Ulica była pusta [realizm magiczny]

1
Ulica była pusta

Ulica była pusta. Tylko kilka samochodów drzemało przytulonych do brudnego krawężnika. Jeden z nich, leciwy już i spracowany, przygaszonym światłem płaskich, zamglonych oczu, których ktoś zapomniał dawno zgasić, użalał się nad stanem swego akumulatora, odnajdując życzliwego słuchacza w pręgowanym kocie, który siedząc przed nim na asfalcie, wpatrywał się się hipnotycznie w ich zamierające lśnienie i z uwagą wysłuchiwał pasażu skarg. Szedłem bez celu nawą wysokich jesionów rosnących po obu stronach dziurawego asfaltu, wznoszących rozłożystymi gałęziami pseudogotyckie sklepienie, z posadowionymi w najbardziej nieoczekiwanych miejscach przelotnymi kandelabrami srok i wron. Wyniosłe drzewa nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi, szumiąc z cicha i gaworząc między sobą o liściastych, zielonych tajemnicach, nie budząc tym jednak śpiących w świetle dnia ulicznych lamp. Szare chmury skrywały błękit nieba, dając odpoczynek Słońcu, które w tych okolicznościach nie musiało wysyłać nadmiernej ilości swych promieni na otuloną wilgotnym puchem powierzchnię ziemi i mogło poświęcić się ważniejszym sprawom. Kilka odległych gwiazd, widząc w tym szansę dla przemycenia własnego światła, próbowało przebić się przez rozciągniętą zasłonę, co jednak nie zostało przez nikogo zauważone i zginęło w czającej się od zawsze w pobliżu wszystkiego, bezdennej otchłani niebytu.
Zjawienie się ludzkiej postaci było naruszeniem wszelkich praw zdrowego rozsądku, logiki i fizyki. Dosłownie wpadłem na niego, na pustej, wyludnionej ulicy, którą przez cały czas ogarniałem błądzącym wzrokiem. Przybywał znikąd, zastępując mi drogę do mojej przyszłości, ustalonej i zaplanowanej, przynajmniej na najbliższą godzinę tej przechadzki i zmuszając do wykonania kilku równie gwałtownych, co chaotycznych ruchów.
- Przepraszam – rzuciłem odruchowo; kiedy zderzasz się z kimś, należy to powiedzieć, tresura taka, nazywana czasem dobrym wychowaniem, a nawet kulturą.
Cofnąłem się o krok, rzucając nań krótkie spojrzenie, lecz nie dostrzegłem rysów twarzy, sylwetki, ubrania. One istniały, lecz nie potrafiłbym ich określić czy opisać. Poza tym było to absolutnie bez znaczenia, nie czekając więc na jakąkolwiek reakcję, odruchowo skręciłem nieco w prawo, aby go ominąć; znikał już ze sfery mego zainteresowania i świadomości. Poszedłem dalej. I znów przede mną była tylko prosta, wąska linia chodnika, ułożona z dwóch rzędów nierównych, popękanych i paskudnie prezentujących się betonowych płyt, spomiędzy których wyzierały czasem nieśmiało kępki traw, a nawet przyczajone, zalęknione niezapominajki, swą barwą przypominające o istnieniu ukrytego błękitu nieba. Odwróciłem się jeszcze po kilkunastu krokach, właściwie nie wiem dlaczego, odruch jakiś, przeczucie, głos wewnętrzny. Ulica była pusta, nie było nikogo, tylko nieruchome pnie rozgadanych drzew i słupy śpiących lamp, a w pewnym oddaleniu samochody, które minąłem kilka chwil temu i zapewne wpatrzone w jednego z nich ślepia pręgowanego kota. Poza tym cisza, szarość, nikły cień wilgoci niepadającego deszczu i brak Słońca, które może skierowało nadmiar opiekuńczego ciepła na inną planetę. Nic więcej.
Powróciłem więc na wytyczoną wcześniej trasę. Zdziwienie które odczuwałem, było niepokojące, ale nie aż tak, aby wytrącić mnie z równowagi. Należało trzymać się założonego planu, pospacerować, ciągłe siedzenie z laptopem na brzuchu wywoływało protest kolejnych frakcji organizmu. Poszedłem więc dalej, wzdłuż brudnego krawężnika. Przytulone doń samochody drzemały nie obudziwszy się jeszcze po minionej niedawno nocy. Jeden, wysłużony taki, miał zapalone światła, pewnie od wczoraj, dziwne, że akumulator jeszcze działał, ale chyba nie odpali. Siedzący przed nim kot przeniósł wzrok na mnie, ocenił zagrożenie i powrócił do ważnej czynności mycia szaroburej łapki. Nie zamierzałem przeszkadzać. Powoli, aby go nie spłoszyć, przeszedłem mimo, zagłębiając się w aleję starych jesionów, przeplataną słupami drzemiących teraz lamp. Patrzyłem na plątaninę gałęzi wznoszącą nade mną zielony baldachim utkany z drżących liści, niepokojonych lekkimi podmuchami wiatru, pomiędzy którymi przelatywały czasem krzykliwe sroki i dostojne wrony, załatwiając swoje ptasie sprawy. Wyniosłe drzewa zdawały się rozmawiać między sobą szumem zielonych koron, łagodnym ruchem gałęzi i milczeniem grubych pni. Pogoda była ponura, w powietrzu wisiała zapowiedź mżawki, słońce ukryło się za gęstą zasłoną szarych chmur. Ulica była pusta.
Nie zauważyłem, kiedy pojawił się przede mną, prawie wpadając na niego. Pewnie rozluźnienie i zamyślenie robiło swoje.
- Przepraszam – mruknąłem odruchowo, chcąc ominąć go z prawej strony i kontynuować spacer. On zatrzymał się jednak, wykonał jakiś ruch ręką i cichym, choć stanowczym głosem zaczął:
- Czy mógłby pan...
- Nie! – odpowiedziałem zdecydowanie. Sprawa była jasna, będzie prosił najpewniej o dwa złote, na chleb lub bilet do domu, ileż razy to się powtarzało. Choć z drugiej strony, mogło to być czasem prawdą, człowiek mógł rzeczywiście znaleźć się w potrzebie, ale dziś nikt już nikomu nie wierzy. Słowa zdążyły utracić swój sens i dawną moc, stając się wynaturzonym kodem informacyjnym, służącym głównie do rozpowszechniania kłamstw oraz oszukiwania każdego, kogo oszukać się da. Wyminąłem go więc stanowczym krokiem i ruszyłem dalej. Zza pleców dobiegło mnie zakończenie rozpoczętego zdania.
...przejść na drugą stronę.
Minęła chwila, zanim uświadomiłem sobie jego treść. Co takiego? Świr pewnie. Dlaczego miałbym przechodzić? Po co? Nie widziałem po temu żadnej przyczyny. Odwróciłem się nie zatrzymując, ale poza mną nie było nikogo, ulica była pusta, popękane płyty chodnikowe ciągnęły się do majaczącego kilkaset metrów dalej jej końca, wzdłuż krawężnika stało kilka samochodów, obok których przechodziłem przed chwilą. Mężczyzna zniknął. - Dziwne – nie mógł przecież rozpłynąć się w powietrzu, z lewej wysoka siatka, po drugiej stronie ulicy rozpychając rząd jednorodzinnych domów, stał wprawdzie budynek szkoły, ale dość oddalony, przez tę krótką chwilę w żaden sposób nie zdążyłby do niego dojść. - No cóż, nieważne - pomyślałem machinalnie, odwróciłem ponownie i poszedłem dalej.
Wzdłuż wyludnionej ulicy stało kilka samochodów, opierając się o popękany krawężnik, jeden z pozostawionymi zapalonymi światłami, świeciły mocno, pewnie kierowca wysiadł niedawno. Szarobury, pręgowany kot przebiegł mi drogę rejestrując moją osobę w źrenicach swoich żółtych oczu i wlazł pod jego podwozie. Uśmiechnąłem się i poszedłem dalej wzdłuż linii rozrośniętych jesionów otaczających mnie cichym i życzliwym szumem liści i gałęzi, spomiędzy których dobiegał czasem skrzek sroki lub basowe i dostojne pokrakiwania wron. Ich rytm mąciły szare, brzydkie słupy ulicznych lamp pozbawionych taktu, który w ciągu dnia nakazałby im jakoś się ukryć. Z prawej strony stała wysoka siatka, z lewej, w niedalekiej perspektywie, stopniowo wyłaniał budynek szkoły, rozchylając grube pnie drzew. Dzień był ponury, chmury przykrywały niebo, można było w każdej chwili spodziewać się deszczu. Ukryte słońce nie ofiarowało zbyt wiele ciepła, zapiąłem kurtkę i przyspieszyłem krok, licząc na rozgrzewkę w szybkim marszu i zwracając baczniejszą uwagę na nierówne płyty chodnikowe, spomiędzy których wyrastały pojedyncze źdźbła traw, a czasem nawet bieliły się nieśmiałe stokrotki.
Z przeciwka ktoś się zbliżał. Mężczyzna. Chciałem wyminąć go z prawej strony, lecz on będąc tuż przede mną zatrzymał się, wyciągnął rękę, w której trzymał kolorową ulotkę i podając mi ją powiedział spodziewane – proszę.
- Dziękuję – mruknąłem, rytuał prawie, wciąż nam wciskają coś czego nie chcemy i nie potrzebujemy, z reguły nie biorę, ale w tej sytuacji... ulica była pusta, tylko my dwaj, odosobnienie to nawiązywało nić porozumienia czy współtożsamości, nie miał przecież nawet komu innemu jej wlepić, jak w przypadku ruchliwego skrzyżowania, gdzie rozdają takie zazwyczaj, nie można było nie wziąć.
Odchodził już, lecz dodał: - Proszę koniecznie przeczytać - chwilę stałem, wytrącony z rytmu i machinalnie odprowadzając wzrokiem odchodzącą postać. Ubrany był zwyczajnie, kurtka podobna do mojej, ciemne spodnie, krótkie włosy, twarz oczywiście niewidoczna. Ruszyłem swoją drogą, ale skoro chcąc nie chcąc, ulotka tkwiła w mojej dłoni, to należało rzucić okiem. Była biała, widniało na niej tylko kilka słów. - Jak to – zdziwienie, przecież widziałem jakieś kolorowe fotografie, kiedy mi ją wręczał – nie rozumiem, niemożliwe. Okazało się jednak, że możliwe, choć niewyjaśnione. Tylko cztery słowa: „Przejdź na drugą stronę” i na dole małymi literami „verte”. Tam również tło było białe, a dalsza część zdania brzmiała „i skręć w lewo”.
- Tak się czuje uczestnik nieznanej gry, w którą został mimowolnie wciągnięty – przeleciało mi przez myśl. Znalazłem się na rozstajach. Można było zignorować kartkę z nieoczekiwanym poleceniem, lub postąpić według jej wskazówek. Czasu nie brakowało, miał to być spokojny, relaksujący spacer, co za różnica, którą stroną ulicy i czy pójdę w lewo czy w prawo. Okolica była mi dobrze znana i nie miało znaczenia jaką drogę dokładnie wybiorę. Przeszedłem na drugą stronę.
Kilka samochodów przejechało obok. Obwąchał mnie rudy pies, trzepnął w kolano ogonem i z nosem przy ziemi pobiegł dalej. Dwa gruchające gołębie przemierzały spiesznie kostkę chodnika i skryły za leżącym na trawie obok, złamanym pewnie przez niedawną wichurę, rosłym świerkiem. Kilka promieni słońca łaskotało twarz.
Minąłem szkołę, doszedłem do skrzyżowania i skręciłem w lewo. Dzień był ciepły, słoneczny, po błękitnym niebie wędrowały nieliczne obłoki, przecinane kreskami jaskółek. Ten odcinek jest krótki, trzy wille z lewej, dziesięciopiętrowy blok z prawej, w dolnej części osłonięty rzędem akacji posłusznie stojących za pochyloną ku nim brzozą na rogu. Dochodzę do głównej ulicy, witającej mnie zgrzytem przejeżdżającego tramwaju. Po jej przeciwnej stronie budynek radiostacji, a przed nim wyliniała zebra dla pieszych, na końcu której stoi ktoś w kurtce i ciemnych spodniach, przechodzę, jakby mnie przyzywał.
- Przepraszam - mówi z uśmiechem, nagle odnoszę przejmujące wrażenie, że czekał specjalnie na mnie – nie orientuje się pan gdzie tu jest park Matejki, miał gdzieś być koło biblioteki, ale się zgubiłem...
- Prosto – pokazuję kierunek – będzie kilkaset metrów, z prawej strony.
- Och, dziękuję. A czy jest tam fontanna, mam przy niej spotkanie? – zerka na zegarek.
- Jest. Łatwo ją pan zauważy, doskonale widoczna.
- Dziękuje bardzo – lekki, poprawny, grzecznościowy ukłon, odchodzi we właściwą stronę.
Odprowadzam go wzrokiem, Jeśli podążę za nim, to zawrócę równoległą ulicą w stronę domu. Wszystko jedno. Półświadomie idę tam, lecz powoli, nigdzie się przecież nie spieszę, jestem na spacerze, rozglądam na boki, jakbym widział otoczenie po raz pierwszy. Niczego szczególnego nie zauważam. Duży ruch. Samochody, czasem tramwaj. Na jezdni przy krawężniku, leży ciało szaroburego kota, biedak, nie zdążył, nikt go nie zatrzymał. Niezbyt wysokie lipy tkwią nieruchomo w dusznym powietrzu, dzień jest gorący, czyste niebo wisi nisko nad głową, jakby chciało wtulić się w gładki asfalt ulicy i wyjątkowo starannie ułożone tu płyty szerokiego chodnika, po co wziąłem tę kurtkę, zdejmuję, ale i tak jest za ciepło, lekki powiew nie niesie ulgi. Mijam rozgrzebaną budowę, kilka bloków, przystanek, bibliotekę, dochodzę do parku. Jest ogrodzony jak więzienie, niedawno to zrobili, pewnie żeby drzewa nie uciekły, wyjątkowo potrzebna inwestycja. Muszę dojść do wejścia, jest wąskie, wchodzę, styl francuski, przycięte, wysokie krzewy, pusta, porośnięta tylko równo przystrzyżoną trawą przestrzeń obejmująca część centralną, w jej końcu błyski fontanny. Bezwiednie idę w tamtą stronę.
Siedzi na ławce, w jasnoniebieskiej koszuli, ciemne spodnie, czeka, to oczywiste. Podchodzę.
- To ze mną był pan umówiony – zaczynam coś rozumieć.
- Tak.
- A nie można było wcześniej powiedzieć?
- Nie.
Siadam. Jest gorąco, słońce praży coraz mocniej.
- Przydałaby się jakaś chmura – rzucam.
- Zaraz będzie – jego dłoń wykonuje w powietrzu nieokreślony ruch. Uśmiecham się uprzejmie i unosząc głowę rozglądam nie spodziewając niczego. Zza wysokiego kasztana rosnącego za moimi plecami, wyłania się duży puszysty obłok, płynie szybko, za chwilę przetnie drogę palącym promieniom.
- Przywołałeś ją?
- No... tak.
- Jak to robisz? - niezauważalnie przechodzę na „ty”; wydaje mi się to czymś naturalnym.
- To tylko dekoracja, barwna, martwa dekoracja - odwraca twarz w moją stronę – daj rękę. A teraz patrz uważnie na topole i te inne naprzeciwko. Nie mrugaj. Rozluźnij się i staraj nie myśleć o niczym.
Wykonuję polecenie. Patrzę, nie wiem jak długo, ogarnia mnie dziwna, przejmująca, dławiąca cisza, cisza którą słyszę i czuję. Oczy łzawią, zaczynają szczypać, wysmukłe drzewa nieruchomieją, zastygają w nienaturalnym bezruchu jak zaostrzony kadr filmowy tracąc barwę i trzeci wymiar, ich kontury ulegają zaostrzeniu, odcinając się od płaszczyzny tekturowego nieba. Widzę brudnoszare, płaskie atrapy, nieporadnie i kiepsko imitujące to, co uważam za rzeczywistość, niestarannie poustawiane niewprawną ręką na prowincjonalnej scenie, bez cienia troski o sens, znaczenie i harmonię. Nie jest to dzieło artysty, ani dobrego rzemieślnika. Ktoś odwalił chałturę i odszedł, nie obejrzawszy się wstecz.
- No i widzisz jak to wygląda - jego głos przywraca znany obraz. I z takiej matrycy powstają kolejne światy, musimy sami poprawiać ile się uda, żeby dało się w tym żyć.
- Przybywasz z jakiegoś innego... świata? - zaczynam się domyślać.
- Tak, równoległego do twojego, rozdzieliły się kilkadziesiąt lat temu. To niedawno, jest dość podobny.
- I... co tutaj robisz?
Spogląda na zegarek, wstaje.
- Musimy iść, pogadamy po drodze.
Lekko oszołomiony podążam za nim.
- Pamiętasz nasze poprzednie kontakty? - pyta.
- Jakie? Kiedy? - jestem zdezorientowany.
- Który raz mnie spotykasz?
- Drugi. Wskazałem ci drogę do parku.
- Przedtem mnie nie widziałeś? Nikogo nie spotkałeś po wyjściu z domu? - uśmiecha się.
- Nie. Pamiętam, kiedy szedłem ulica była pusta. Zdarza się, mały ruch o tej porze.
- Zaczepiałem cię trzy razy, aby skierować na właściwą linię życia we właściwym czasie, bo inaczej... - urywa.
- Niczego nie pamiętam. O czym mówisz?
- Za pierwszym razem ledwo mnie zauważyłeś, za drugim wziąłeś za żebraka, a za trzecim dałem ci kartkę. Nic nie pamiętasz?
- Nic – wciąż nie wiem o co chodzi..
- To bez znaczenia, z ciekawości pytam. Musiałem się trochę namęczyć, zanim przekazałem ci konieczne informacje, miałem kłopoty z synchronizacją. Tak bywa, często nawet. I zazwyczaj nic z tego nie zostaje. Mniejsza o to.
- Kim jesteś? - to wydaje mi się najważniejsze.
- Jakby to powiedzieć – pytanie wprawia go w zakłopotanie.
- Jesteś mną z innego świata?
- Nie.
- To kim?
- Twoim bratem – odpowiada po chwili z wahaniem w głosie.
- Bratem?
- Tak, prawie... nasza mama w moim świecie dokonała lepszego wyboru. Ale też nie mam rodzeństwa, lecz za to dużo czasu, więc snuję się po tych różnych i pomagam.
- W czym?
Nie odpowiada, przez chwilę idziemy w milczeniu, odprowadzani czujnym wzrokiem dwóch wron penetrujących trawnik, dochodzimy do wąskiego wyjścia, przyspiesza krok, wychodzi pierwszy, zatrzymuje przy krawężniku. Odruchowo staję za nim. Ulica jest pusta. Odwraca się, patrząc jakoś smutno.
- Za chwilę się rozstaniemy - mówi nagle prawie uroczyście, ale cichym, bezbarwnym głosem - ty masz lepiej, masz swoją rodzinę, ja nie, bo...
Dwuczłonowy tramwaj wyskakuje z lewej strony i z łoskotem przetacza obok, zagłuszając ostatnie słowa. Macha ręką w ich dopełnieniu.
- Powiedz, w czym mi pomogłeś? Moje życie potoczyło by się inaczej?
- Inaczej potoczyło? To nie tak...Widzisz... spacer miałbyś taki sam. Ale...
- Co ale?
- Wyszedłbyś zamyślony z tej furtki kilka sekund później. I patrzył tylko w prawo...
Ostatnio zmieniony śr 04 cze 2014, 15:24 przez Gorgiasz, łącznie zmieniany 2 razy.

2
Gorgiasz pisze:przygaszonym światłem płaskich, zamglonych oczu, których ktoś zapomniał dawno zgasić,
które
Gorgiasz pisze:użalał się nad stanem swego akumulatora, odnajdując życzliwego słuchacza w pręgowanym kocie, który siedząc przed nim na asfalcie, wpatrywał się się hipnotycznie w ich zamierające lśnienie i z uwagą wysłuchiwał pasażu skarg.
Za długie zdanie zbudowałeś i musiałeś przez to wpakować w nie dużo imiesłowów i powtarzać które.
Podzieliłabym tak:
Jeden z nich, leciwy już i spracowany, przygaszonym światłem płaskich, zamglonych oczu, które ktoś zapomniał zgasić, użalał się nad stanem swego akumulatora. Życzliwego słuchacza znalazł w pręgowanym kocie siedzącym na asfalcie. Zwierzę wpatrywało się jak zahipnotyzowane w zamierające lśnienie świateł i z uwagą wysłuchiwało pasażu skarg.
Wyrzuciłam dawno, bo to już zostało pośrednio wyrażone poprzez przygaszenie, zamglenie i zapomnienie. Czujemy, że to trwa. Hipnotycznie zmieniłam na jak zahipnotyzowany bo podmiotem czynnym jest w tej scenie samochód (opowiada, skarży się) a kot jest biernym słuchaczem, czyli podlega działaniu.
Gorgiasz pisze:Szedłem bez celu nawą wysokich jesionów rosnących po obu stronach dziurawego asfaltu, wznoszących rozłożystymi gałęziami pseudogotyckie sklepienie, z posadowionymi w najbardziej nieoczekiwanych miejscach przelotnymi kandelabrami srok i wron.
Znów za dużo imiesłowów. Wydaje mi się również, że nawa jesionów niepotrzebnie dubluje pseudogotyckie sklepienie - zamiast swobodnego skojarzenia robi się wepchnięte na siłę: Wiecie, jak kościół to wyglądało, no mówię wam: jak kościół. Z tej nawy bym tutaj zrezygnowała na rzecz zwykłej alei, a zostawiłabym pseugogotyckie sklepienie.
Gorgiasz pisze:posadowionymi w najbardziej nieoczekiwanych miejscach przelotnymi kandelabrami srok i wron.
Posadowione kłóci się trochę z przelotne - co jest ważniejsze tu i teraz, w tej chwili, gdy malujesz ten obraz: to, że latają, czy to, że właśnie siedzą tu i tam? I same kandelabry wron też wydają mi się wątpliwe, bo kandelabr, nawet gdy jest czarny, to ma w sobie światło. Wrona nie zaświeci, żeby nie wiem co. Jest żywym symbolem czerni (chociaż tak naprawdę większość naszych wron to wrony siwe - szare z czarnymi łebkami, a te całe czarne to są gawrony). Brzmią te kandelabry srok i wron bardzo ładnie, ale czuję jakiś dysonans znaczeniowy.
Gorgiasz pisze:szumiąc z cicha i gaworząc między sobą o liściastych, zielonych tajemnicach, nie budząc tym jednak śpiących w świetle dnia ulicznych lamp.
Imiesłowy. A gdyby tak zrobić z tego odrębne zdanie ze zwyczajnymi czasownikami: Szumiały z cicha... Dlaczego gaworzą? Gaworzenie to sposób mówienia małych dzieci. Czy drzewa są jak dzieci? A może lepiej by było, gdyby one gawędziły? I wreszcie: liściaste zielone tajemnice: zielona tajemnica bardzo mi się podoba, ale liściasta to już jest powtarzanie informacji. To są tajemnice drzew i są zielone - wystarczy, bo to już wystarczająco mocno kojarzy się z listowiem.
Gorgiasz pisze:Szare chmury skrywały błękit nieba, dając odpoczynek Słońcu, które w tych okolicznościach nie musiało wysyłać nadmiernej ilości swych promieni na otuloną wilgotnym puchem powierzchnię ziemi i mogło poświęcić się ważniejszym sprawom.
Mhm. Było pochmurno. :) Reszta to nadymanie balona i produkcja waty słownej. Później jest taka sama tendencja: krótkie zdania łaszą Ci się do nóg, ale zawsze dostają kopa. Bez sterty koronek i długich trenów ich nie akceptujesz, odtrącasz, a one wtedy łykają łzy i zwijają się w kłębek pod stołem. ;)
Gorgiasz pisze:Poszedłem dalej. I znów przede mną była tylko prosta, wąska linia chodnika, ułożona z dwóch rzędów nierównych, popękanych i paskudnie prezentujących się betonowych płyt, spomiędzy których wyzierały czasem nieśmiało kępki traw, a nawet przyczajone, zalęknione niezapominajki, swą barwą przypominające o istnieniu ukrytego błękitu nieba.
A tutaj jednemu krótkiemu pozwoliłeś wleźć sobie na kolana i zobacz, jak ono ładnie porozumiało się z następnym - długim. Podoba mi się to spojrzenie na chodnik - mniej kombinacji, więcej prostoty i jest magia: widzę to, jestem tam, idę razem z bohaterem. Skróciłabym tylko paskudnie prezentujących się do paskudnych.
Gorgiasz pisze:wywoływało protest kolejnych frakcji organizmu.
Frakcji organizmu? Znów mam uczucie, że ktoś tu dmie w balonik, zamiast po prostu do mnie mówić. ;)
Gorgiasz pisze:przelatywały czasem krzykliwe sroki i dostojne wrony, załatwiając swoje ptasie sprawy.
Załatwianie w tym kontekście jest ryzykowne. Zbyt mocno przywodzi na myśl sprawę polegającą na narobieniu komuś na głowę. ;) Może: zajęte swoimi ptasimi sprawami?
Gorgiasz pisze:Nie zauważyłem, kiedy pojawił się przede mną, prawie wpadając na niego.
Hodowla imiesłowów ma się dobrze. Mnożą się jak króliki. Gdzie podmiot? Kto wpadł?
Gorgiasz pisze:Poszedłem więc dalej, wzdłuż brudnego krawężnika.
Odtąd jest coraz lepiej. Mniej kombinacji, więcej konkretu, tekst zaczyna działać. Pisałeś tę część w innym momencie niż początek? Jest różnica w stylu.
Gorgiasz pisze:wyliniała zebra dla pieszych
Świetne!

I całkiem ładnie całość dojeżdża do spotkania przy fontannie (podoba mi się konstrukcja tego fragmentu, aż mi się nie chce zatrzymywać i grzebać w poszczególnych zdaniach, tak się dobrze płynie z tekstem) ale końcówka, ta rozmowa z wyjaśnieniem mnie rozczarowała. Była magia i nic z niej nie zostało, bo okazała się sztuczką iluzjonisty. Czuję się trochę jak nabrane dziecko. ;) A gdyby tak zostawić trochę tej magii, nie wyjaśniać wszystkiego? Gdyby tych dwóch coś zrobiło ważnego razem, coś przeżyło, zamiast gadać? Tak żebyśmy musieli sami zrozumieć to, co tutaj zostało powiedziane wprost?

Pozdrowienia

Zatwierdzam weryfikację - Rubia
Ostatnio zmieniony śr 04 cze 2014, 15:22 przez Thana, łącznie zmieniany 2 razy.
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

3
A mi się podobają te zdania opisowe, porównania, to jak powoli buduje się okolica, po której spaceruje narrator, jak to się powoli rozkręca i nakręca. I wyjaśnienie a koniec - mi pasuje do tego akurat tekstu - czasem nie lubię się domyślać, nawet jak coś wydaje się "oczywiste". (Już i tak wystarczy że tramwaj zagłuszył to co powiedział "brat").
Mimo pozytywnego wydźwięku całości jest w opowiadaniu jakiś smutek i to intryguje i przyciąga.
gosia

„Szczęście nie polega na tym, że możesz robić, co chcesz, ale na tym, że chcesz tego, co robisz.” (Lew Tołstoj).

Obrazek

4
Ad. Thana

Bardzo dziękuję, jesteś cudowna.
Pisałeś tę część w innym momencie niż początek?
Nie. Kiedy piszę, opis zwłaszcza, dokładnie go wizualizuję, sceneria jest zresztą autentyczna, łącznie z nielicznymi szczegółami. Ale czasem udaje mi się przestawić myślenie na inny tor, mam trochę wprawy, nie zawsze posługuję się standardową logiką, pewnie to dlatego.
ale końcówka, ta rozmowa z wyjaśnieniem mnie rozczarowała. Była magia i nic z niej nie zostało, bo okazała się sztuczką iluzjonisty. Czuję się trochę jak nabrane dziecko. A gdyby tak zostawić trochę tej magii, nie wyjaśniać wszystkiego? Gdyby tych dwóch coś zrobiło ważnego razem, coś przeżyło, zamiast gadać? Tak żebyśmy musieli sami zrozumieć to, co tutaj zostało powiedziane wprost?
To bardzo wnikliwa uwaga. Przykro mi, że Cię to rozczarowało, tak nie miało być, a zwłaszcza nie ma tu żadnej iluzji, to nie jest sztuczka iluzjonisty. Ale skoro to tak odbierasz, to znaczy, że źle to przedstawiłem.
Zdaję sobie sprawę, że kompozycja jest zachwiana, opowiadanie rozpada się na dwie części, starałem się aby przynajmniej to przejście, połączenie było łagodne. Może trzeba to generalnie przerobić; ale nie miałem lepszego pomysłu.

5
Tym razem będzie tylko o końcówce, chociaż przeczesanie całego tekstu bardzo by się przydało. Rozmaitych figur stylistycznych użyłeś obficie, z różnym skutkiem. Końcowa część opowiadania stała się jednak dla mnie ważniejsza od zwykłej łapanki, gdyż - napisana płynniej, niż początek, właściwie bez zgrzytów - jednak mnie rozczarowała.
Gorgiasz pisze:Widzę brudnoszare, płaskie atrapy, nieporadnie i kiepsko imitujące to, co uważam za rzeczywistość, niestarannie poustawiane niewprawną ręką na prowincjonalnej scenie, bez cienia troski o sens, znaczenie i harmonię. Nie jest to dzieło artysty, ani dobrego rzemieślnika. Ktoś odwalił chałturę i odszedł, nie obejrzawszy się wstecz.
- No i widzisz jak to wygląda - jego głos przywraca znany obraz. I z takiej matrycy powstają kolejne światy, musimy sami poprawiać ile się uda, żeby dało się w tym żyć.
I to jest ciekawe, takie zaplecze rzeczywistości, tandetna dekoracja, która może służyć jako tło dla wielu sztuk. I co? Ano, nic, bo wszystko zaraz pospiesznie kończysz.
Mogę przyjąć, że ten brat zniknie za chwilę, kontakt między światami jest trudny, nie można nim dowolnie sterować. Ale: skoro realizm magiczny, to znaczy, że światy równoległe, czy może tylko różne poziomy rzeczywistości, istnieją niezależnie od naszej woli, mogą się przenikać w sposób dla nas niezrozumiały, lecz nie są złudzeniem ani kaprysem wyobraźni. I na to Twój bohater powinien zareagować. (Wiem, mężczyźni są mało emocjonalni, ale jednak na coś, do licha, reagować muszą). Zaskoczeniem? Niedowierzaniem? Chęcią, żeby dowiedzieć się czegoś więcej? Skoro jest przekonany, że zajrzał za kulisy rzeczywistości, i to właśnie za sprawą tego faceta obok, mógłby się choć trochę ożywić. A tymczasem wszystko się rozmywa i mam wrażenie, że gdyby pociągnąć tę historię trochę dalej, to Twój bohater wróciłby do domu, siadł przy laptopie i skwitował całe spotkanie: jakie to dziwne myśli przychodzą człowiekowi do głowy... Tak to jest, kiedy się spotka jakiegoś szurniętego faceta.
Tylko, że wtedy jest to taka spacerowa "magia codzienności", nie zaś realizm magiczny...

Aha: pisałam nie znając Twojej odpowiedzi na komentarz Thany. :)

[ Dodano: Śro 04 Cze, 2014 ]
A teraz trochę o innych sprawach.
Gorgiasz pisze:Szare chmury skrywały błękit nieba, dając odpoczynek Słońcu,
Kilka odległych gwiazd, widząc w tym szansę dla przemycenia własnego światła, próbowało przebić się przez rozciągniętą zasłonę,
To jest takie niebo ze średniowiecznych obrazów: słońce, księżyc i gwiazdy razem na firmamencie, bo skoro już tam są, to właściwie można je razem namalować, ale w naturze te gwiazdy przy świecącym słońcu jednak nie dają się dostrzec. Chyba, że to bardzo wczesny świt albo późny zmierzch, lecz wtedy już promienie słońca nie są widoczne :) Księżyc bardziej pasowałby do takich zabiegów.
Gorgiasz pisze:Zjawienie się ludzkiej postaci było naruszeniem wszelkich praw zdrowego rozsądku,
Zjawienie się było naruszeniem... A nie dałoby się prościej? Może: Nagłe pojawienie się człowieka naruszało wszelkie prawa zdrowego rozsądku ? Bo gdyby Twój bohater dostrzegł kogoś w oddali, a potem obserwował przez dłuższą chwilę, żadnego porządku by to nie naruszało.
Gorgiasz pisze:Cofnąłem się o krok, rzucając nań krótkie spojrzenie, lecz nie dostrzegłem rysów twarzy, sylwetki, ubrania. One istniały, lecz nie potrafiłbym ich określić czy opisać.
Może: nie zarejestrowałem? Bo dostrzec jednak musiał, skoro wiedział, że ma do czynienia z człowiekiem.
Gorgiasz pisze: a w pewnym oddaleniu samochody, które minąłem kilka chwil temu i zapewne wpatrzone w jednego z nich ślepia pręgowanego kota.
Podkreślone - zbędne. Rozbudowujesz zdania, komplikujesz i potem są problemy: samochody, a więc wpatrzone w jeden z nich ślepia...
Gorgiasz pisze:ciągłe siedzenie z laptopem na brzuchu wywoływało protest kolejnych frakcji organizmu.
Te frakcje organizmu mnie też podpadły, nie tylko Thanie.
Gorgiasz pisze: poszedłem dalej wzdłuż linii rozrośniętych jesionów otaczających mnie cichym i życzliwym szumem liści i gałęzi, spomiędzy których dobiegał czasem skrzek sroki lub basowe i dostojne pokrakiwania wron. Ich rytm mąciły szare, brzydkie słupy ulicznych lamp pozbawionych taktu,
Rytm jesionów? Rytm pokrakiwania wron?
Trzykrotne powtórzenie - nieco tylko zmienionego - opisu tego samego fragmentu ulicy ma pewien trochę somnambuliczny urok, ale należałoby dopracować detale.

A poza tym - ja lubię historie, w których przenikają się różne rzeczywistości. Mam jednak wrażenie, że tutaj nie byłeś do końca zdecydowany, czy poważnie potraktować tę możliwość, czy też wziąć wszystko w nawias: no tak, przechadzamy się, drzewa szumią, wrony kraczą, a wtedy coś nam się roi... Szkoda, bo jeśli nie literatura jest odpowiednim miejscem na "zawieszenie niewiary", to w takim razie co?
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

6
Ad. Rubia
Bardzo dziękuję za te uwagi.
że tutaj nie byłeś do końca zdecydowany, czy poważnie potraktować tę możliwość,
Zdecydowany to byłem, ale - nie wyszło. :(

7
Gorgiasz pisze:Zdecydowany to byłem, ale - nie wyszło. :(
To potrenuj jeszcze trochę, żeby wyszło :) Takie otwarcie codziennego tu i teraz na inną rzeczywistość (byleby nie sen czy jakąś psychodelię) przynosi wiele fascynujących możliwości :)
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

9
Postrzegałem wydarzenia podobnie jak Rubia... przynajmniej w tym jednym aspekcie: wędrówka lunatyka. Taki stan umysłu, w którym niedostrzeganie drobiazgów wydaje się oczywiste i co gorsza akceptowalne.

Dialog bardzo mi się spodobał. Efekt zepsuł nadmiar przymiotników w pierwszej części opowiadania. Autor najpierw dokładnie opisuje szczegóły tego świata, a potem proponuje właśnie ów dialog, ekstremalnie niejednoznaczny, pozostawiający wiele pytań. Nie mam nic przeciwko rozbudowanym, wręcz barokowym formom, jednak sugerowałbym redukcję... niewielką redukcję rzeczonych przymiotników... no i trochę mgły by się przydało.

Mgłą można na przykład zastąpić zdania o słońcu i gwiazdach pod koniec pierwszego akapitu. Niby drobny fragment, jednak coś tam kłuło moją duszyczkę w miejscu, które histopatologicznie odpowiada za poczucie estetyki. Po przeczytaniu, nie byłem w stanie, bez uruchamiania dodatkowej szarej komórki, powiedzieć czy jest dzień, czy noc.

Ciekaw jestem, czy Twój tekst wynika z impresji chwili i został definitywnie zamknięty, czy zamierzasz dalej drążyć temat. A może już zacząłeś? Co? ;)

10
wędrówka lunatyka.
Hm...
Taki stan umysłu, w którym niedostrzeganie drobiazgów wydaje się oczywiste i co gorsza akceptowalne.
Tutaj nie rozumiem o jakie drobiazgi chodzi.
potem proponuje właśnie ów dialog, ekstremalnie niejednoznaczny, pozostawiający wiele pytań.
Przynajmniej to mi się udało.
Ciekaw jestem, czy Twój tekst wynika z impresji chwili i został definitywnie zamknięty, czy zamierzasz dalej drążyć temat. A może już zacząłeś? Co?
Nie z impresji chwili. Ten tekst jest zamknięty, ale wpisuje się w szeroki cykl moich poszukiwań (nie tylko o charakterze literackim) i prób zrozumienia funkcjonowania tzw rzeczywistości. W tym wypadku jest to kolejna próba przedstawienia niektórych aspektów teorii światów równoległych, splątania kwantowego w makroskali i wynikającej z tego (na razie raczej teoretycznych) możliwości oddziaływania na przeszłość (wg obecnej terminologii). I w tym sensie kolejne opowiadanie (podobnie jak dwa poprzednie tu zamieszczone) będzie kontynuowało ten temat.

I dziękuję za te uwagi.

11
Gorgiasz pisze:
Taki stan umysłu, w którym niedostrzeganie drobiazgów wydaje się oczywiste i co gorsza akceptowalne.
Tutaj nie rozumiem o jakie drobiazgi chodzi.
Niezależnie od tego, jak bardzo poszerzymy zakres pojęciowy "splątania kwantowego... w makroskali" ja czytam i widzę bardzo klasycznie-nierelatywistycznie :) : facet idzie (bez celu) i dostrzega mnóstwo szczegółów, nie dostrzegając jednocześnie człowieka, który usiłuje nawiązać z nim kontakt
Gorgiasz pisze:Szedłem bez celu...

...nie dostrzegłem rysów twarzy, sylwetki, ubrania. One istniały, lecz nie potrafiłbym ich określić czy opisać. Poza tym było to absolutnie bez znaczenia...

Nie zauważyłem, kiedy pojawił się przede mną, prawie wpadając na niego...

Słowa zdążyły utracić swój sens i dawną moc, stając się wynaturzonym kodem informacyjnym...

...zwracając baczniejszą uwagę na nierówne płyty chodnikowe...
Gorgiasz pisze:...szeroki cykl moich poszukiwań (nie tylko o charakterze literackim) i prób zrozumienia funkcjonowania tzw rzeczywistości.
Jeżeli "tak zwanej" to sugeruję czerwone półwytrawne... może być gruzińskie :)

Gorgiasz pisze:...podobnie jak dwa poprzednie tu zamieszczone
Podrzucisz linka?
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”