Jeśli przegapiłem jakieś formatowanie czy cokolwiek zmieniłem, proszę autorów o szybki kontakt.
! | Wiadomość z: Faraon |
Oceny użytkowników zarejestrowanych po 31.12.2017r. lub niepodporządkowane wzorowi nowego systemu oceniania bitew są jak najbardziej mile widziane - autorzy liczą na jak największy odzew z Waszej strony! - ale nie będą mieć wpływu na ostateczny wynik starcia (sumę punktów).
Ocena wszystkich dwudziestu zaplanowanych pojedynków zagwarantuje wzięcie udziału w losowaniu wyjątkowej nagrody specjalnej. |
Ostrzeżenie: wulgaryzmy!
W Firefoxie fragmenty tekstu mogą nie wyświetlać się poprawnie - na szczęście bitwy są widoczne bez zalogowania i wystarczy przekopiować link do dowolnej innej przeglądarki internetowej.
Tekst A
Cień lat minionych
Chmury wyglądały coraz groźniej: roztarta, pastelowa kreska o kolorze grafitu. Przerzedzone od góry oznaczały, że woda w ich wyższych partiach zamarzła i nadchodzi gwałtowna ulewa. Berneke i Lot bez zastanowienia pobiegli w stronę wystającego metr nad ziemię dachu jakiegoś zagrzebanego wieki temu budynku – można było wcisnąć się w szczelinę i opatulić pledem. Gdy byli ostatni raz w Sybilli, słyszeli o deszczach, które zamieniają powierzchnie pustyń w taflę szkła. Nie widzieli jeszcze takiego, ale widzieli za to deszcz, który robił ze skórą to, co ogień robi z woskiem.
Przeczekali noc, wsłuchani w dziwny rechot piorunów, jak dwójka dzieci pod stołem w trakcie biesiady szaleńców. Nad ranem stwierdzili, że pustynia nie zamieniła się w lustro.
Szli dalej.
Przez wiele godzin towarzyszyło im słońce wznoszące się łukiem w kierunku ich marszu. Lot stwierdził, że wygląda, jak łapiąca odpowiedni kąt rakieta, jedna z tych, o których śpiewali na popijawach w Sybilli.
- Tamte bardziej błyszczały - powiedziała Berneke.
- Skąd wiesz?
- Pamiętam z dzieciństwa.
"Co ja pamiętam z dzieciństwa?" zastanawiał się potem Lot.
Dotarli w końcu do Nyrr-akh. Tutejsi byli rybakami tunelowymi. Mieli kilka wciąż działających maszyn z wielkimi pistoletami górniczymi na końcach stalowych, hydraulicznych ramion. Kopali tym cudactwem jakieś trzydzieści metrów w głąb i łowili. Świat tak zapędził się w kozi róg, że ryby pływały w wodach głębinowych; ciało tutejszych miało kształt litery Y i wyglądały jak węże z dwiema głowami. Mozolna robota, ponieważ za jadalne uznawano tylko płetwy grzbietowe, w których nie odkładały się różne świństwa z gruntu i deszczy. Prażono je w glinianych piecach na susz. Kiedyś Berneke i Lot odbierali stąd kilka worków, ale mieli wtedy osła. Osioł zdechł, więc musieli się przebranżowić. Aktualnie roznosili ulotki sybillijskiej firmy kurierskiej. Gdyby było ich stać na broń palną, sami mogliby zostać kurierami.
Pozbyli się części ulotek, pogadali trochę z autochtonami, kupili garść suszu z "igreków" i ruszyli w drogę powrotną.
Spali trzy noce z rzędu na pustyni, zanim wrócili do Sybilli. Wygłodniali, zmęczeni i pochmurni usłyszeli, że rozdali za mało i otrzymają pół stawki za kurs. Nie dyskutowali, bo to oznaczałoby, że nigdy już nie dostaną tutaj pracy. Zdarzało się, że z wypłaty starczało jedynie na pokrycie kosztów podróży. Wtedy dorabiali po osiemnaście godzin na myjniach złomu, który był wysyłany w głąb kraju, nie wiadomo komu i po co. Może rząd zbierał metal na kolejną wojnę, ale kogo to obchodziło. Berneke nienawidziła myć złomu, bo używano do tego środków, przez które na dłoniach długo zostawała opuchlizna. Trzeba było jednak zapracować sobie na obiecywany od lat zasiłek w postaci przysyłanych raz na dwa tygodnie paczek z jedzeniem prosto z bałtyckich farm, głównie susz z starych, niesprzedanych partii, mało skutecznie przefiltrowana woda, sól dziwnego pochodzenia i olej z kaktusa norweskiego.
I tak brzmiało to jak marzenie.
Oboje żałowali, że nie zostali spawaczami. Posłuchali rodziców i poszli do szkółki niedzielnej, w której na małym spłachetku ziemi uczono hodowli genetycznie modyfikowanych malin i pieczarek - miał to być zawód przyszłości. Ostatecznie okazało się to zbyt drogie dla przeciętnego zmywacza złomu, szkółka upadła, a tego typu specjały jadły jedynie paniska w stolicy; ci, którzy posiadali wszystkie te firmy wokół i przysyłali uzbrojonych po zęby ochroniarzy zgarniających większość zysków.
Wieczorem Berneke i Lot napalili w koksowniku obok swojego wynajętego namiotu. Rozsiedli się na zaprawionej bursztynem krowiej skórze i w milczeniu jedli ostatnią konserwę, jaka im została. Na puszce namalowany był kot stylizowany na angielskiego gentelmana z przekrzywionym melonikiem na głowie. Nikt już nie pamiętał Anglii. "Kot z klasą, karma z klasą", głosił napis.
- Ciekawe, czy gdzieś tam we wszechświecie jest karma dla ludzi, którą je ktoś inny, bo jest tania - powiedziała, śmiejąc się, Berneke.
- Nie zdziwiłbym się, gdyby tak było - odparł Lot. - Kiedyś ludzie też to jedli, choć było ich stać na coś lepszego.
- To dlaczego nie jedli czegoś lepszego? - zapytała, machając puszką, której dno niedługo odbije blask księżyca. - Można się przyzwyczaić, ale to i tak obrzydlistwo!
- Bo oszczędzali. Wyruszali tak jak my, żeby się dorobić.
- Ale przecież my się nie dorabiamy. Wracamy i dalej żremy tę cholerną karmę.
Lot pokiwał głową i wyciągnął rękę, bezsłownie prosząc o puszkę. Wyskrobał łyżką ostatni duży kawałek mięsa w galarecie, wsunął je do ust i połknął.
- Wiesz, dlaczego tak jest? - zapytał, wycierając tłustą twarz rękawem kurtki.
Berneke wzruszyła ramionami.
- Świat nic się nie zmienił - powiedział. - Stało się wiele strasznych rzeczy, wszystko wywróciło się do góry nogami... ale świat się nie zmienił.
Długo milczeli, patrząc w gwiazdy. Oboje zastanawiali się, na ile te słowa są dla nich dobre, a na ile złe; na ile dają nadzieję, a na ile ją odbierają.
#############################################
Tekst B
Cień minionych lat
Jutro będziemy w Paryżu. Druga szesnaście. Mała drzemie wtulona w moje ramię. Całą twarz ma zasłoniętą włosami, nawet nos. Jak ona oddycha przez te włosy? Najgorsza pora na przesiadki, psia wachta, między drugą a czwartą. Piasek w żołądku, piasek pod powiekami. Niewygodnie.
Chce mi się pić, ale wszystko jest pozamykane o tej porze, tylko na dole działa jakaś piekarnia i kilka tureckich barów z kebabem. Mannheim to nie metropolia, architektura dworca nie powala urodą, zwłaszcza o drugiej dwadzieścia pięć. Na ławce obok nas siedzi ładna dziewczyna z dredami. W uszach ma słuchawki, skórę jak mleczna czekolada i rewelacyjne nogi w ciasnych dżinsach. Zerka na nas z lekkim zdziwieniem. Uśmiecham się do niej. Odwzajemnia uśmiech i zajmuje się swoimi sprawami.
Wiem, że wyglądamy z Małą jak Humbert z Lolitą, przyzwyczailiśmy się do zaniepokojonych spojrzeń portierów, kiedy odbieramy klucz do pokoju hotelowego. Tak, sypiam ze swoją bratanicą w jednym pokoju, czasem nawet w jednym łóżku. To już nasz trzeci wyjazd razem, bo od trzech lat Laura jest wierna swojej pasji. Cały jej pokój jest wytapetowany zdjęciami katedr: Kraków, Wrocław, Kolonia, Wiedeń, Ulm, Salisbury.
Wczoraj fotografowaliśmy Berliner Dom, Mała zachwycona. A ja wiem, że najszczęśliwsza będzie jutro, kiedy stanie przed Notre-Dame de Paris. Ma trzynaście lat, uczy się bardzo dobrze, co roku ma czerwony pasek, a te wakacyjne wyjazdy to jej jedyna nagroda. Brat z bratową nie mają czasu na wakacje. Na oglądanie zdjęć, które robi Laura, też nie. Mój brat nie chciał mieć dziecka. Ja chciałem. Nie złożyło się. Druga czterdzieści.
– Wujek, długo jeszcze? – Mała obudziła się i patrzy na mnie zielonymi, podkrążonymi oczami. Włosy ma w kolorze orzecha laskowego. Wygląda jak hamadriada.
– Ponad godzina, śpij.
Posłusznie zamyka oczy. Włosy znów opadają jej na twarz.
– A ten nasz pociąg, to skąd jedzie? – pyta sennym głosem.
– Z Hamburga.
– W Hamburgu jest katedra?
– Jest, ale nieładna. Tę ładną zburzyli. Za to w Marsylii jest katedra w paski. Zobaczysz. Mówią na nią „katedra w piżamie”.
– Piżamy są spoko – mamrocze Mała.
Nagle w drzwiach poczekalni jak spod ziemi wyrasta pijaczek-cwaniaczek. Z porozumiewawczym uśmieszkiem sunie w naszą stronę, bełkocząc: Z Polski jesteście? Ja tu, kurwa, wszystko znam, ja tu od dwudziestu lat mieszkam. Ja tu wam wszystko, kurwa, powiem, pokażę wam, kurwa, wszystko.
Za pięć trzecia. Oboje z Małą udajemy, że śpimy. Spod zmrużonych powiek obserwuję pijaczka. Ma mokasyny jak z lat dziewięćdziesiątych i szary płaszcz z kreszu. Kto teraz nosi płaszcze z kreszu? Od kwadransa obrzuca siedzącą obok Czekoladkę niemiecko-polskimi bluzgami. Życzy jej, żeby zdechła, żąda, żeby wypierdalała z Niemiec, bo Afryka to najgorsze dzikusy, kurwy, małpy i świnie. Kobieta siedzi nieruchomo, jej migdałowe oczy wpatrują się w przestrzeń. W uszach wciąż ma słuchawki. Mam nadzieję, że naprawdę nic nie słyszy, wstydzę się odezwać po polsku, wstydzę się odezwać w jakimkolwiek języku.
Trzecia dziesięć. Litania przekleństw wreszcie cichnie, wygląda na to, że pijany gnojek układa się do spania. Jeden but spadł mu pod ławkę, ale on się tym nie przejmuje, tarasuje przejście sterczącą nogą w podartej szarej skarpecie. Jest tu od dwudziestu lat? Możliwe. Płynnie mówi po niemiecku. Gdzie się uczył? Na niemieckich budowach? W melinach? A może przez cały czas tkwi hier, na dworcu w Mannheim? Właśnie zapowiedzieli nocny do Berlina i Czekoladka podniosła się, żeby zejść na peron. Jest niesamowicie zgrabna, wysoka. Odchodzi, zwinnie przebierając długimi nogami i kręcąc krągłym tyłkiem.
Trzecia trzydzieści. Zdrętwiało mi ramię, na którym Mała opiera głowę. Szepczę jej do ucha, że już niedługo, że może by rozprostowała trochę kości. Ona lekko się przeciąga, wstaje, a wtedy cwaniaczek w pijanym widzie zrywa się ze swojej ławki i śpiewa: „Jaka róża, taki cierń, nie dziwi nic”, a potem znów zapada w sen. Patrzymy z Małą na siebie, ona tylko zniesmaczona, bo słowa piosenki nic jej nie mówią, nigdy nie słyszała Geppert. A mnie jakby kto w pysk strzelił. Wstaję, biorę plecak, Mała coś tam jeszcze majstruje przy swoim i po chwili wychodzimy. Poczekamy na peronie. Zanim jednak wyjdziemy, pijaczek podnosi się jeszcze raz. Zataczając się, kuśtyka w jednym bucie do najbliższej ściany, rozpina rozporek i sika. Toalety są tuż obok, ale on leje w kącie jak zwierzę.
O czwartej zero dwie siedzimy już w pociągu do Paryża. Przedział dzieli z nami pulchna czarna madame z małą dziewczynką. Czuję piasek pod powiekami, piasek w żołądku i mdłości. To nic, zaraz miną. Jeszcze tylko kilka godzin i staniemy z Małą na Polach Elizejskich. Niewyspani. Może trzeba było jechać w dzień, nie nocą. Nie ciągnąć za sobą niespełnionych snów. Jaka pościel, takie... Nie dziwi nic.
#############################################
Tekst C
Cień minionych lat
Mieszkałem tam, odkąd pamiętam. A że niewiele, więc od zawsze. Uspokajały mnie uliczki, wijące się między starymi kamienicami, wznoszące i opadające, kołyszące do snu w tramwajowej kołysce. Co roku te same słońca oblewały latem chodniki i parki, gdzie drzewa wachlowały za dnia łagodnym zefirem, by wieczorem służyć na sejmiki krukowatych. Jesienie w kafejkach pachniały espresso lub macchiato zanurzonym w ciastku, a puby kumplowały z piwem i pianką. Każdą zimę witałem jak mistrza pokojowego bielącego ściany, które po długim schnięciu przybierały wiosennych zieleni, tu i ówdzie sypiąc płatkiem kasztanowej matury. Powtarzane rytmicznie pory roku, zlały się w pojedynczą nieustanność, tu i ówdzie doprawionej odmiennością repertuarów kin, teatrów, okazjonalnych promocji (akurat, gdy niczego nie potrzebowałem). Czasem jakiś stary kolega z pracy, znikał za horyzont interesujących mnie zdarzeń, zza którego już się nie powraca. Trudno. A gdy jakaś melancholia, jakaś rysa pojawiała się na gładkim murze rzeczywistości, zawsze czekała półka z setką światów i czasów, które mogłem przebyć, odwracając tylko kartki.
Nie od razu zauważyłem przemianę intensywności w pastele. Niespodziewanie, przyszło szare i blade, spowalniając kroki, odbierając spokój, skracając sen. Pewnej wiosny, spacerując w starszej części miasta, zauważyłem pęknięcie pomiędzy dwoma kamienicami. Widok wady na ścianie wstrząsnął mną, jak matka budząca dzieci w środku nocy, bo wrócił – i czas uciekać.
– Pęknięcie, jak pęknięcie – uspokajałem siebie – zdarza się wszędzie. Ktoś załata.
Ale nikt nie łatał.
– Nie będzie szmata psuć mi dnia!
– Że, co?
– Nic, nieważne. Sam zrobię.
Użyłem gipsu, by zaszpachlować rysę i nie pamiętać. Zamaskowana, niewidoczna pozwoliła, by na jakiś czas powróciła jednostajność. Do następnej burzy…
Gips spłynął z deszczem. Szpachlowanie, malowanie, zalepianie, udawanie... Wszystko na nic! Cień kiełkował siatką pęknięć, przebijając mury. Napierając, jak rzeka na słabości tamy – rozpychał i poszerzał. Mógłbym schować ramię! Ze ściśniętym boleśnie żołądkiem, by zgłębić czerń, włożyłem rękę. Wyczuła krzesło, potem stół. Popielniczkę i pustą butelkę. Zawahała się, ale zawsze była harda! Nie uciekła, choć ciężar miażdżący nadgarstek zgasił na niej papierosa, bo życie to nie bajka, gnojku! Wrzeszcząc bólem i strachem, wyrwałem ją z widoku nieogolonej gęby, smrodu na wpół przetrawionego alkoholu, przypalanej skóry, spadających pięści i wyzwisk. Pozostała tylko stara blizna. Lodowaty dreszcz przebiegł po plecach. Uciekałem jak bity pies, do starej szopy tulącej nocą dzieci. Tylko że szopy już nie było.
Nie mogłem spać. Koszmar zrzucał mnie z łóżka w czarną dziurę albo pękał duszę jak skorupę pustego orzecha. Zimne kawy, spleśniałe ciastka, uschnięte drzewa, nadal czarne kruki. Popadałem w obłęd. Aż się poddałem. Stanąłem naprzeciw – teraz już – kanionu, szerokiego jak uliczka między kamienicami, z zebrą oddzielającą chodniki. Czarna zasłona niepamięci falowała jak gorące powietrze.
– Czym jesteś? – rzuciłem pytanie, nie oczekując odpowiedzi.
– Cieniem. – Usłyszałem szept w głowie.
– Co za bzdura! – zawołałem.
– Jestem cieniem minionych lat, …
– Tani sentymentalizm! – oponowałem.
– ...porzucanym, zapominanym, …
– Ludzie zwariowałem! – wrzasnąłem. – Gadam z cieniem!
– ...odrzucanym, wyśmiewanym, …
– La, la, la! Nic nie słyszę!
– ...zagłuszanym, wypieranym, …
– Nie, nie. Nie! To się nie dzieje naprawdę!
– ...zanegowanym, niepasującym, …
– Zamknij się wreszcie!
– ...zastraszanym, bitym i zaniedbanym.
– Dość, dość! Czego chcesz?
– Zaistnieć.
– Przecież istniejesz, jak inaczej mógłbym cię widzieć?
– Ale ty nie chcesz mnie widzieć.
– A więc – jeszcze muszę chcieć?
– Wystarczy, że się zgodzisz.
– Na co?
– Na to, co było i co jest.
– A co jest? Nigdy się nie zgodzę!
– To cię zabije.
– Pamiętanie mnie zabije, więc nie mogę. Nigdy!
– A więc przyznajesz, że istnieją sprawy, o których nie chcesz pamiętać?
– Być może i co z tego…
– Pogódź się. Tłumienie wymaga coraz więcej sił.
– Ale jak mógłbym się z tamtym pogodzić? Jak? – Zasłoniłem twarz dłońmi, by zobaczyć bitą Matkę, nacinaną skórę, przypalane zapalniczką włosy, krzyczące oczy. Wreszcie własną, zaciśniętą dłoń chłopca i nóż, który spłynął rozcieńczoną winem krwią, ale było już za późno. W starej kamienicy. Na ulicy Zapomnianej.
Rzuciłem się do ucieczki w noc, lecz odrzuciła mnie piskiem i metalem.
Już nie ma cienia. Mnie też.
#############################################
Tekst D
Cień minionych lat
Był szary, wydłużony, cienki i płaski – absolutnie typowo. Stale mi towarzyszył, ale w inny sposób, niż one to zazwyczaj robią. Zaskakujące, ale pewnie można się przyzwyczaić: gdy szedłem, podążał ze dwa, trzy kroki za mną, jak dawni dworzanie za władcą. Nie przyklejał się więc do mnie, trwał jako osobny byt, choć związany ze mną w jakiś sposób. Pewnie oswoiłbym się z nim.
Tyle, że stale do mnie gadał. Na przykład tak:
– Wy, młodzi, to tylko byście narzekali. A przecież macie rzeczy, które dawnym pokoleniom nawet się nie śniły! Komputery, smartfony, pełne półki w sklepach!
– Bardzo to wszystko pomaga, jak się pracuje za najniższą – palnąłem, zanim zdążyłem ugryźć się w język. A on podchwycił:
– No i właśnie, wy to tylko byście myśleli o pieniądzach... a przecież macie wolność! Ojczyznę! Swobodę! Tylko korzystać! A dawniej: najpierw zabory, potem PRL, szarzyzna, totalitaryzmy. Nie musicie o nic walczyć. Na co wy, młodzi, tak narzekacie?
Nie odpowiadałem. Raz tylko westchnąłem:
– Cieniu, a nie mógłbyś sobie być cieniem kogoś innego?
– Nie jestem twój – sprecyzował. Nie miał mimiki, ale uraza w głosie była dla mnie wyczuwalna.
– To gdzieś indziej. Gdziekolwiek. Uczepiłeś się mnie, a ja tego nie chcę.
– Jestem cieniem minionych lat, przebywam wszędzie – wyjaśnił i umościł się wygodnie w swoim płaskim świecie, dając mi wyraźnie do zrozumienia, żebym porzucił wszelką nadzieję na rozstanie z nim.
Musiałem więc się z nim pogodzić. Znosiłem jakoś jego gadaninę, ale raz już nie wytrzymałem. Wróciłem do domu, o zmierzchu, zmęczony po robocie, głodny i wściekły na szefa. Tymczasem cień rozpoczął swój monolog:
– No i wracasz z miną, jakbyś doświadczył nie wiadomo czego. A tu czeka na ciebie chleb!
W milczeniu zdjąłem kurtkę, zzułem buty i podszedłem do chlebaka.
– No i pozwoliłeś mu się zeschnąć. Dlaczego marnujesz tyle jedzenia? Wiesz, jak z takiej kromki ucieszyliby się ludzie, zamknięci w piwnicy w Powstaniu Warszawskim?
Tym razem trafił. Coś mnie ukłuło. Miałem wyrzucić kromki do kosza, ale zdecydowałem się wyjąć dżem, posmarować je i spróbować przełknąć.
– No – wysapał zadowolony cień – masz co jeść, piękną kawalerkę, dawniej ludzie musieli się w takich mieszkaniach gnieździć po dziesięcioro i nie mieli takich luksusów, jak kanalizacja i ogrzewanie centralne! A ty masz całą dla siebie, nie widzisz, jak ci dobrze?
– Zamknij się – poprosiłem.
– Ani myślę – obraził się cień – pracę masz, mieszkanie masz, jeść co masz, nie musisz chodzić piechotą, bo są tramwaje i autobusy, buty też masz, możesz sobie gadać, co ci się żywnie podoba...
– Więc teraz mówię: zamknij się!
– No, widzisz? A kiedyś, to...
Byłem wściekły, ale nie widziałem szansy ratunku. Wreszcie, zauważyłem stojącą w kącie lampę. Chwyciłem ją w ręce, włączyłem i skierowałem prosto na cień, licząc, że rozpłynie się w świetle. Tak też się stało. Szamotał się, piszczał, aż w końcu zniknął. Westchnąłem, usiadłem i zacząłem znów gryźć gromkę. Lampę prewencyjnie zostawiłem zapaloną na stole. Licho nie śpi, cienie też.
Za moimi plecami odezwał się głosik:
– Kiedyś miałeś większe ambicje niż taka byle jaka praca i kawalerka.
Odwróciłem się i zamarłem. Po chwili zrozumiałem: wraz ze źródłem światła pojawił się też mój własny cień.
#############################################
Turniej o Puchar Administratora WeryfikatoriuM 2018 rozpoczyna się właśnie TERAZ!