Jeśli przegapiłem jakieś formatowanie czy cokolwiek zmieniłem, proszę autorów o szybki kontakt.
! | Wiadomość z: Faraon |
Oceny użytkowników zarejestrowanych po 31.12.2017r. lub niepodporządkowane wzorowi nowego systemu oceniania bitew są jak najbardziej mile widziane - autorzy liczą na jak największy odzew z Waszej strony! - ale nie będą mieć wpływu na ostateczny wynik starcia (sumę punktów).
Ocena wszystkich dwudziestu zaplanowanych pojedynków zagwarantuje wzięcie udziału w losowaniu wyjątkowej nagrody specjalnej. |
W Firefoxie fragmenty tekstu mogą nie wyświetlać się poprawnie - na szczęście bitwy są widoczne bez zalogowania i wystarczy przekopiować link do dowolnej innej przeglądarki internetowej.
#############################################
Tekst G
Księżyc
Dźwięk budzika wyrywa mnie z głębokiego snu. Zabiera z ukochanego Paryża i każe odnaleźć się w codzienności. Szkoda. Wolałabym zostać w Notre Dame zamiast jechać do pracy. Kolejny dzień uzupełniać tabelki, nikomu do niczego niepotrzebne.
Trzeba wstać, włączyć radio i nastawić ekspres do kawy. Zapach świeżo parzonej kawy, rozchodzący się po mieszkaniu to jedyny plus poranka.
„Korea Północna zrywa rozmowy pokojowe z Południem. Północnokoreański przywódca Kim Dzong Un zarządził testy nowej broni. Koreańska agencja informacyjna KCNA nie zdradziła żadnych szczegółów. Wiadomo jedynie, że jej tworzeniem zajmowała się Akademia Nauk Obrony Narodowej. Szczegóły po informacjach o pogodzie”
To dobrze, wolę wiedzieć, jak mam się ubrać przed wyjściem z domu, niż kolejny raz słuchać, czym Kim Dzong Un chce zastraszyć świat.
Telefon wyświetla komunikat o przychodzącym mailu. Uśmiecham się, Tom lubi mnie witać z rana, a ja uwielbiam jego wiadomości. Nawet, gdy czytam je w biegu pomiędzy myciem zębów a suszeniem głowy.
Słońce moje,
Śniłaś mi się dziś. Jak każdy sen i ten był dziwny i pokręcony. Chodziliśmy po naszym ulubionym mieście w czasie krwawej superpełni Księżyca. Pamiętasz? Widzieliśmy już taki obrazek, a Ty się śmiałaś z mojego określenia.
Ten rdzawy, wielki Księżyc prowadził nas po Cité, aż znalazł się pomiędzy dwiema wieżami katedry, tuż nad rozetą, zapraszając do wejścia.
Tam czekał na nas starzec w białej szacie i z długą białą brodą. Nie, nie jak Gandalf, tylko taki w stylu mistrza Pai Meia. Pogładził brodę (tym samym ruchem, co na filmie) i powiedział coś po francusku. Zaśmiałaś się, szepcząc do mnie, że jego francuski jest gorszy od mojego, więc dogadamy się bez problemów. (...lubię, gdy się do mnie śmiejesz i lubię, gdy do mnie szepczesz… wiesz?). Po tej scenie z jego bełkotliwym francuskim, przeskoczyliśmy do katakumb. Całą trójką. Usiedliśmy na podłodze, w jednym z tych szerszych korytarzy, pośród czaszek i piszczeli. Paliły się jedynie świece. Dużo świec. Starzec rozłożył jakieś karty i łapiąc mnie za rękę, pokazał bym wybrał kilka. Miał bardzo zimną, wręcz lodowatą dłoń, tak niepokojąco zimną, że aż przeszedł mnie dreszcz. Posłusznie zrobiłem, co mi nakazał. Na pierwszej karcie, którą wyciągnąłem, był diabeł, druga karta to obrazek księżyca między wieżami, a na ostatniej był szkielet. Starzec mamrotał coś pod nosem, a ja próbowałem wyłapać choć jedno zrozumiałe słowo. Poprosiłem byś przetłumaczyła. Popatrzyłaś na mnie uważnie i wyszeptałaś, że już czas zabić Księżyc. Krwawi tak, że wystarczy go tylko dobić. I tu się budzę.
To mi teraz wytłumacz, czemu chcesz bym zabił Księżyc!
Buziaki, do zobaczenia wieczorem.
Odłożyłam suszarkę i przysiadłam by się chwilę zastanowić. To, że oboje w nocy znaleźliśmy się w paryskiej katedrze nie było nawet specjalnie dziwne. Wczoraj wieczorem słuchaliśmy wspólnie płyty z musicalu i wspominaliśmy naszą ostatnią wizytę w Notre Dame. Wspólnie, choć na odległość. Uwielbiam Garou w roli Quasimodo, mogę go słuchać na okrągło, więc katuję Toma muzyką kiedy tylko przytrafia się okazja, nawet w trakcie rozmów na Skype. Mogliśmy więc obydwoje, podświadomie, wrócić we śnie do Paryża. Ale ten krwawy Księżyc między wieżami. Ten sam obrazek widziałam we moim śnie. Dziwne to wszystko.
Kochanie,
Miałam podobny sen, też byłam z Tobą w Paryżu. Opowiem Ci wieczorem, za to teraz, pijąc poranną kawę (bez Ciebie
) opiszę Ci, co sobie wywróżyłeś z kart tarota. Tak tak, przyśniły Ci się karty, choć nigdy nie chciałeś nawet popatrzeć jak wyglądają.
Diabeł, jako pierwsza karta w rozkładzie, to poważne ostrzeżenie. Gdybyś pytał o konkretną sprawę oznaczałoby, że robisz coś, czego naprawdę robić nie chcesz. Przymuszasz się i ograniczasz. (nie myślałeś o naszym związku... prawda?
)
Księżyc, jako druga karta, to sygnał – niebezpieczeństwo! Karta "Księżyc" w tej pozycji ostrzega, że nieuświadamiane popędy zaczynają przeważać, a Ty, idąc za ich podszeptem, zaczniesz zachowywać się nieracjonalnie, postępować wbrew sobie.
Śmierć - trzecia karta - odpowiada na pytanie „co robić”. Przekazuje, że wokół ciebie dzieje się jakiś proces zniszczenia, który powinieneś przyspieszyć. Uważaj jednak, bo i Ty sam narażony jesteś na poważne zagrożenia.
Trzy karty to stanowczo za mało, powinieneś wyśnić sobie przynajmniej sześć. Wtedy mogłabym pobawić się w interpretację.
A tak na marginesie, możesz ze mną porozmawiać o problemach, a nie przysyłać mi senne wizje 
PS.
Nie wiem, po co miałbym Cię prosić byś dobił konający Księżyc. Lubię na niego patrzeć
Tyle romantycznych historii powstało w jego blasku..
***
Męczący dzień w pracy. RODO- SRODO, pieprzone statystyki i tabelki. Coraz częściej myślę, żeby rzucić to wszystko w cholerę i zacząć zarabiać jak wróżbita Maciej. Tylko jak się wkręcić do telewizji? W sumie, nie musi być telewizja, można by zacząć od jakiegoś portalu albo może fb? Rozkładać karty i opowiadać ludziom to, co chcą usłyszeć - to przecież umiem doskonale.
Dźwięk smsa odrywa mnie od marzeń o pięknej przyszłości.
Nie przyjadę. Nagły alarm. Zostajemy w firmie do końca kryzysu. Uważaj na siebie.
No i dobry humor szlag trafił. Nie będzie wieczoru dającego wytchnienie, nie będzie wina i kolacji przy świecach, niepotrzebnie umówiłam się dziś do kosmetyczki. Zostanę z manikiurem i pedikiurem niczym Himilsbach ze swoim angielskim. I po co? Himilsbach przynajmniej mądrze zaniechał nauki a ja wydam tyle kasy na próżno.
Nie zobaczysz dziś moich pięknych dłoni i jeszcze piękniejszych stópek. Trudno. Będę uważać, choć nie wiem, na co.
I tak wiem, że nie odbierze wiadomości, bo jak tylko pojawia się słowo „kryzys”, to traci kontakt ze światem. Jego praca to pierwsza i najważniejsza rzecz w życiu. Tajemnicza i pazerna kochanka. Wszystko inne jest na dalszym planie. Łudzę się czasem, że zajmuję dobre, drugie miejsce na podium, ale w takie dni jak dziś, jest mi zwyczajnie smutno.
„Grupa geologów z Chin poinformowała, że w Korei Północnej na skutek przeprowadzanych testów z nową bronią, zapadła się góra. Chińscy eksperci uważnie monitorują poziom promieni radioaktywnych przy granicy z kłopotliwym sąsiadem.”
Co za bzdury w tych wiadomościach? Za chwilę zaczną bajdurzyć o znikających bez śladu miastach. Żenujący poziom dziennikarstwa.
***
Wizyta u kosmetyczki była nad wyraz przyjemna. Taka odrobina luksusu należy się każdej kobiecie. Niezależnie od tego, czy efekty zabiegów będzie podziwiał facet czy nie. Koleżanki i tak pozazdroszczą.
Wszędzie trąbią o Korei i Kim Dzong Unie. Zapowiedział pokaz siły, jakiego świat nie widział i wszystkie stacje radiowe i telewizyjne dostał histerii. Buńczuczny oszołom. Nawet TVP1 przerwała film by nadawać jakąś transmisję z koreańskiej telewizji. Sprawdzian nowej, tajemniczej broni, która wywoła szok w świecie fizyki.
Dobrze, że mogę włączyć sobie muzykę, z kieliszkiem wina wyjść na balkon i popatrzeć w niebo. „Dziś jest pełnia, każde życzenie się spełnia”
Piękny, okrągły Księżyc nagle znika. Nie ma wybuchu, nie ma rozbłysku, nie ma dźwięku, nie ma nic..
Nie ma..
#############################################
Tekst M
Księżyc, który nie zginął na miejscu
Dziewczyna miała na imię Agnieszka, była piękna, była kochana, banał: miała całe życie przed sobą, ale zmarła na szkarlatynę przed ukończeniem pełnoletności w roku 1897.
Teraz o mnie: urodziłem się niecały wiek po Agnieszce, dziś już jestem stary, a w kieszeni marynarki trzymam landrynki, którymi zamierzam przekupić moje wnuczki. Ot, taki starczy spryt! Każdemu z malców wręczam po jednym cukierku, a potem prowadzę je jak kaczuszki na spacer po parku. Maluchy biegają między drzewami, a ja palę papierosa i myślę o przedziwnej księżycowej obietnicy, która łączy mnie z Agnieszką. Myślę o umowie, która związała nas na długo przed moim urodzeniem i mam nadzieję, będzie trwać również po mej śmierci. Po spacerze zamierzam zabrać dzieciaki na cmentarz.
Cofnijmy się o sto sześćdziesiąt lat do starego dworku otoczonego parkiem, gdzie czeka już na nas Agnieszka – dziewczyna, która myśli, mówi i pachnie jak jej dziewiętnastowieczne rówieśniczki. Agnieszka z wypiekami na twarzy przymierza kolejną sukienkę, poprawia włosy, zalotnie patrzy w lustro i stara się przemawiać do siebie spokojnym głosem. Nic z tego! Dziewczyna w lustrze kipi od emocji, rumieni się, a gdy próbuje udawać spokój, to potyka się o dywan i ze śmiechem upada na sofę. Dziś zamierza po raz kolejny, zupełnie przypadkowo, spotkać się na spacerze z pewnym chłopcem o niebieskich oczach. Dziewczyna zupełnie nie zwraca uwagi na narastający ból gardła. Nic to, mruczy. Jeszcze nie wie, że już nigdy nie pójdzie na spacer, nie spotka swojego chłopca o niebieskich oczach, nawet nie zje późnego śniadania, bo jeszcze przed południem dostanie wysokiej gorączki, a wieczorem będzie już zimna i nieruchoma jak płyta nagrobna, którą później jej papa sprowadzi na zamówienie z Galicji.
Mały przeskok: szumią brzozy, równie banalnie wieje wiatr, mężczyźni w surdutach niosą trumnę z Agnieszką przez listopadowy cmentarz. Daleko za konduktem żałobnym podąża młody człowiek. Mam jego geny, więc mogę sobie wyobrazić tego chłopca: biedny student, w pocerowanym płaszczu i bez perspektyw na lepsze życie, beznadziejnie zakochany w pięknej Agnieszce. Zostawmy już tę dziewczynę, niech sobie spokojnie gnije w poświęconej ziemi.
Przez chwilę zajmijmy się chłopcem, który będzie jeszcze żył przez pół wieku pracując na państwowym etacie, zdąży założyć rodzinę, spłodzić dzieci, ale wcześniej złoży obietnicę przy świetle księżyca (to ważne, bo tylko obietnice składane w trupio bladej poświacie mają jakąś wartość): będę codziennie przynosił na jej grób cięte kwiaty.
Wiosna, lato, jesień, zima – pętla, potem kolejna, wiek dojrzały i wszystkie pozostałe lata, a chłopiec, który niepostrzeżenie zmienił się w starca, codziennie układa na nagrobku róże, lilie, w chudszych latach polne kwiaty, czasem słoneczniki, a czas płynie i cyka, płynie i cyka... Taka to jest rodzinna historia.
W pięćdziesiątym trzecim odprowadziliśmy go po raz ostatni na ten cmentarz, ale wcześniej cała rodzina musiała obiecać: tak, dziadku, będziemy codziennie ciąć świeże kwiaty, na zimę suszyć, albo kupować w pobliskiej kwiaciarni, i nosić na grób twojej Agnieszki. Zwykle takie gorące obietnice stygną wraz z ciałem zmarłego, ale tym razem było inaczej: nosił te kwiaty stryj, nosił ojciec, teraz ja, kurwa, noszę, chociaż ciągle brakuje mi do pierwszego.
- Dlaczego to robisz? – zapytała kiedyś Ola, układając w szufladzie skarpetki dla naszego małego synka. – To głupie.
- No wiem...
- Posłuchaj! Ja wszystko rozumiem. Pamięć, tradycja, znicze, ale wydawanie tyle pieniędzy na jakieś kwiaty to leciutka przesada. Nie uważasz?
- Dokładnie tak uważam.
- Więc dlaczego to robisz?
- Bo ojciec kazał przed śmiercią.
Wychodzę, palę, odśnieżam wjazd (jest zima), z garażu wyciągam zasuszone róże i idę do Agnieszki. Należę już do czwartego pokolenia, które nosi jej kwiaty. Sami mężczyźni, bo nasze żony nigdy nie rozumiały tego pragnienia: zanieść kwiaty kobiecie, które nie istnieje. Bo już dawno ziemia zapadła się na jej grobie i przeminęli ludzie, którzy ją znali. Odeszła i z wyjątkiem nas nikt o niej nie pamięta. Oto my: legion mężczyzn, którzy nosili jej kwiaty, zgodnie z obietnicą złożoną przez jednego z nich. Bez wyjątku, sami mężczyźni. Kobiety mają swoje własne księżycowe tajemnice.
W domu składam rachunki i przeliczam pieniądze z myślą: to na kwiaty dla Agnieszki. Jest mi łatwiej wypełniać rodzinną obietnicę, bo należę jeszcze do pokolenia, które całe życie spędza w promieniu dwudziestu kilometrów od miejsca urodzenia. Mojego jedynego syna Konrada przez osiemnaście lat szykowałem do przejęcia kwiatowego obowiązku, ale potem, skubany, czmychnął mi na studia. Po pięciu latach wrócił tylko na chwilę z żoną i dzieckiem. Mieszkają na drugim końcu Polski, ale raz w roku na całe wakacje przywożą dzieciaki. Wietrzę w tym moją szansę: mam nadzieję, że jedno z nich zamieszka kiedyś w naszym domu. To jedyny sposób, żeby kwiatowa obietnica przetrwała: trzeba żyć, pracować i kiedyś umrzeć w tym miejscu. A wcześniej przekazać obowiązek nowemu pokoleniu.
Wiosna, lato, jesień, zima – kolejna pętla, a potem nagle stop: mam sześćdziesiąt lat, zaawansowana cukrzycę i troje wnuków. Siedzę na ławce w ogrodzie i rozkoszuję się wolnym tempem kończącego się życia. Malcy (dwóch chłopców i dziewczynka) bawią się w piaskownicy. Mówię głośno, że zabiorę ich na spacer, a w głębi duszy układam mój starczy plan. Z parku idziemy na cmentarz, a dzieciaki niosą ze sobą naręcza polnych kwiatów (Ach, ta moja starcza przebiegłość!).
- Tylko nie mówcie nic mamie.
- Nie powiemy.
Więc idziemy w najstarszą część cmentarza. Kamienny grób Agnieszki przypomina bryłę węgla: czarną, złuszczoną, pozbawioną kształtów i zarośnięta chwastami. Dzieciaki rzucają kwiaty. Siadam na trawie z dłonią opartą o zimny kamień z Galicji. Zwracam się do mojej ukochanej wnuczki.
- Zobacz, kotku... – Wskazuję miejsce blisko bramy cmentarza. – Tam są jeszcze piękne kwiaty do zerwania. Nazywają się maki. Zerwij kilka dla mnie.
Mała się waha, więc przytulam ja mocno i całuje w czoło.
- Nie bój się. To zajmie tylko chwilę.
- Dlaczego mam iść sama?
- Nie zrozumiesz. Idź szybciutko, poczekam tu na ciebie.
Kiedy mała odchodzi, przywołuję do siebie chłopców.
- Słuchajcie! Teraz powiem wam o ważnej sprawie. To będzie nasza księżycowa tajemnica...
Chłopcy patrzą na mnie z otwartymi ustami. Zaczynam opowiadać o Agnieszce, gdy przerywa mi Maciek, bardziej rezolutny z moich wnuczków.
- Tata nam już o tym mówił! I powiedział jeszcze, żeby nie słuchać dziadka! Że nie ma żadnej księżycowej obietnicy.
- Jest! – odpowiadam. – I nie wolno jej złamać..
- A co się stanie?
- No właśnie, co?
Myślę chwilę, a potem odpowiadam (Ach, ten mój starczy spryt!):
- Z żalu pęknie księżyc...
- E tam, bujdy!
- Dziadku, chcemy już wracać!
- Ale...
- Dziadku, wracajmy.
Chłopcy ciągną mnie za rękę. Za nami idzie Marysia. Patrzę z tęsknotą na czarną bryłę kamienia z Galicji. Przystaję i czekam na moją wnuczkę. Boję się nocy w czasie której pęknie księżyc. Mała kładzie na grobie kwiat czerwonego maku, a potem biegnie w moją stronę. Zamykam ją w ramionach i mocno przytulam. Słyszę jej szept:
- Dziadku, nie martw się. Mama powiedziała, że księżyc jest również ważny dla nas. Kiedyś do ciebie wrócę i będę przynosić kwiaty dla Agnieszki.
#############################################
Tekst R
***
The woods are lovely, dark and deep,
But I have promises to keep,
And miles to go before I sleep,
And miles to go before I sleep.
Robert Frost
***
Och, i gnali przez noc, a noc była czuła.
Ale zanim zmuszono ich do gonitwy przez noc, on skończył technikum wojskowe, a ona liceum ogólnokształcące. Byli w sobie bardzo zakochani. Mieli marzenia. Chcieli być ważni. Filip chciał być żołnierzem, a Anna fotoreporterką, ale nie chcieli ani wojska, ani studiów, chcieli już, od razu, z dala od pijących ojców i zimnych sal, takich samych w koszarach i na uniwersytecie w Siedlcach.
Myśl pojawiła się szybko, ale to nie był dobry moment, szczerze mówiąc, to był najgorszy moment. Kilka dni przed ich rozmową kurdyjskie oddziały YPG przypuściły ostateczny szturm na Rakkę, miasto padło, Państwo Islamskie przeszło do defensywy. A wiadomo, że jeśli z kimś walczyć, to z ISIS, on tak mówił, a ona mu wierzyła, można było jeszcze z Rosjanami w Donbasie, ale Ukraińska armia nie korzysta już z najemników, powtarzał, ona kiwała głową, na szczęście IS to wielka organizacja, jest jeszcze Libia, Synaj, Somalia, Nigeria, grał sporo w Far Cry 3 i wie jak to wygląda.
Kiwała głową. Padło na Nigerię.
Nie byli tacy głupi, jak mogłoby się zdawać, wiedzieli, że wojna to nie przelewki, że trzeba się przygotować, ciężko pracowali całe lato, pakowali plecaki, racje żywnościowe, kupili mundury z demobilu, wodoodporne krzesiwo i autentyczny nóż U.S. Marines. Ona zebrała na aparat, a on trzaskał setki pompek, bo wojna to prawo siły. Anna nie czuła się zbyt silna, ale Filip owszem i obiecywał, że ją obroni. Jesienią polecieli. Na awantury w dwóch domach rodzinnych spuśćmy zasłony milczenia; kochali się bardzo i chcieli być ważni.
Lagos okazało się miastem podobnym do europejskich, tylko biedniejszym i było w nim więcej czarnych, a tego się, rzecz jasna, spodziewali. Nie zostali tam długo, bo natychmiast polecieli dalej, do Katsiny. Lotnisko wyglądało trochę jak Balice, ale budynki były niskie i brzydkie, wszędzie było brudno, wszędzie była broń, na której widok Filipowi iskrzyły się oczy. Zatrzymali się w obskurnym hotelu dla obcokrajowców, który kosztował tyle co nic, ale ostatecznie dosyć dużo, bo bagażowy ukradł im aparat, na który Anna oszczędzała całe lato.
Walka z kalifatem okazała się trudniejsza, niż przypuszczali. Na żadnym rogu nie stał rekruter z łamanym, południowoafrykańskim akcentem, czekający na cudzoziemców chcących walczyć z szariatem, przez który Anna prawie nie wychodziła z hotelu, bo jej śnieżnobiała, niezakryta skóra budziła niezdrowe zainteresowanie. Filip szukał.
Złodziejowi ucięto rękę. Wyglądało to tak niefilmowo, że Anna chciała wracać. Filip nie chciał. Szukał. Łamaną angielszczyzną usiłował dogadać się z podejrzanymi typami, szybko nauczył się nie nosić przy sobie nic wartościowego, bo dwa razy go okradziono, a raz boleśnie obito.
- Boko Haram? Fight! Want fight! – Tłumaczył Francuzowi z brodą, który kiwał mądrze głową i odpowiadał po francusku. Po parunastu minutach niezbyt udanej konwersacji w końcu padło: - Si, si, fight Boko Haram. Tomorrow, here, at nine.
Pojechali. Wsiedli na odrapanego jak wszystkie pojazdy w mieście pickupa i pojechali na północ, do Nigru. Tam było Boko Haram, tam była walka z IS, tam były ich marzenia. Tam był obóz PDP, w którym znalazło się może trzech Europejczyków. Na nic zdały się ich tłumaczenia, że ona jest press, a on jest soldier, po angielsku nie mówił nikt, kogo spotkali; zapędzono ich do ciężarówki, która powiozła ich jeszcze dalej na północ, w głąb. Liczyli jeszcze trochę na wrodzony szacunek czarnych do białych, który znali z Sienkiewicza, ale przekonali się szybko, dlaczego słowo „kolonializm” wymawia się już tylko z przedrostkiem „post”.
A potem było jedzenie na wpół surowego mięsa, które wielcy murzyni wyrywali im z rąk, kopniaki od ludzi z niezrozumiałymi dystynkcjami na pagonach, były moskity, zżerające ich żywcem, nieskończone marsze w bliżej nieokreślonym kierunku znanym jako „przód”, maczety, które dostali do rąk zamiast karabinów, był płacz Anny i szept „chcę do domu”. Filip też chciał, ale starał się być silny, chociaż gdy zabrakło wody, nie był w stanie wyszarpać nawet jednej manierki dla dziewczyny; błyskawicznie obaliły go potężne, czarne pięści kolegów z oddziału, tych samych, którzy pierwszego wieczoru odebrali im wodoodporne krzesiwo i oryginalny nóż U.S. Marines. Na którymś postoju spotkali znajomego Francuza. Wyjaśnił im, trochę po angielsku, trochę na migi, że to wyjątkowo zdyscyplinowana bojówka, a dowódca kategorycznie zabronił robić im krzywdę.
A potem była już tylko bitwa, ba, bitwa, potyczka ledwo, inna niż w Far Cry, amunicję trzeba było oszczędzać, więc strzelano rzadko, w ruch szły raczej maczety i wielkie noże, nie widzieli nawet wroga, tylko poczuli nagle podskórnie, że ich oddział się rozpadł, rozsypał w drzazgi, że żaden z wielkich murzynów już ich nie obroni, a już na pewno nie obronią się sami, więc zaczęli uciekać w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyjechali, bo Francuz opowiedział im, że Ansaru schwytanych żywcem wrzucają do płonących stosów opon, a i to tylko dlatego, że nie mają czasu zająć się nimi lepiej. I och, gnali przez noc, a noc była czuła i oświetlała im drogę ogromnym księżycem w pełni.
Filip zatrzymał się, żeby zawiązać but, gdy coś go dosięgło. Co to było, Anna nigdy się nie dowiedziała, bo gdy na głos wystrzału upadł, lekko, jakby się kładł, dziewczyna zaczęła uciekać w panice i biegła przez następny kwadrans, po prostu do przodu, a po policzkach ciekły jej łzy. Nie wiedziała nawet, czy jej chłopak na pewno zginął na miejscu, ale biegła. Nie mogła już robić nic innego.
Po paru godzinach, o świcie, spotkała murzyna z oddziału, nauczyła się ich rozpoznawać; miał karabin, więc istniała szansa, że będzie w stanie ją obronić. Siw, siw, mówił do niej i zrozumiała, że ma siedzieć cicho. Ruszyli dalej. Patrzył na nią pożądliwie, ale miał chyba inne kłopoty. Szli cały dzień, aż dziewczyna kompletnie opadła z sił. Zatrzymali się, i och, czuła była noc, gdy spotkali wybawienie.
Amerykańskich żołnierzy było dwunastu i zmierzali w przeciwną stronę, w stronę walki. Murzyn na ich widok uciekł.
- You’re lucky that you haven’t been captured, girl – potoczysta angielszczyzna brzmiała jak błogosławieństwo. – They ain’t handle with the foreigners. Look, girl, we can’t take you with you, okay? Do you understand? But wait here, there’s a drone above us, he’ll keep you safe, and we’re gonna to call a chopper, just wait here, do you understand? Allright’? Sure? Okay, good girl. Team A, move on! – Powiedzieli i już ich nie było. Kilka godzin później czterech z nich nie było już nigdy, a reszta, pokrwawiona, wskakiwała do helikoptera, odprowadzana przez opiekuńczego drona.
Czekała bardzo długo. Tak długo, aż zza głazu, za którym się schowała, wyszło sześciu mężczyzn: dwóch czarnych, dwóch białych i dwóch arabów. Zanim zdążyła pisnąć, złapali ją; poczuła na ciele ciężkie łapska, na twarzy uderzenie pięści, od którego pociemniało jej w oczach. Przydepnęli jej stopy. Jej strach był jak serce wybuchające w piersi. Jeden z białych chwycił ją obiema rękami za głowę i odciągnął do tyłu, aż chrupnęło w karku. Patrzyła prosto w księżyc, gdy wylali jej coś na twarz, coś, od czego krzyknęła, jak nigdy w życiu, a krzyk ten nie trwał nawet sekundy, bo coś wlało jej się do gardła, wypalając podniebienie i struny głosowe. Księżyc zginął na miejscu, a zanim zgasł, zrozumiała: to byli najemnicy.
#############################################
Zwycięzca awansuje do ćwierćfinału. Oceniamy!
.