardzo, ale to bardzo rozgniewani, jeśli ich wspaniały kasztelan nie wyda im winnego. Wiesz co się w takich sytuacjach robi? Wybiera kozła ofiarnego, jakąś nic nie znaczącą, bezwartościową przybłędę, taką jak ty, i pozwala się, by rozwścieczony, spragniony krwi tłum rozerwał ją na strzępy. Jak myślisz, komu przypadnie w udziale ten niewątpliwy zaszczyt?
Worgoł puścił chłopaka wciąż upiornie uśmiechnięty i odszedł nie oglądając się za siebie. Karan oddychał ciężko oparty plecami o kamienną ścianę, ręce drżały mu z bezsilnego gniewu. Ruszył ulicą rozpamiętując słowa strażnika.
Mimo tak późnej pory miasto dopiero nieśmiało budziło się do życia. Mijani ludzie przerywali prowadzone szeptem rozmowy, patrzyli czujnie na Karana ukrywając dłonie w fałdach szat, gdzie zapewne mieli, ukrytą na wszelki wypadek, broń. Nie mógł uwierzyć, że wpływy Sobali sięgały tak daleko. Worgoł oczywiście, podobnie jak Janno, nienawidził Karana. Chłopak był temperamentny, często wpadał w kłopoty, z których raz po raz ratował go sam kasztelan. Nigdy, co prawda nie, popełnił żadnego cięższego przestępstwa. Zwyczajnie od czasu do czasu niszczył jakiś kupiecki kram w ulicznej bójce, czy przez nieostrożność potrącał rozpędzonym koniem jakąś staruszkę. Tym niemniej jego swoista bezkarność doprowadzała Worgoła do czystego obłędu, głównie dlatego, że strażnik nie był w stanie pojąć jak ktoś taki jak Karan może cieszyć się tak wielkimi względami. Jednak skąd Worgoł mógł mieć pewność, że morderca nie zostanie złapany? Czyżby był przekupiony? - zapytał się w myślach chłopak. Jeśli tak, to zabójca, kimkolwiek był, mógł bez najmniejszego problemu wejść do miasta i opuścić je bez wiedzy kasztelana. Wszystko do siebie pasowało. Zamyślony nie zauważył idącego z naprzeciwka wysokiego, czarnowłosego mężczyzny w długim zielonym kaftanie. Wpadł na niego, zachwiał się. Przechodzień chwycił go za ramię żelaznym uściskiem, podtrzymał.
- Dziękuję. - powiedział w roztargnieniu Karan odzyskując równowagę. - I przepraszam.
- Nie ma sprawy. - odparł mężczyzna mrużąc w oszczędnym uśmiechu ciemnobrązowe, czarne niemal oczy pod gęstymi łukami brwi. - Na przyszłość patrz przed siebie zamiast pod nogi. Ktoś inny mógłby pomyśleć, że chcesz go zabić.
- Tak... Jasne. - mruknął zawstydzony. Nieznajomy puścił go, ukłonił się grzecznie i ruszył w swoją stronę. Karan stał przez chwilę zaskoczony. Ostrowia leżała na sporym szlaku handlowym i roiło się w niej od drobnych kupców i hurtowników. Na ulicy co krok spotykało się jakichś cudaków, bogato odzianych jegomości z dalekich krajów przychodzących na Wielki Bazar by osobiście doglądać swoich interesów. Nawet teraz słyszał w oddali zwyczajowy gwar targu, ludzi wykłócających się o ceny, piskliwe głosy przekupek i drobnych kupców za wszelką cenę chcących zagłuszyć równie hałaśliwą konkurencję. Handel kwitnął, a prawdziwym hitem były wszelkiej maści amulety i talizmany, które, wedle słów sprzedawców miały ochronić posiadacza przed diabelskimi mocami Ducha. Tragedia tragedią, a życie życiem. Na ludzkich dramatach zawsze łatwo było zarobić, zwłaszcza gdy miało się do czynienia z łatwowierną i zastraszoną gawiedzią.
Kasztel DeWerettów znajdował się na wysokim, skalnym wzgórzu. Jedyna prowadząca do niego droga oplatała pionowe, zieleniące się wyrosłymi gdzieniegdzie drzewami urwiska, wiła po łagodnym wschodnim stoku, który z racji swojego ukształtowania przeznaczono na pastwiska dla koni. Dziś panował na niej wyjątkowy ruch i gwar. Przez tłumy niespokojnych, idących w obie strony mieszczan przepychali się ciężkozbrojni strażnicy o zaciętych, pociemniałych twarzach. Karan wspinał się powoli brukowaną drogą z każdym krokiem coraz lepiej widząc górujący nad miastem zamek z szarego kamienia, nieduży, masywny z wznoszącą się ku niebu potężną bryłą na wpół wczepionego w brzegi urwiska donżonu. Oplatały go dwa pierścienie muru z zębatymi blankami i rozsianymi na całej długości basztami. Pierwszy mur opasywał sam kasztel wraz z wrośniętymi w niego dworskimi pomieszczeniami gospodarczymi, drugi zaś koszary gwardii, ogromne stajnie, kuźnię, magazyny i spichlerze. Za czasów króla Siewiełka Ostrowia była siedzibą książąt, wspaniałym grodem obronnym, który wraz z upływem sielskich lat pokoju coraz bardziej tracił na znaczeniu militarnym. Teraz tętniące życiem, leżące na jednym z głównych szlaków handlowych miasto gromadziło w swoich murach wiele setek mieszkańców a okoliczne ziemie obfitowały w urodzajne pola od sześćdziesięciu lat bez mała, nieustannie napełniając złotem skarbiec DeWerettów. Kasztelan jednak typem hulaki nie był i większość tego co zyskał natychmiast inwestował mając na uwadze swego jedynego syna, który, zgodnie z jego wolą, miał przejąć po nim władzę.
Karan z daleka już widział tłum gapiów zebrany u Wielkiej Bramy prowadzącej na dziedziniec dolnego zamku. Na placu pełno było zbierających się w oddziały zbrojnych, opuszczających wzgórze by patrolować miasto. Przepchnął się zaciekawiony ignorując słane za nim klątwy i złorzeczenia. Zawisł na ramieniu powstrzymującego go przed wejściem na dziedziniec strażnika. Odszukał wzrokiem przyjaciela. Zagwizdał, pomachał ręką. Syn kasztelana zauważył go, przerwał prowadzoną z ożywieniem dyskusję z komendantem gwardii przybocznej, zbliżył się dzwoniąc długą kolczugą zarzuconą na wspaniałą przeszywanicę wykonaną z zabarwionej na bordowo skóry.
- Wpuśćcie go. - rozkazał. Miał dźwięczy głos o irytującym, pełnym cynizmu tonie. - Właź. Tylko szybko.
- Słyszałem dzwony. - powiedział Karan przedzierając się między szerokimi barkami strażników i idąc obok młodego mężczyzny w stronę górnego dziedzińca. - Znaleziono kolejną ofiarę, prawda?
- No na wesele to one raczej nie biły.
- Skończ z ironią, Jesupp, i mów co się stało. Czemu tu tyle straży? Chcecie przetrząsnąć miasto? - zapytał.
- Kiedy byłem mały ojciec mówił mi Pamiętaj synu! Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. - zaczął młody DeWerett gestykulując teatralnie. – Zawsze mdliło mnie od jego złotych myśli. Głównie dlatego, że rzucał nimi przy każdej sposobności. Rano, we dnie, wieczór, w nocy nic tylko słychać było Nie tykaj gówna, nie będzie śmierdziało, czy Nie chwal dziewki przed wychędożeniem. A tu proszę, wbrew wszelkim prawom rządzącym tym światem, wbrew wszelkiej logice i rozsądkowi okazało się, że jednak miał rację!
- O czym ty mówisz? - zdziwił się Karan.
- O tym, że życie potrafi być ironiczne i miewa niezwykle cięty dowcip. - powiedział Jesupp krzywiąc wąskie wargi w złośliwym uśmiechu. - Pamiętasz Swenia?
- Oswalda? Tego Oswalda? Wesołego grubaska robiącego u was za nadwornego kucharza?
- Wesoły to on może i był jak rżnął służki na zapleczu. - parsknął Jesupp.
- I co? Morderca zachędożył go na śmierć?
- Nie. Postanowił przygotować nam śniadanie. Doprawdy, szczerze ujął mnie tym gestem. Vitolda z resztą też. Czemu tak mi się przyglądasz? Owszem. Oswald Rammond został ugotowany we własnym kotle po uprzednim poćwiartowaniu. Kucharz skończył jako danie główne.
- Tutaj? - zapytał zaskoczony Karan. - Przecież tu się splunąć nie da by nie trafić w strażnika! Nikt nic nie wie?
- Jak zwykle. - wzruszył ramionami mężczyzna. - Liczyliśmy, że któraś z dziewek kuchennych coś słyszała. W końcu to w ich towarzystwie zwykł spędzać wieczory. Ale i tu los okazał się złośliwy. Swenio dostał sraczki i większość wieczora spędził w odosobnieniu jęcząc i postękując. Dziewki więc miały spokój i wcześniej poszły do łóżek, a strażnicy nic po za owym, towarzyszącym sraczce, stękaniem i sapaniem nie słyszeli. Ostatecznie nie mam pojęcia jakie dźwięki wydaje z siebie ćwiartowany człowiek, ale zgaduję, że nie jest to odgłos wibrujących pod ciśnieniem pośladków.
- Zostawił jakąś wiadomość?
- Nie wiem. Kocioł ciągle jest pełen. Jak strażnicy go opróżnią Vitold da mi znać. - rzekł Jesupp zwracając na Karana przenikliwe, bladoniebieskie oczy - Jak chcesz możesz się do nich dołączyć. Nie ma to jak kasza z tłustą omastą i krwistymi skwareczkami o poranku.
- Wielkie dzięki. Obędzie się.
Przeszli przez most wewnętrznej bramy wchodząc na niewielki, zacieniony górny dziedziniec otoczony ze wszystkich trzech stron piętrowym, drewnianym krużgankiem. Wszyscy zebrani na nim strażnicy stali stłoczeni przy otwartych na oścież wrotach prowadzących do pomieszczeń kuchennych. Nagle zapanowało wśród nich poruszenie. Tłum zafalował, rozstąpił się przed idącym szybkim krokiem postawnym mężczyzną w długiej kolczudze z dłonią opartą o zdobioną głowicę miecza. Jego włosy opadały ciemnymi falami na szerokie ramiona połyskując pierwszymi pasmami siwizny.
- Ojcze? - zapytał Jesupp zachodząc mu drogę. Kasztelan uniósł na syna identyczne, surowe, niebieskie oczy. - Znaleźliście coś?
- „Szpieg”. - powiedział krótko mężczyzna. Jego głos był lodowaty, emanował gniewem. - Szpieg w moim kasztelu, pod moim nosem.
- Co teraz? - zapytał cicho młody DeWerett.
- Wszystko odbędzie się zgodnie z planem. - powiedział Vitold patrząc uważnie na swego syna. - Więc pamiętaj o naszej ostatniej rozmowie. Nie zrób czegoś, czego mógłbyś później gorzko żałować.
Jesupp skrzywił się w parodii uśmiechu, skłonił sztywno, przesadnie.
- Oczywiście. - powiedział. - Wedle rozkazu, ojcze.
- A ty przestań strzyc uszami. - rzekł kasztelan zwracając się do się do Karana. Chłopak zgiął się w ukłonie czując jak rumieniec pali mu policzki.
- Ja nie chciałem... - zająkał się.
- Oczywiście, że chciałeś! - przerwał mu Vitold. - Przekaż swojemu opiekunowi by był ostrożny. Nikt już, psiakrew, nie jest bezpieczny.
- Przekażę. - zapewnił ponownie skłaniając głowę.
- Aha, jeszcze jedno. - powiedział. Karan odwrócił się. Spojrzał w zimne oczy Vitolda. - Poniechaj zalotów do sobalowej dziewki. Jeśli z jej wieńca spadnie chodź jeden listek Sobala karze cię końmi po majdanie włóczyć, a ja cię nie chronię przed jego gniewem.
- Ale...
- Nie ma „ale”, chłopcze – w głosie Vitolda zagrała zła nuta - Poniechaj jej. Dobrze ci radzę.
- Z kuszy... - odchrząknął Karan wbijając wzrok w ziemię - Z kuszy chciał mnie postrzelić.
Kasztelan spojrzał na na bezchmurne niebo, zmarszczył orli nos w dziwnym grymasie.
- Gdyby Janno chciał cie zabić na twoim gnijącym w rowie trupie już ucztowaliby krucy. Zostaw dziewczynę. - powiedział ponownie kierując na chłopaka palące spojrzenie. - Albo kolejny strzał nie będzie chybiony.
Kasztelan przeszedł obok chłopców. Energicznym krokiem zbliżył się do jednego ze swych ludzi, pochylił się dyskretnie w stronę jego ucha.
- Pchnij gońca do Mistrza Evercöna. - powiedział cicho. - Zbyt długo już zwlekaliśmy z prośbą o pomoc.
***
Nastał wieczór. Chłodne już powietrze torturowało suchością. Karan siedział przed chatą zasłuchany we własne myśli. Szpieg. Całe zajście na dziedzińcu kasztelu nie dawało mu spokoju. Ostatni tup, słowo, które wycięto mu na piersi. Kogo mógł szpiegować prywatny kucharz kasztelana? Kogo innego jak nie DeWeretta? Ta myśl pociągała za sobą kolejną, równie intrygującą. Skoro morderca wyeliminował wroga Vitolda, to może działał z jego polecenia? Może dlatego Wołgor był tak pewien swoich słów?
Nie. - powiedział do siebie opierając głowę o dębowe bale chaty. Zapatrzył się na ciemniejące szybko niebo. A jeśli tak? Co jeśli to De Werett zlecił morderstwa? Tylko po co? Kto mógł wystąpić przeciwko niemu, przeciwko człowiekowi, którego ród od pokoleń dzierżył tę ziemię z królewskiego nadania? – pomyślał zwracając wzrok na ledwo widoczną między drzewami posiadłość Viktora DeBotta. Cichą, opustoszałą, płonącą w oddali wyblakłą czerwienią dachówek.
Owdowiała żona rzeźnika opuściła dom tego samego dnia, w którym pochowano rozszarpane ciało jej zamordowanego męża. Nie wystawiła na sprzedaż ani posiadłości, ani rzeźni, ani nawet skrawka ziemi, której w tragiczny sposób stała się jedyną właścicielką. Po prostu spakowała się i wraz z jedyną córką opuściła miasto nie pozostawiając nikomu żadnej wiadomości. Pracownicy, których zatrudniał w swej ubojni DeBott, nie pojawili się w pracy ani razu od dnia, w którym znaleźli ciało swego pana. Każdy omijał ten dom szerokim łukiem i choć stał zupełnie pusty nikt nie śmiał przekroczyć jego progu choćby po to, by ukraść którąś z pozostawionych w jego wnętrzu, drogocennych rzeczy.
Nagle jego spojrzenie przyciągnął jadący w jego stronę Jesupp w otoczeniu zbrojnej eskorty. Młody DeWerett zatrzymał się przed chatą, zeskoczył ze zgrabnego kasztanka. Podszedł do Karana i usiadł obok niego na ławce.
- Nie powinieneś być w kasztelu? - zapytał Karan zapatrzony na odległy dom ziejący martwą czernią okien. - Zaraz będzie ciemno.
- Przypominam ci, że jednego ojca już mam. - powiedział Jesupp wyciągając przed siebie nogi w wysokich butach z miękkiej, cielęcej skóry lśniących srebrnymi klamrami. - I wyznaczył mi już niańkę. A nawet pięć. - dodał wskazując ruchem głowy na rozglądających się nerwowo strażników. Karan uśmiechnął się lekko, wymuszenie.
- Domyślasz się o co w tym wszystkim chodzi? - zapytał zwracając oczy na przyjaciela.
- Pojęcia nie mam... - przyznał po chwili milczenia Jesupp.
- Wygląda na to, że ktoś w dziwny sposób chce ochronić wasze interesy.
- Nie wiem w czym ma nam pomóc mordowanie rzeźników, aptekarzy...
- Kucharz miał być szpiegiem. Może ktoś chce się was pozbyć? - przerwał mu Karan. - Od granicy z Hardhaalem dzielą nas tylko ziemie Tybalda Vervana...
- Tak, mój ty geniuszu zbrodni, szejk Hardhaalu nasłał na nas swoich zabójców za mentalne przesuwanie słupków granicznych! - przerwał mu Jesupp gorliwie kiwając głową.
- To takie dziwne, że południowcy mogą szukać zemsty za przegraną wojnę? - zdziwił się Karan.
- Wojna skończyła się zanim żeśmy przyszli na świat. - powiedział Jesupp. - A mój ojciec niewielki miał w niej udział.
- Więc kto mógł was szpiegować? - zapytał Karan odwracając się w stronę przyjaciela. - No kto? Szebor? Vervan?
- Aleś ty głupi... - mruknął młody DeWerett.
- Nie aż tak jak ci się wydaje! - uniósł się Karan. - Twój ojciec uwierzył w wiadomość mordercy! A to znaczy, że podejrzewa kogoś o zdradę!
- Zejdź na ziemię, stary! Vitold całą rzycią siedzi na kasztelańskim stołku i, uwierz mi, nawet dzikie hordy pustynnych wilków Wielkiego Imperatora miałyby problem by go z niego ściągnąć.- zapewnił Jesupp uśmiechnięty ironicznie. - Z resztą ojciec wysłał już posłów do Mistrza Evercöna i księcia Szebora.
- Do Szebora? Po co?
- Od jakiegoś czasu układa się z wielkim kanclerzem Tavöe, właśnie po to, by na długie lata zabezpieczyć naszą władzę na tym terenie. - powiedział Jesupp patrząc na niego gniewnie.
- Zabezpieczyć władzę. Dobre sobie. - parsknął Karan – Twój ród od pokoleń cieszy się pełnym poparciem ludzi, a jednak Vitold szuka wsparcia u komesa, by umocnić swoją pozycję. I o czym to świadczy? O tym, że jakiś kundel już uczepił się nogawki portek twojego ojca próbując ściągnąć go z jego ukochanego stołka, a Vitold, jak sam przyznałeś, będzie się go trzymał choćby samymi zębami!
- Wiesz, czasami zastanawiam się skąd ty się właściwie urwałeś Karan , z choinki, czy z księżyca. - powiedział poważnie Jesupp. - Po Ostrowii biega wariat, ćwiartuje najważniejszych ludzi w mieście, gotuje z nich zupę, z wnętrzności pewnie robi sobie breloczki, a ty, mój drogi filozofie, uznajesz to za przejaw dobrej woli. Niewygodnym ludziom zwykle przydarzają się nieszczęśliwe wypadki, wiesz? Jak dziś w nocy szlag trafi burdel Rochemów, to to cholerne miasto pójdzie z torbami!
- Wydaje mi się...
- Gówno ci się wydaje. - przerwał mu spokojnie Jesupp – Jesteś prostym wsiórem. Raz na rok wypełzniesz z tej swojej lepianki by wydupczyć jakąś wyleniałą owcę, odlejesz się w krzakach, podrapiesz po jajkach i dumasz żeś światowy, obyty i znasz się na polityce.
Karan westchnął ciężko rezygnując z dalszej dyskusji. Zapatrzyli się w ciągnącą się przed nimi, graniczącą z polami czarną ścianę lasu. Młody De Werett zastękał, poruszył się niespokojnie.
- A tak przy okazji odlewania się... - powiedział wstając, zatykając kciuki za nabijany srebrem pas i kołysząc się na piętach. - Macie tu jakieś przyzwoite zarośla?
- Idź za stajnię. - rzekł Karan ruchem głowy wskazując na ciemny, niski budynek okryty strzechą. - Tylko nie lej po ścianach, bo Olaf dostanie szału.
- Jużci! Moja ziemia, mój wacek i będę lał gdzie będę chciał!- rzekł Jesupp dziarskim krokiem kierując się w krzaki. Strażnicy rzucili się w jego stronę. - Co? Gdzie?!
- Jaśnie pan kazał... - zająkał się barczysty gwardzista z długim, końskim ogonem wetkniętym w wysoki czub szyszaka. Obejrzał się niepewnie na towarzyszy, odchrząknął.
- Co kazał?!- wrzasnął Jesupp mocując się z pasem. – Za fifla mnie trzymać?!
- Ależ paniczu! Panicz wybaczy, ale dostaliśmy wyraźny rozkaz by nie spuszczać panicza z oczu.
- A z uszu? - zapytał Jesupp. Strażnik zamrugał szybko oczami, rozdziawił usta. - Nie? To dobrze. Wytęż więc słuch, bo będę gwizdać.
Odwrócił się na pięcie i pogwizdując raźno zniknął za stajnią. Strażnicy dreptali w miejscu nerwowo, chrzęścili kolczugami, zaciskali opancerzone dłonie na rękojeściach mieczy. DeWerett szeleścił w krzakach, postękiwał. Po chwili jednak gwizdanie ustało i nie słychać było niczego po za graniem świerszczy. Strażnicy spojrzeli po sobie, wyciągnęli broń, a wtedy rozległ się przeraźliwy krzyk Jesuppa. Konie zarżały wystraszone, załomotały kopytami wzbijając obłok kurzu. Karan zerwał się na równe nogi. Młody DeWerett wypadł z zarośli jak pocisk, padł na ziemię i zaczął rechotać histerycznie ze spodniami w kostkach.
- Co się stało? - zapytał Karan wciąż dygocząc ze zdenerwowania. - Psiakrew, ale nas wystraszyłeś!
Jesupp podniósł się z ziemi, podciągnął spodnie i potrząsnął z głową.
- Coś tam było. - powiedział otrzepując się z piachu i wciąż zanosząc śmiechem.
- Co? Duch? - zapytał Karan wpatrując się z niepokojem w zarośla.
- Taaak! - przytaknął młody De Werett. - Naparskał na mnie, drań, i uciekł!
- Co?
- To było zwierzę, głąby! - powiedział przygładzając włosy i z rozbawieniem przyglądając się pobladłym twarzom strażników. - Chyba, że nasz morderca jest biegającym na czworaka karzełkiem z wielkimi, świecącymi oczkami.
- To czemu się tak darłeś?! - krzyknął Karan czując rozlewającą się po ciele adrenalinę.
- Nie wiesz czemu? - zapytał Jesupp podnosząc na niego błyszczące oczy. - To wleź w te krzaki i sprawdź.
Karan parsknął, spojrzał na zarośla. Wychował się w tym gospodarstwie i znał tu każdy zakamarek, a mimo to tej nocy nie miał odwagi wejść za oborę i poszukać tego, co wystraszyło Jesuppa. Zalegający tam głęboki cień napełniał go irracjonalną grozą.
- Tak właśnie myślałem. - powiedział młody DeWerett. Jego kasztan targnął się nagle, omal nie przewrócił trzymającego go za zdobną uzdę strażnika, zarżał przeciągle. Jesupp podbiegł do niego, pogładził po karku, spojrzał z niedowierzaniem na dłoń.
- Co się stało? - zapytał Karan czując, jak miękną mu kolana. Jesupp spojrzał na ponurego dowódcę straży, który bez słowa wyciągnął miecz.
- Jest spocony. - powiedział cicho. - Obawiam się, że ta wizyta zanadto się już przeciągnęła. Wracajmy.
Wsiadł na kasztanka. Zwierze zatańczyło pod nim błyskając w ciemności białkami oczu.
- Wracaj do Olafa. - powiedział z wysokości siodła nawet nie starając się opanować zwierzęcia. - Niebawem wyjdą patrole. Uważajcie na siebie.
Gwardziści byli już w siodłach, otoczyli Jesuppa szczelnym pierścieniem i ruszyli galopem w stronę miasta. Karan jeszcze długo słyszał nerwowe rżenie ich koni. Został zupełnie sam wśród pogłębiającej się ciemności. Dopiero teraz poczuł prawdziwy niepokój. Każdy szelest, każdy dobiegający z pobliskiego lasu odgłos wydawał się podejrzany. Szybkim krokiem wszedł na podwórze, otworzył drzwi do chaty. Nawet raz nie obejrzał się za siebie. Za jego plecami, zaledwie kilka metrów dalej wielkie, żółte oczy obserwowały go uważnie z wysokiej trawy. Na piętrze pustej posiadłości De Bootów, w jednym z okien przez chwilę zamigotało mdłe światło.
W zalanym ciepłym blaskiem ognia wnętrzu Karan poczuł się dziwnie bezpieczny. Zamknął drzwi, założył rygiel. Chwycił stojącą pod ścianą starą, drewnianą ławę chcąc dla pewności zabarykadować wejście.
- Zostaw to, chłopcze. - poprosił słaby głos z wnętrza chaty. Karan westchnął, wszedł do izby obok. Była skromna, zastawiona podniszczonymi przez czas meblami. Olaf siedział przed kominkiem w zniszczonym fotelu, ostrzył leniwie długi nóż. Chłopak zaplótł ramiona na piersi, uśmiechnął się do siebie.
- To na Ducha? - zapytał. Starzec spojrzał na niego spod krzaczastych brwi.
- Na jakiego ducha? - zdziwił się.
- Daj. - powiedział Karan podchodząc do staruszka i biorąc z jego rąk osełkę i nóż. Usiadł na dębowej ławie wymoszczonej skórami.
Olaf był skrytym człowiekiem żyjącym na uboczu, który nie interesował się niczym, po za codziennymi problemami własnego obejścia. Nie miał żony ani dzieci, a przynajmniej Karan nic o nich nie wiedział, unikał ludzi i nie lubił plotek. Tak na prawdę jedynym co naprawdę cenił Olaf była mocna, domowa gorzała, której wyrazy uwielbienia dawał praktycznie każdego wieczora.
- Nie wierzę, że o niczym nie wiesz. - powiedział Karan energicznymi ruchami ostrząc lśniącą klingę noża. - W mieście grasuje morderca. Zginęły już cztery osoby.
- Taak... - westchnął Olaf biorąc do ręki stojący na zakurzonej podłodze gliniany dzban i pociągając z niego solidnie. Otarł usta wierzchem dłoni, zasapał, opadł na oparcie fotela. – Zaczęło się. Stary dług domaga się spłaty. Przeszłość chce wyrównać rachunki.
- Słucham? - zdziwił się Karan podrywając głowę i przyglądając starcowi. Olaf zamknął powieki dziwnie uśmiechnięty.
- Nic takiego – szepnął – Chaos zawsze znajdzie do nas drogę... Wytropi po kręgach na wodzie... To kwestia krwi. Krwi, chłopcze, bo krew zawsze odnajdzie drogę i to nią właśnie przyjdzie nam płacić.
- O czym ty mówisz? - zapytał Karan czując przeszywający go zimny dreszcz.
Zmiana jaka na chwile zaszła w Olafie przeraziła go trochę. Zamarł w oczekiwaniu lecz ten zdawał się zapaść w sen z chwilą gdy ostatnie słowo opuściło jego pomarszczone usta. Starzec zamruczał coś do siebie, zaśmiał się pod nosem, rozparł wygodniej i zaczął donośnie chrapać. Karan parsknął. Mógł się tego domyśleć po stojących na wytartym stole butelkach. Gliniany dzban, z którego popijał, nie był jedynym, z którym miał styczność tego wieczora. Olaf był tradycjonalistą i wszystkie swoje starcze przypadłości, a potrafił ich wyliczyć imponującą wprost ilość, leczył za pomocą gorzały. Po intensywnej kuracji zwykł prowadzić ze sobą uczone dysputy nad sensem istnienia. W takich chwilach Karan dochodził do wniosku, że to spirytus, nie księgi czy potrzeby ducha, stanowi podwaliny i źródło prawdziwej wiary. Dzięki niemu właśnie sceptyczna część umysłu zapadała w błogostan, a do życia budziła się ta filozoficzna, pełna tęsknot i widziadeł. Z własnego, bolesnego niekiedy, doświadczenia wiedział, że w takich chwilach człowiek mówi i widzi wiele z tego, co w rzeczywistości nigdy nie przyszłoby mu nawet do głowy. Wzruszył ramionami, wstał i wspiął się po drabinie na swoje maleńkie poddasze, zabierając ze sobą nóż .
Blask bijący od pieca przebijał przez szpary w podłodze, oświetlał smugami stromy, trójkątny dach. Karan odłożył ostrze na wierzch skrzyni, w której trzymał ubrania, zrzucił z siebie zakurzoną koszulę, obmył twarz i kark w napełnionej wodą misie. Ściągnął buty, rzucił się na zasłany jelenimi skórami siennik i naciągnął na głowę wełniany koc. Zasnął szybko nie zrażony dochodzącym z dołu, donośnym chrapaniem Olafa.
Obudził się w środku nocy spocony i niespokojny. Miał koszmar. Nie pamiętał jednak niczego po za przeszywającym jego ciało lękiem i kolorem nieba, które zobaczył we śnie. Było czerwone. Otarł ramieniem mokre czoło, odetchnął. Sączące się przez podłogę światło przygasło gwałtownie, zafalowało. Ktoś był na dole. Przeszedł koło pieca.
- Olaf? - wychrypiał Karan siadając na łóżku. - Czy coś się stało?
Usłyszał niezrozumiały, szept.
- Nie rozumiem! - zawołał. - Mów głośniej!
- Pomóż mi...
- Olaf?
- Pomóż...
Włosy stanęły mu dęba na głowie, ciało przeszył lodowaty dreszcz. Światło przygasło i znów zajaśniało. Usłyszał szuranie. Dźwięk czegoś ciężkiego, ciągniętego po podłodze. Drabina na poddasze zatrzeszczała. Coś zaczęło skrobać w klapę zamykającą wejście do jego izby. Karan niewyobrażalnym wysiłkiem wstał z łóżka, sięgnął po leżący na skrzyni nóż. Ręce mu drżały, zimny pot zalewał oczy. I nagle wszystko skończyło się tak samo szybko, jak się zaczęło. Stał przez chwilę nieruchomo poprawiając w dłoni śliską, kościaną rękojeść. Odetchnął głęboko, zrobił kilka chwiejnych kroków i pochylił się by otworzyć klapę. Odsunął stalowy rygiel, chwycił silne mosiężne kółko i szarpnął. Zachłysnął się, odtoczył. Potknął o leżący na podłodze koc i poleciał do tyłu uderzając głową o drewnianą ramę łóżka. Stoczył się na podłogę i nim stracił przytomność jeszcze raz zobaczył otwartą, porysowaną głęboko klapę pokrytą odciskami zakrwawionych dłoni.
[ Dodano: Sob 06 Cze, 2009 ]
***
- Karan!? Chłopcze słyszysz mnie?
Głowa pulsowała potwornym bólem. Otworzył oczy. Leżał w głównej izbie na drewnianej ławie tuż przed płonącym kominkiem. Obok niego siedział Vitold DeWerett w pełnym rynsztunku, marszczący brwi i przyglądający mu się niespokojnie.
- Wszystko w porządku?
- Olaf... - wychrypiał – Co z Olafem?
- Napędziłeś mi srogiego stracha, chłopcze. - powiedział starzec pojawiając się obok Vitolda. Wyglądał na zaspanego. Siwe włosy sterczały mu we wszystkie strony, opadały nieładem na chude ramiona.
- Ktoś tu był. - powiedział chłopak czując, jak paraliżujący lęk wraca i skręca mu trzewia. – - Myślałem, że to cię zabiło...
- Mnie? To ty rozwaliłeś sobie czerep. - zaśmiał się nerwowo staruszek wskazując na niego kościstym palcem. - Ciesz się, że wypiłem dziś połowę tego, co miałem w planach. Inaczej leżałbyś tam do rana!
- Przecież wołałeś o pomoc...
- Ja? Ja spałem w najlepsze. Obudził mnie dopiero harmider jaki żeś zrobił!
- Słyszałem...
- Co słyszałeś? - wtrącił się Vitold. - Mów od początku.
- Obudziłem się w środku nocy i widziałem, jak ktoś chodzi po izbie, ciągnie po podłodze coś ciężkiego... Słyszałem prośby o pomoc a chwilę później coś zaczęło włazić po drabinie na poddasze, drapało w klapę, a kiedy w końcu przestało, otworzyłem ją, żeby się upewnić, że już po wszystkim. Tam było pełno krwi...
Mężczyźni spojrzeli po sobie, uśmiechnęli się porozumiewawczo.
- Mówię prawdę! - stęknął Karan.
- Chłopcze, ściągnęliśmy cię z poddasza. Na klapie nie ma żadnych śladów. Ani krwi, ani jakiegokolwiek zarysowania. - zapewnił Vitold.
- Kiedy ją otworzyłem... -zaczął, ale De Werett potrząsnął przecząco głową.
- Klapa prowadząca na twoje poddasze była zamknięta. Musieliśmy wyłamać zamek, by się do ciebie dostać.- powiedział kasztelan.
- To niemożliwe.
- Miałeś zły sen.- powiedział Olaf wzruszając kościstymi ramionami – W tych parszywych czasach to nic nowego. Niema się czego wstydzić. Kiedy byłem młody często zdarzało mi się moczyć łóżko...
Starzec zawahał się, zmarszczył krzaczaste brwi w zamyśleniu. Po czym spojrzał na Karana z rozbrajającym uśmiechem i iskrami w orzechowych oczach.
- Wygląda na to, że zacząłem młodnieć. - rzekł. - Wybacz, że cię niepokoiłem Lordzie Kasztelanie.
- Zawsze lepiej się upewnić. Miejcie się na baczności. - powiedział Vitold i wstał.
- Lordzie DeWerett... - zaczął niepewnie Karan.
- Tak, chłopcze?
- Czy tej nocy...
- Nie. Nie znaleźliśmy jeszcze ciała. - rzekł chłodno Vitold i wyszedł. Przez chwilę podwórze rozbrzmiało szybko oddalającym się łomotem końskich kopyt, krzykami zbrojnego oddziału przetrząsającego okolicę. Karan leżał przez chwilę nieruchomo wpatrując się w obwieszoną pajęczynami powałę. Słyszał jak Olaf nerwowo krząta się po izbie.
- To mi się nie przyśniło. - powiedział cicho, bardziej do siebie, niż do swego opiekuna. - To nie był sen. Byłem świadomy. Obudziłem się...
- Wiem.
- Wiesz? - zdziwił się chłopak unosząc się na łokciu i patrząc na Olafa. - Skąd?
- Wiele dziwnych rzeczy widziałem w życiu. Większość z nich była tak straszna, że aż nierealna. - powiedział z uśmiechem starzec. Karan nigdy nie przypuszczał, że jego opiekun może mieć jakąś niezwykłą przeszłość. Zawsze widział w nim jedynie prostego wieśniaka nie mającego pojęcia o otaczającym go świecie, dobrodusznego staruszka, który co wieczór szuka rozrywki w butelce domowego samogonu.
- Co takiego widziałeś? - zapytał podekscytowany.
- Wszystko zależało... - mruknął Olaf brząkając glinianymi naczyniami.
- Od czego?
- Od tego co się paliło, oczywiście. - odpowiedział. – Też kiedyś byłem młody.
Przyglądał się Karanowi dziwnie błyszczącymi, ciemnymi oczami, z łobuzerskim uśmiechem skrytym w skołtunionej brodzie. Karan parsknął, zrezygnowany opadł na posłanie.
- Już brzask. Trza zwierzaki nakarmić. Noc minęła, a my wciąż żyjemy. - odezwał się stawiając obok Karana misę z suszonym mięsem i dzban mleka. - Zjedz coś.
- Poczekaj! - zawołał. Olaf zatrzymał się w progu, odwrócił w stronę chłopaka pomarszczoną twarz. Wpatrywał się w niego z dziwną troską.
- To nie był sen. - warknął Karan siadając na ławie. Olaf przyglądał mu się uważnie zachowując milczenie.
- Ani nie narkotyczna wizja! Przysięgam! - powiedział podnosząc na starca srebrzystoszare, świetliste oczy.- Nie nie mam pojęcia co to mogło być, ale...
- Ostrzeżenie. - przerwał mu starzec. Karan zamarł słysząc jego głos, pełen niewysłowionej goryczy i przejmującego żalu. Jego wątłe ciało wspierane na wystruganym z kawałka badyla kosturze, zdawało się jeszcze bardziej skurczyć, jakby przytłoczone jakimś niewidzialnym ciężarem.
- Przed czym? O czym ty mówisz? - spytał wystraszony chłopak. Olaf zbliżył się do niego chwiejnym krokiem.
- Czasami... Czasami, tuż przed zbliżającą się tragedią, nawiedzają nas sny i mroczne wizje. Ci, którzy potrafią je właściwie odczytać, mogą też uchronić od zagłady to, co kochają najbardziej. - powiedział cicho dotykając pomarszczoną dłonią policzka Karana.
- Nie rozumiem...
- To nie ta noc. - wyjaśnił Olaf odzyskując nagle animusz. - Wydawało mi się, że kiedyś uczyłem cię rachować. Siedem dni, cztery trupy. Każde morderstwo poprzedzała spokojna noc.
- Sądziłem, że nie interesuje cię sprawa zabójstw. - zdziwił się Karan.
- Nie interesują mnie bandyckie porachunki, gwałty i grabieże. - powiedział starzec. - Ale tylko głupiec patrzy w niebo, gdy poluje lew.
- Olafie, ja naprawdę nic nie rozumiem...
- Wiem. - przerwał mu. - Ale ja nie umiem ci tego wszystkiego teraz wytłumaczyć.
- Czego?! - krzyknął Karan zrywając się z ławy. Olaf nie patrzył na niego skupiając wzrok w niewidzialnym punkcie gdzieś na zakurzonym klepisku. - Na wszystkich bogów! Olafie, ty coś wiesz!
- Co ja mogę wiedzieć? - zapytał starzec zmęczonym głosem. - Jestem stary i potrafię jedynie korzystać z wiedzy, jaką zebrałem przez te wszystkie lata.
- Ale twierdzisz, że jutro...
- Ja nic nie twierdzę. - uciął starzec i wyszedł z chaty. Chłopak siedział przez chwilę nieruchomo przetrawiając usłyszane przed chwilą słowa. Z całych sił starał się zrozumieć. Miał wrażenie, że jego życie nagle przyspieszyło bieg. Zwyczajnie nie nadążał za tym, co się w nim działo. Niemal nieświadomie sięgnął do postawionej przed nim misy. Jadł niechętnie. W zamyśleniu pakował do ust słone kawałki suchego mięsa i zapijał je tłustym mlekiem.
Z podwórza dobiegało wyraźne, choć nieco stłumione złorzeczenie Olfa. Karan wstał szybko, wyszedł z chaty. Teraz, w bladym blasku rodzącego się świtu to, co przeżył wydawało mu się zupełnie nierealne i dziwnie obce. Powietrze było rześkie, pachnące świeżo skoszoną trawą. Olaf czekał na niego drzwiach obory.
- Wołałeś mnie? - spytał Karan patrząc na jego zasępioną minę.
- Tak. Chodź ze mną. Muszę ci coś pokazać. - rzekł Olaf i zniknął we wnętrzu budynku. Karan przetoczył się chwiejnym krokiem przez podwórze, wszedł ostrożnie do ciemnego chlewa. Wnętrze było oświetlone jedynie słabym blaskiem małej, oliwnej lampki trzymanej przez pochylonego nad świńską zagrodą Olafa. Karan zbliżył się do niego ostrożnie.
- Tej nocy rzeczywiście mieliśmy gościa. - stwierdził starzec. - Tfu, psia jego mać, niezłego burdelu nam tu sukinkot narobił.
- Co się stało? - zdziwił się Karan czując zimny dreszcz spływający wzdłuż pleców. Podszedł do zagrody i od razu dostrzegł kilka niewielkich, okrwawionych zwłok na wpół zagrzebanych w sianie. Spojrzał zaskoczony na starca. Olaf podał mu lampę a sam wziął do ręki jedno z rozszarpanych ciałek.
- Wszystkie dziesięć prosiąt szlag trafił. - powiedział starzec rozglądając się. - Sześć zagryzionych złośliwie, część nadżartych, ale większość ledwo ruszona. Czterech w ogóle nie ma.
Uniósł do światła jedno z ciał. Karan westchnął cicho widząc wnętrzności wypływające powoli z rozerwanego brzucha zwierzęcia.
- Co to, do cholery, było... - mruknął marszcząc krzaczaste brwi. Plecy prosiaka były wielokrotnie naznaczone wyraźnymi śladami pięciu bardzo ostrych pazurów.
- Wygląda na robotę kota. - stwierdził Karan.- Jesupp spotkał wczoraj za stajnią jakieś zwierzę.
- Kot? Chyba jakiś wygłodzony, pręgowany mutant! Te rany mają z pół cala głębokości. Żbik by sobie nie poradził z prosięciem, a ryś jest za duży by się dostać do środka. Które zwierzę włazi do obory z zamiarem zagryzienia wszystkiego co w niej żyje? Żadne normalne, bo normalne zwierzę wlezie, zabije, nażre się, pójdzie i najwyżej wróci po dokładkę. Spójrz na to. – powiedział starzec oglądając szyję zwierzęcia i wskazując na parę krwawiących otworów.
- Głębokie na cal. - stwierdził. - Sukinkot zabił, ale najwyraźniej nie zdążył się nażreć. Coś musiało go wypłoszyć.
- Coś, albo ktoś. - powiedział Karan wstając. - Zdaje się, że ludzie Vitolda przeszukiwali okolicę tej nocy.
- Cholerny kot. - wyburczał Olaf. - Myszy mu się przejadły, psiakrew, to się za świnie zabrał. No w dupie się, sierściuchowi jebanemu, poprzewracało. Czekaj no, zrobię ja dywanik z tego twojego zadka pręgowanego. Ino wystaw ten pysk wąsaty, to tak w niego dostaniesz, że cie twoja włochata matka nie pozna!
Karan wyprostował się, zamyślił. To, co słyszał nocą, z pewnością było duże i miało ostre pazury. Ale czy istniało rzeczywiście, czy też było wytworem jego na wpół uśpionego umysłu? Jeśli to nie był sen, to dlaczego wszystkie ślady obecności stworzenia tak nagle i niewytłumaczalnie zniknęły? No właśnie! Ślady! Rozejrzał uważnie dokoła. Jego wzrok od razu przyciągnęło otwarte okienko obciągnięte błoną i wychodzące na podwórze. Podszedł do niego, przyjrzał się balom mrużąc oczy i niemal natychmiast zauważając brunatne plamy zakrzepłej krwi.
- Tędy wlazł. - powiedział do Olafa. Starzec spojrzał na okno, uniósł pytająco brwi.
- Czy to ma mnie pocieszyć? - zapytał. Karan westchnął. Otwór był dokładnie na wysokości jego twarzy, prawie sto osiemdziesiąt centymetrów nad ziemią, a średnicę miał może trzydziestu. Oznaczało to mniej więcej tyle, że stworzenie było dostatecznie małe, by przecisnąć się przez lufcik i dostatecznie silne, by doskoczyć na taką wysokość z obciążeniem.
- To nie był ryś. - zapewnił Olaf. - A jeśli nie on, to ja się poddaję.
- Nie znasz innego zwierzęcia, które mogłaby to zrobić? - zapytał Karan wciąż wpatrując się w krwawe rozbryzgi.
- Nie i nie chce poznać. - rzekł dobitnie starzec. Karan wyszedł z obory w poszukiwaniu jakichś śladów. Całe podwórze było pokryte miękkim piaskiem gdzieniegdzie tylko upstrzonym liśćmi opadłymi z rosnącego w centralnym punkcie buka, do którego Olaf miał wyjątkowy sentyment. Większość ziemi była jednak zryta końskimi kopytami i świeżymi odciskami butów. Mimo tego dostrzegł coś. Niewielką, czarną plamę krwi przyprószonej piaskiem, lecz wciąż wyraźną. Niedaleko znalazł kolejną i jeszcze jedną, tuż pod konarami rozłożystego drzewa. Czując ogarniającą go mieszaninę strachu i podniecenia spojrzał na koronę buka. Jego wzrok błyskawicznie przyciągnęły podłużne, głębokie rysy na srebrzystej korze, wyraźne ślady krwi na jednej z gałęzi. Serce załomotało mu silnie. Zerkając co chwilę za siebie skierował się do stajni. Z daleka słyszał już rżenie i tupanie koni. Wiedział, że zwierzęta są niespokojne. Wszedł ostrożnie do środka. W boksach stały wszystkie trzy konie: srokaty źrebiec Karana, gniady ogier Olafa i cisawa klaczka. Żadne ze zwierząt nie było ranne. Wyprowadził swojego wierzchowca i przytroczył go do koniowiązu. Napoił go, nakarmił, wyszczotkował zakurzoną sierść i osiodłał. Olaf wyszedł z obory z łopatą w ręku, spojrzał na chłopaka zaskoczony.
- Wybierasz się gdzieś? - zapytał podchodząc do niego. - Myślałem, że mi pomożesz.
- Chciałbym się przejechać. - powiedział Karan poklepując źrebca po karku. - Muszę odetchnąć po tej nocy.
- Rozumiem. Uważaj na siebie, chłopcze.
- Będę. - zapewnił Karan. Włożył stopę w strzemię, wsiadł na srokacza i zebrał go do galopu. Jechał drogą nie mogąc znaleźć w sobie odwagi na pokłusowanie przez łąkę porośniętą sięgającym końskiego brzucha zielem. Sen czy nie, wolał nie ryzykować. Olaf stał samotnie wpatrując się w oddalającego się młodego mężczyznę, którego przygarnął i kochał jak własnego syna. Podszedł powoli do samotnego drzewa.
- Na tyle, na ile będziesz umiał. - zgodził się dotykając dłonią okrwawionego pnia i zaciskając powieki, pod którymi zalśniły łzy. - Ale obawiam się, że to za mało...
Zanim zdał sobie sprawę z tego co robi, Karan zawrócił konia w stronę lasu. Wjechał między drzewa. Ptaki przekrzykiwały się korzystając z ostatnich chwil porannego chłodu, słońce zaplątane w sieć liści złocistą mozaiką lśniło wśród pożółkłych traw. Było zbyt pięknie, by mogło stać się coś złego. Zło nie lubi pełnego słońca. Śpi w dzień zmęczone nocnymi harcami. Źrebiec szedł raźnie strzygąc uszami i poparskując. Wjechał na kończące się stromym urwiskiem wzgórze, z którego Karan zwykł obserwować nadchodzącą Muriel. Zeskoczył z konia, zaplątał jego wodze w gałęzie młodego świerku i spojrzał na ciągnące się w dole pola i pastwiska należące do rodu Sobali, na wypasywane na nich zwierzęta. Widział panujące w gospodarstwie poruszenie. Był pewien, że dla rodziny Muriel ta noc także nie była spokojna. Usłyszał szelest wyschniętej ściółki. Źrebiec zarżał przeciągle, targnął łbem. Karan odwrócił się gwałtownie. Za jego plecami stał młody mężczyzna o długich, jasnozłotych włosach spiętych na karku, wlepiający w niego błękitne oczy i uśmiechający się krzywo.
- Biezdar... - warknął Karan odruchowo zwijając dłonie w pięści – Czym zasłużyłem sobie na ten wątpliwy zaszczyt?
- Ty? - zapytał mężczyzna wciąż ironicznie uśmiechnięty. - Przypominam ci, że ta część lasu, aż do jeziora, należy do mojego ojca. Czego tu szukasz?
- Kolejnej ofiary. - powiedział złośliwie. Biezdar uniósł brwi, chwycił oburącz niesioną w prawej ręce włócznię. Podszedł do Karana wolnym krokiem. Uśmiech zniknął z jego twarzy zastąpiony przez brzydki grymas.
- Tutaj jej nie znajdziesz. - powiedział spięty jak polujący kot.
- Mylisz się. - warknął Karan. - W twoim domu ofiar jest pod dostatkiem. Zwłaszcza losu.
- Odejdź stąd. - powiedział Biezdar celując grotem włóczni w pierś Karana. - Odejdź natychmiast, a rozstaniemy się w zgodzie.
- Grozisz mi? - spytał chłopak czując jak gniew pochłania go jak fala przyboju. Głowa zaczęła mu pulsować tępym bólem.
- Robię to, co jest konieczne. - powiedział spokojnie Biezdar wciąż stojąc nieruchomo. - Opuść ziemie mego ojca, daj spokój mojej siostrze, a nikomu nic się nie stanie.
- Czy któryś z was wpadł na to, by porozmawiać z Muriel o tym, czego ona chce? - spytał Karan wpatrując się w jasne oczy Biezdara. Młody Sobala zacisnął dłonie na drzewcu włóczni.
- Nie mamy o czym z nią rozmawiać. Rzuciłeś na nią urok. - powiedział mężczyzna zaciskając szczęki. - Ale ze mną ci się to nie uda!
- Oczywiście, że nie! - odparł Karan wybuchając nerwowym śmiechem. – Musiałbym mieć na co go rzucić, a twoja czaszka, tak jak czerep twego ojca, jest zupełnie pusta!
Biezdar błyskawicznie zawinął włócznią, z rozmachem uderzył Karana drzewcem w brzuch. Chłopak zwinął się z bólu, upadł twarzą w okryty pożółkłym igliwiem piasek.
- Proszę po raz ostatni, odejdź stąd. - powiedział Biezdar. Karan wypluł ziemię i krew z rozgryzionej wargi.
- Wal się. - syknął wściekły. Nie zdążył umknąć przed drzewcem. Sobala raz po raz z impetem uderzał go w żebra, nie dając okazji na osłonięcie się. Karan był już oślepiony falami obezwładniającego bólu. Zdesperowany wierzgnął, kopał na oślep cudem trafiając Biezdara w kolano. Mężczyzna wrzasnął, zwalił się w jałowce, ucapił Karana za kostkę. Kolejny cios z paskudnym chrupnięciem trafił mężczyznę w twarz. Karan postękując podniósł się na nogi, chwiejnie ruszył w stronę chrapiącego konia. Nim wyplątał wodze z kłujących gałązek i dosięgnął siodła Biezdar już pędził w jego stronę rycząc jak wół, z twarzą zalaną krwią płynącą ze złamanego nosa i celując grotem w jego pierś. Karan spanikował. Koń też. Srokatek targnął łbem, wierzgnął, strzelił kopytami. Bardzo pechowo dla Sobali. Łupnął go prosto w czoło aż się rozległo. Mężczyzna runął na ziemię jak rażony gromem, potoczył się przez zarośla. Karan zaklął wisząc źrebcowi na uździe i widząc jak bezwładne ciało Biezdara spada z urwiska. Stał przez chwilę zupełnie oszołomiony. W rosnącym przerażeniu rzucił się na siodło. Runął w cwał nie oglądając się za siebie, przytulony do końskiego karku. Bezmyślnie skierował się do miasta. O mało nie rozjechał stojących w bramie strażników. Ludzie odskakiwali spod rozpędzonych kopyt, z krzykiem wpadali na siebie przewracając kramy i śląc za nim siarczyste przekleństwa. Wjechał na dolny dziedziniec kasztelu. Ostro wrył konia w ziemię, zeskoczył z siodła w obłoku kurzu. Nogi ugięły się pod nim. Padł na bruk.
- Karan? Psiakrew! Co się stało? Coś z Olafem? Minę masz jakbyś się, za przeproszeniem, w porty zwalił. - powiedział Jesupp klękając przy nim – Hola! Spokojnie! Nic się nie stało! O co ten wrzask? Nuże! Laszlo, Czedrog rozpędźcie gawiedź. Jak który się stawia, dwadzieścia batów na gołą rzyć.
Karan uniósł się na drżących ramionach, nabrał powietrza i zaczął rzygać.
- A niech cię szlag! - syknął Jesupp - Co z tobą? Co się stało?
- Zabiłem – wystękał Karan po raz pierwszy w pełni uświadamiając sobie obecność przyjaciela.
- Co ? Co ty bredzisz?!
- To był wypadek...
- Nic nie rozumiem! Gadaj składniej do ciężkiej cholery!
Karan nie panował nad sobą. Nigdy wcześniej nie czuł takiego przerażenia, tej skręcającej trzewia grozy. Oburącz złapał przyjaciela za jedwabną koszulę.
- Zabiłem Biezdara Sobalę! – syknął przez zaciśnięte zęby – Którego słowa, kurwa, nie rozumiesz?
Wyznanie nie przyniosło mu oczekiwanej ulgi. Karan obserwował jak z twarzy przyjaciela odpływa krew, jak oczy rozszerzają się z niedowierzania. Patrzyli na siebie przez chwilę.
- Do środka! Biegiem! - warknął Jesupp odtrącając jego ręce i chwytając go za kark. Pomógł mu wdrapać się na schody i wepchnął do wnętrza kasztelu. Pociągnął go do piwnicy, wrzaskiem wygnał służbę. Posadził Karana na zydlu, nalał sobie piwa i wypił je duszkiem. Z rozmachem cisnął kuflem. Glina mlasnęła roztrzaskując się o podłogę. Tupnął, zaklął, walnął dłońmi o dębowy stół. Wlepił w Karana płonące gniewem oczy.
- Jak? - zapytał drżącym głosem.
- Wypadek...
- Jak!?
Karan wzdrygnął się. Spojrzał zaskoczony na przyjaciela przechylonego przez stół, oświetlonego od tyłu wdzierającym się do wnętrza przez niewielkie okienko światłem. Wszelkie wątpliwości Karana co do mocy szlachetnej krwi DeWerettów, płynącej w żyłach Jesuppa, zostały nagle rozwiane.
- Biliśmy się... Chciałem uciec, ale koń spłoszył się, kopnął go w głowę...- zawahał się widząc uniesione w niedowierzaniu brwi Jesuppa.
- Sprawdziłeś czy żyje? - zapytał bardzo, bardzo powoli zamykając oczy. Karan wstrzymał oddech. Przeklął w myśli swoją głupotę.
- Nie... Spanikowałem...
- Spanikowałeś. - kiwnął głową mężczyzna – Może tylko go zamroczyło, może, gdybyś mu pomógł, Sobala kazałby ci jedynie wygarbować skórę i zapłacić nawiązkę, ale jeśli, brońcie bogowie, Biezdara spotkała śmierć, to Janno będzie miał wreszcie upragniony dowód...
- To był wypadek! - krzyknął Karan zrywając się i czując, że strach znów wywraca mu wnętrzności. - Nie chciałem! Nie jestem mordercą!
- A kto to potwierdzi? - zapytał Jesupp – Koń czy trup?
- Nie wierzysz mi?!
-Siadaj i zamknij pysk! - ryknął Jesupp. Karan usiadł. Wlepił wzrok w zakurzone buty. DeWerett zaczął krążyć po piwnicy wpatrując się w klepisko.
- Ja ci wierze, ale nikt inny tego nie zrobi. Wiesz co się dzieje w mieście? Karan, do jasnej cholery! Jeśli młody Sobala zginął pójdziesz na szafot, rozumiesz? Wpadłeś w paskudnie grząskie gówno i tylko tyle, o tyle – powiedział Jesupp pokazując ile. – dzieli cię od zatonięcia. A ja już i tak nazbyt tym szambem śmierdzę.
- Co mam robić? - zapytał słabym głosem Karan ledwie dobytym ze ściśniętego boleśnie gardła. Jesupp zatrzymał się gwałtownie, spojrzał na przyjaciela krzywiąc kształtne, wąskie wargi.
- Teraz o tym myślisz? Teraz to trochę po niewczasie!
- Nie rozumiem...
- Rozumiesz. Doskonale rozumiesz. - rzekł Jesupp krzyżując ramiona na piersi i świdrując do wzrokiem – Nie wypuszczę cię, bo obaj zawiśniemy. Muszę powiedzieć o wszystkim Vitoldowi.
- Karan zerwał się jak oparzony.
- Nie! Nie rób tego! - krzyknął dygocząc na całym ciele. - Skąd Sobala może wiedzieć co się właściwie stało? Nikt nas nie widział...
- Wszyscy widzieli. - przerwał mu Jesupp lodowatym tonem. - Wszędzie są patrole, Karan, a ty omal nie zajeździłeś konia. Jeśli gnałeś tak przez całą drogę, to zwróciłeś na siebie uwagę nie jednej osoby.
- Wypuść mnie. - poprosił chłopak wpadając w panikę. - Błagam, wyjadę stąd!
-Jeśli teraz zdecydujesz się na ucieczkę, to masz jedynie dwie możliwości. Obie równie radosne. Pierwsza: Janno o niczym nie wie i zdołasz dojechać najdalej do brzegów Ismy. Tam dopadnie cię wysłana twoim tropem pogoń. Słudzy Sobali w samosądzie zatłuką cię jak wilka w sidłach. Druga: Sobala już się o wszystkim dowiedział i już czeka na ciebie o tam, na zewnątrz, szczując tłuszczę. I tym razem twój żywot skończy się równie szybko, co w poprzednim przypadku, ale jak sądzę, o wiele bardziej widowiskowo.
Karan milczał. Słowa odbijały się echem w jego głowie. Miał tylko jedno pragnienie – by to wszystko okazało się koszmarem, z którego zaraz się obudzi. To jednak był najwyraźniej jeden z tych snów, które ciężko odróżnić od rzeczywistości, które trwają na jawie jeszcze długo po otworzeniu oczu.
- Jedyną osobą, jaka może cię z tego wyciągnąć jest Vitold. - kontynuował Jesupp.
- Nie zaryzykuje dla mnie poparcia Starych Rodów. - powiedział Karan opadając bezsilnie na stołek i ukrywając twarz w dłoniach.