Kropla
Wtorkowe popołudnie. Wracam z pracy tramwajem, bo wysłużony Ford odmówił dzisiejszego ranka współpracy. Pięć lat w administracji samorządowej i skromna, urzędnicza pensja pozwoliły tylko na kupno takiego gruchota – Bóg jeden wie, z której ręki.
Miałem szczęście - zwolniło się miejsce. Siadam powoli z wyraźnym niepokojem. Wiem, że jest niedaleko, że znów się zbliża. Lubi taką parszywą pogodę i moment, w którym zapada zmrok. Coraz trudniej mi walczyć z moją depresją, coraz trudniej znajdować w umyśle motywy trzymające ją na dystans. Jest mi zimno. Zaczynam nawet drżeć. Kurczę się i wtulam w tramwajowy fotel, żeby ograniczyć powierzchnię, żeby tracić mniej ciepła. Pozwalam prowadzić swój wzrok spływającym po szybie kroplom. Zaczynają powoli, niepewnie, zmieniając często kierunki, potem nabrzmiewają, przyspieszają i giną na moich oczach. Ten ruch powiela, w jakimś stopniu, historię mojego życia - chaotyczne poszukiwanie drogi w młodości, potem nabrzmiewanie doświadczeniami i rozczarowaniami. Tylko to przyspieszenie niepokoi. Czy moje życie również tak przyspieszy, jak ta bezrozumna kropla? Przyspieszy i zniknie, bez czasu na refleksję, na przygotowanie, na jakieś pospieszne domknięcie swoich spraw?
Nie znajduję spokoju, więc wzrok przeskakuje dalej. Brakujący ząb w żuchwie motorniczego, kaleczący jego uśmiech, tak niestosowny w tej chwili. Potem hipnotyczny ruch tramwajowej wycieraczki, szare twarze, ich pusty wzrok...
Myślę o moim stanie. Właściwie to nie wiem nawet, czy jest to stan, pomieszanie stanów, czy też całkowita bezstanowość, czyli permanentny brak jakiegokolwiek stanu. Próbuję ogarnąć jakoś ten psychologiczny eklektyzm, rozkładam go na części, bo ufam, że Bóg jest analitykiem i wystarczy rozłożyć wszystko, potem osądzić fragmenty, by wydrzeć całości jej tajemnicę. Ale moje samopoczucie jest jak ziarnko pszenicy, które raz rozbite już nie da się złożyć w kiełkującą i wydającą plon całość. Dlatego trudno mi określić co czuję. Gdyby chociaż nie było tak zimno, gdyby nie te dreszcze...
Wróciłem do domu. Kubek gorącej herbaty przyjemnie parzy dłonie. Siedzę nieruchomo ze wzrokiem wbitym w ścianę, jakbym chciał się ukryć przed ścigającą mnie apatią, jakby każdy, nawet najmniejszy ruch mógł mnie zdradzić jej śledzącym mackom. Moja podświadomość knuje spisek. Chce oczyścić jaźń poprzez publiczną spowiedź, obiecuje w zamian odzyskanie spokoju, koniec rozpaczy, a nawet satysfakcję – mimo, że listopad, mimo że samotność, że zimno i deszcz...
Zgoda przychodzi nie łatwo, ale nie mam wyjścia, nie mogę się dłużej bronić. Nie dziś! Dlatego opowiem ci coś, o czym nie chcę mówić, nie chcę myśleć, chcę tylko jak najszybciej zapomnieć. Niech będzie! Zajrzyj na dno mojej duszy.
Było to jakieś miesiąc temu. Zadzwoniła do mnie Jagoda - moja narzeczona.
- Przyjedź do mnie dzisiaj. Musimy porozmawiać – powiedziała.
- Najwyższy czas. Zostało już trochę ponad dwa tygodnie do ślubu - odpowiedziałem.
Dotarłem do niej szybko, bo mieszkaliśmy na tym samym osiedlu. Mieszkanie Jagody zmieniło się nie do poznania. Ostatnio źle się czuła i przez cały ten czas, lokal, który zamieszkiwała, był duszny, ponury i nieposprzątany. Dzisiaj – kwiaty, słońce i sterylna czystość, w której można się było przeglądać. Jagoda już zdrowa, ale smutna.
- Przyszedłeś trochę za wcześnie. Daj mi jakieś dziesięć minut – powiedziała.
- Oczywiście. Nie przejmuj się mną.
Siadłem wygodnie w fotelu, a Jagoda zniknęła za drzwiami łazienki. Chwila pustki, którą zakłócało tylko rytmiczne tykanie ściennego zegara. Zacząłem wspominać moment, w którym poprosiłem Jagodę o rękę. To było wiosną. Był ciepły kwietniowy dzień. Niewielkie fale jeziora przybijały z usypiającą regularnością i rozbijały się o wapienny kamień, pozostawiony na brzegu przez wędkarza. Staliśmy po środku trzcinowej przecinki, zapatrzeni – Jagoda w jezioro, ja w Jagodę. Było w niej coś, czego żaden opis nie odda. W jej włosach wiosenny wiatr witał się ze słońcem w subtelnym tańcu, a oczy miały w sobie taką głębię, że mogłyby w nich latać samoloty. Patrzyła na samotną trzcinę, opierającą się wiatrowi i falom, pozostawioną gdzieś w środku przecinki. Los nadłamanej trzciny zdawał się być przesądzony. Wyrwie ją wędkarz, któremu przeszkadza, złamie ją wiatr, albo przygniotą fale. Samotna trzcina była samotności przestrogą. A fale? Fale, które przybijały do brzegu w niekończącym się cyklu, od czasów zlodowaceń po dzień dzisiejszy, zdawały się mówić: jest czas narodzin, czas dorastania, rodzenia potomstwa i umierania. Przybij do bezpiecznej przystani byś nie zgubił swojego czasu i nie został oddany mijającym chwilom, jak ta samotna trzcina wiatrowi i nam, na wieczną igraszkę.
- Czy zostaniesz moją żoną – spytałem niespodziewanie Jagodę. - Znamy się już prawie dwa lata – dodałem. Nie przygotowywałem się do zadania tego pytania, nie planowałem go zadać w tej właśnie chwili, nie planowałem nawet zrobić tego w tym dniu. To ta trzcina. To te fale. Jej włosy i ta chwila...
- Naturalnie, że tak. Głuptasie – odpowiedziała prawie bez zastanowienia.
Odgłos otwieranych drzwi łazienki wyrwał mnie z zadumy.
- Miało być dziesięć minut, a trwało co najmniej dwadzieścia. Nie spieszyło się jej – pomyślałem. Otworzyłem teczkę z papierami, którą przyniosłem ze sobą.
- Właściwie to zdecydowana większość spraw jest już załatwiona. Musimy jeszcze ustalić parę szczegółów – zacząłem referować Jagodzie stan załatwienia spraw związanych ze ślubem i weselem, bo Jagoda ostatnio chorowała i większość rzeczy załatwiałem sam. Tak naprawdę, to trudno jej przypadłość nazwać chorobą, bo wizyta u lekarza i badania, które prawie na niej wymusiłem, nic nie wykazały. Lekarz mówił tylko coś o możliwym zmęczeniu i stresie.
- Nie o tym chciałam z tobą rozmawiać. Byłam u spowiedzi, u księdza Makowskiego. Chciałabym, żebyś poszedł do niego.
- Byłem już u spowiedzi.
- Proszę cię. Idź do niego!
- Jagoda! Nie rozumiesz co mówię? Byłem już i to właśnie u niego, mam podpis, więc sprawa jest załatwiona. Od tamtej pory nie miałem czasu żeby nagrzeszyć. Sama wiesz ile miałem spraw na głowie. Teraz trzeba się skupić na tym, co jeszcze zostało do załatwienia, bo mamy naprawdę mało czasu.
- Nie chodzi o spowiedź, chcę, żebyś z nim porozmawiał.
- O czym?
- Po prostu idź do niego, on ci wszystko powie.
- Nic z tego nie rozumiem. O co chodzi z tym księdzem Makowskim? Przecież ty wcale nie jesteś religijna, nawet wydaje mi się, że jesteś prawie niewierząca. O co tu chodzi? – usiłowałem wymóc na Jagodzie odpowiedź. Zaległa cisza, prawie całkowita, taka, która na miejskim osiedlu występuje bardzo rzadko. Z niejasnych przyczyn nie było słychać nawet samochodów za oknem, a tykanie zegara wtopiło się w ciszę i przyjęło rolę niezauważalnego tła. - Nie będę z nim o niczym rozmawiał! - powiedziałem po chwili zdenerwowany mnożącymi się znakami zapytania. - Ty mi powiedz o co chodzi.
- Nie utrudniaj. To nie jest dla mnie łatwe.
- Nie ruszę się stąd, dopóki mi wszystkiego nie wyjaśnisz!
- No dobrze. Nie wiesz nawet... Nie wiesz jakie to dla mnie trudne. Cokolwiek nie zrobię skrzywdzę ciebie i siebie. Cokolwiek nie zrobię oboje będziemy cierpieć. Ale ksiądz Makowski powiedział, że jak za ciebie wyjdę, to jeszcze bardziej ciebie skrzywdzę.
- O czym ty mówisz. O czym ty do diabła mówisz – powtarzałem z niedowierzaniem wstając z fotela. – Co ma znaczyć to „jeśli”? Jak to, „jeśli za ciebie wyjdę”?
- Mówię o tym, że tą decyzję o wyjściu za mąż podjęłam zbyt pochopnie. Było tak pięknie, a ty mówiłeś, nie wiem jak to nazwać, z takim jakimś majestatem. Nie mogłam się oprzeć. Ale później zaczęłam pytać siebie, czy naprawdę tego chcę? Na początku wydawało mi się, że nawet jak nie kocham ciebie tak bardzo, to jestem w stanie to zmienić, jestem w stanie ciebie pokochać. Ale czas mijał i nawet tego przestałam być pewna.
- Czyś ty oszalała? Teraz zebrało ci się na wątpliwości? Teraz, kiedy już wszystko gotowe?
- Co ty myślisz, że zrobiłam to specjalnie. Chciałam z tobą wiele razy porozmawiać o tym, ale kiedy przychodziłeś, taki radosny, pełen ciepła i czułości, to nie miałam serca ci tego mówić. Okłamywałam samą siebie, mówiąc, że zdołam ciebie pokochać, że czuję coś więcej dziś, niż jeszcze wczoraj. Ale gdy wychodziłeś zostawałam sama z okrutną prawdą. Ta choroba, to była moja rozpacz, mój stres. Rozumiesz? - przerwała na chwilę żeby przetrzeć oczy chusteczką. Ja stałem jak posąg w drzwiach między korytarzem a salonem i nie miałem siły się ruszyć ani cokolwiek powiedzieć. - Poszłam do spowiedzi – kontynuowała - rozmawiałam z księdzem Makowskim prawie godzinę. Wysłuchał mnie i zgodził się pomóc. Po tej rozmowie ulżyło mi i podjęłam w końcu tą trudną decyzję. Nie wyjdę za ciebie – powiedziała już całkiem spokojnie.
Do tej pory pragnąłem jej zdrowia, teraz modliłem się by nie była zdrowa, by to, co słyszę było tylko objawem jakiejś infekcji, by było tylko majakiem, jakimś symptomem chorobowym, a nie świadomą decyzją. Stałem tak chyba jeszcze około dziesięciu minut w milczeniu. Ona również stała w bezruchu i milczała. Znowu rytmiczne tykanie zegara przejęło kontrolę nad upływającym czasem. Sam nie wiem dlaczego w tamtej chwili nie byłem w stanie nic z siebie wydobyć. Nie potrafiłem się wściec, wygarnąć jej, nie potrafiłem prosić, by się jeszcze zastanowiła.
- Jesteś tego absolutnie pewna? - tylko tyle udało mi się w końcu wypowiedzieć.
- Tak! - zabrzmiała mi w uszach odpowiedź. Pytałem jeszcze kilka razy, za każdym razem uzyskując tą samą, lakoniczną odpowiedź. Teraz wszystko pojąłem. Jak mogłem tego wcześniej nie zauważyć? Moje ostatnie wizyty u niej trwały bardzo krótko, bo Jagoda mówiła, że jest zmęczona, że źle się czuje. Witała mnie chłodno, rzadko się uśmiechała i trudno było ją rozbawić. Jeszcze te wyniki badań i lekarz, który twierdził, że jej nic nie dolega. Oddalała się cały czas ode mnie, a ja byłem zbyt zajęty, żeby to zauważyć.
Szedłem do domu, choć wcale nie chciałem tam dojść. Szedłem, żeby iść. Tak bez celu, bo wszystkie moje cele rozsypały się w proch i nic po nich nie pozostało. Metafizyczna stłuczka rozbiła wszystkie myśli. W umyśle tylko chaos i rozpacz.
- Stłuczka – myślę – to jest rozwiązanie. Nie taka metafizyczna, ale realna. Wejść gwałtownie na ulicę. Nie zdąży wyhamować. Albo szyny - jeszcze lepiej.
Kiedy dziś to wspominam, jednego nie mogę pojąć, nie potrafię zrozumieć dlaczego człowiek, w takiej chwili nienawidzi tak bardzo samego siebie. Rozumiem nienawiść do niej. Trochę trudniej, ale jestem też w stanie wytłumaczyć własną nienawiść do całego świata, do wszystkich ludzi. Jednak to, jak nienawidziłem siebie, przerażało mnie. Zacząłem iść szybciej. Chciałem uwolnić się od myśli zrobienia kroku pod koła. Tak jakby myśl ta mieszkała w jej bloku, jakby można było od niej tak po prostu uciec. Uciekałem, a ona powracała uparcie wabiona moją nienawiścią do samego siebie.
I wtedy zaczął padać deszcz. Z początku niemrawo, potem coraz mocniej. Stanąłem i spojrzałem w niebo. Krople deszczu spływały po moich włosach na czoło, zalewały oczodoły, zmusiły do zamknięcia oczu, delikatnie łaskotały łuk nosa, obmywały policzki, w końcu odrywały się od brody i spadały w nieznaną im otchłań. Zacząłem zazdrościć tym kroplom ich zgody z Wszechświatem, ich pogodzenia się z przeznaczeniem, ich celu – którym jest użyźnianie ziemi. Wtedy pomyślałem po raz pierwszy, że jestem tylko kroplą. Że przecież życie całego rodzaju ludzkiego, to tylko jedno tyknięcie geologicznego zegara. A moje - płynie jeszcze krótszą chwilę, płynie jak ta kropla, by urwać się i zanurzyć w swoim przeznaczeniu, z którym walczyć niepodobna.
- Nie będę uciekał przed losem – pomyślałem.
Poszedłem dalej samotnie pustym, dziurawym chodnikiem, środkiem kałuż, wypatrując jakiegoś celu. Szukałem go wtedy, szukam dziś i idę dalej, mimo że jesienna plucha, mimo że samotność, że zimno i deszcz...
Kropla [opowiadanie psychologiczne]
1
Ostatnio zmieniony wt 12 cze 2012, 10:48 przez Ludew, łącznie zmieniany 3 razy.