Wolej zdechnąć - fantasy

1
To jest fragment (spory). Duże teksty źle się czyta, ale... no niech tam. Na zdrowie.



      Wieś płonęła żywym ogniem, skwierczącym od ludzkiego tłuszczu. żelazne wrota kościoła huknęły o mur i do nawy wszedł rycerz. Podkute metalem buty waliły o posadzkę i był to odgłos straszny. Odgłos zbliżającej się śmierci.

      Rycerz zdjął hełm. Zwrócił ku nim brudną twarz ze smużką poczerniałej krwi na policzku. Wolną dłonią przeczesał ostrzyżone króciutko włosy, szare od popiołu. Potem tą samą ręką rozstawił swoich. Tu, tu i tu.

      Skupisko ludzi cisnęło na ołtarz. Zawsze cisnęli, kuląc się i zgniatając, próbując jak szczury wepchnąć się w najmniejszą szparę. Czasem kościół był drewniany, to się zamykało drzwi i podpalało. Mniej się człowiek urobił. Ale wtedy, zdarzało się, oknami uciekali. Biegli płonąc i konie płoszyli.

      Jak budynek z kamienia, a takie to w okolicy tylko kościoły się trafiały, albo kuźnie, ale jakoś nigdy do kuźni nie uciekali, to trzeba było wejść i każdego jednego osobiście dopchnąć. Co innego wojennego w polu, ale baby z dziećmi, starców, kaleki… każdego trzeba było znaleźć, czasem się szkraby tak chowały, pod stołki, w skrzynie, pod łóżka, na belce w kurniku, pod słomę, pod siennik, za obluzowane deski w alkierzu. Istne polowanie na myszy.

      Zbrojny patrzył na nich chwilę zanim wyciągnął miecz. Zanim wszyscy wyciągnęli miecze.

      Dzieci się darły. Kobiety się darły, nieludzko, czepiając się kling zakrwawionymi kikutami. Ciężko wyszarpnąć żelazo z trzewi, czasem trzeba oprzeć but o pierś i dobrze się zaprzeć, zanim wyjdzie spomiędzy kręgów. Są jeszcze w szoku i mogliby tańczyć na połamanych nogach, patrzą na flaki wyprute na uda i rękami próbują wepchnąć je z powrotem. Niektórzy mdleją od smrodu i strachu, puszczają kał i wymiotują na siebie nawzajem i są tacy, którzy krzyczą: boże, boże!, i są tacy, którzy rzucają klątwy i tacy, którzy obiecują złoto. I tacy, którzy zasłaniają się dziećmi, wpełzają pod trupy, udają martwych. Każdego trzeba dobić z osobna, z bliska i porządnie.

      Któryś wyciągnął za nogę jakąś niedorostkę i rozejrzał się, gdzie by ją rozkrzyżować, najlepszą wysokość miał ołtarz i robili to nie dlatego, żeby bardziej jeszcze zhańbić to miejsce, bo bardziej się już nie dało. Robili to z powodów praktycznych, bo nie da się wejść w kobietę w pełnej zbroi inaczej niż stojąc i mając ją na odpowiedniej wysokości. Przy pomocy kompanów rozkrzyżował ją zatem i zmieniali się kilka razy, zanim wszystkich w międzyczasie nie dorżnęli a gdy skończyli wyszli takim samym niespiesznym krokiem, uwalani krwią, treścią z jelit, flakami, sadzą. Cuchnący potem i dymem. Cholernie z siebie zadowoleni.

      Siwy szedł, ani pierwszy ani ostatni. Nie wyróżniał się wzrostem. Wszyscy oni byli wielcy i szerocy w barach. Ani odzieniem, bo wszyscy byli ubrani mniej więcej tak samo. Okrutne twarze okryli hełmami. Na ramiona narzucili czarne opończe. Posprawdzawszy juki, popręgi i puśliska wskoczyli na konie, podobne jak oni sami bardziej potworom.

      Jechali takim traktem, jaki kupcom śnił się po nocach. W bardzo ciemne noce. W najgorszych snach. Chaszcze po obu stronach, nieba nie widać spomiędzy koron drzew. Zbójów także nie widać. Zbóje kryją się w chaszczach. Rycerze środkiem, ich dobrze widać. Psie syny. Kryć się nie chcą i nie muszą. A ty człowieku, jak ich spotkasz, to nie wiesz, puszczą żywego, czyli nie. Czasem puszczą. Ale prawie nigdy.

      Siwy jechał trochę z tyłu. Niestary, tylko staro wyglądał. Nie mył się od dawna i własny smród zwaliłby go z konia, gdyby nie był zaprawiony latami służby do najgorszego smrodu. Wszystko go już bolało od tej jazdy i miło było rozprostować kości. Teraz jednak poczuł zmęczenie. Jak zawsze po pochędóżce, a tym razem udało mu się dopchnąć dwa razy, zrobił się senny i żałował, że nie rozbili obozu.

      Przespał się kilka godzin w siodle, aż obudziło go trącenie w ramię.

      – Palisz… – Rejnard Młot podjechał z wyciągniętą ręką.

      Wziął od niego palenie i ognia, i zaciągnął się dymem. Wyjechali z lasu. Powietrze zrobiło się wilgotne, rześkie. Noc gwiaździsta i jasna, z księżycem zawieszonym nisko, jak smolna, czerwona pochodnia.

      – Zdatna ta młynareczka. Ciasna taka… – Zagaił rozmowę Rejnard.

      – Ano – przytaknął grzecznie. Rozciągnął się na siodle, wygiął grzbiet aż do trzasku kręgów.

      – Ano – przytaknął Rejnard, bo i on nie był zbyt rozmowny. Rejnard miał taką gębę, że żadna by go nie chciała z dobrej woli, chyba ślepa. To i on nigdy się nie pytał, tylko brał, jak chciał. Na dobrą wolę nie licząc. Dobrym był druhem i siwy byłby go lubił, gdyby wiedział jak, ale żaden z rycerzy nie znał się na uczuciach i sobie tym głowy nie zawracali. Druh spisuje się w boju, nie wadzi na szlaku i twojego nic nie ruszy, więcej nie trzeba nic. Czasem ot, politycznie wypalić co razem i zagadać w taką noc jak ta, spokojną i cichą.

      – Niedługo będziem w komandorii… wykąpać się wreszcie… – Rozgadał się Rejnard niespodziewanie. – Na gruncie zlec, na derce. Snu złapać. Zjeść co gorącego…

      – Gdzie Brons? – Zgasił niedopałek i rozejrzał się nagle.

      – Tam, w awangardzie… – Machnął ręką Rejnard, zaciągnąwszy się dymem. I on już stanął, wspiął się lekko i nagle roześmiał się, przyspieszając konia.





      W zajeździe, gdzie były tylko zagrody dla koni i jedna izba z piecem, gdzie się jadło, spało, piło i biło na jednej polepie, spotkali swojaków z komandorii, Kolca, Wojasława i Czarnego, co ich niezmiernie ucieszyło.

      – Rozkazy wieziem, listy i inne pisma – powiedział Kolec, po starszeństwie rozsiadłszy się u szczytu stołu. Zamiótł okruchy ręką i zluzowawszy pas wychylił kwartę piwa.

      – A my się w okolicy zabawili… – Brons rozstawił pierwszą straż, konie oporządzić kazał i zaordynował u karczmarza posiłek. Także pas poluzowawszy, wtedy dopiero siadł. – Wieś spalilim, ludzi wyżenowszy.

      – Dawno?

      – W dzień nazad.

      – Ano. Toście zmęczeni. Do komandorii ciągniecie?

      Bors w odpowiedzi kiwnął głową nieznacznie. Pili i jedli w milczeniu, potem zlegli na słomie. Tylko Kolec długo siedział, przy kaganku, skrobiąc coś na pergaminie.

      Nie mieli snów, albo ich nie pamiętali. Korzystali z każdej okazji, aby wypocząć, bo lata służby przyzwyczaiły ich, że to zbytek: derka pod grzbietem i dach nad łbem. Budzili się zawsze z ręką na mieczu. I tylko czasem, gdy nad ranem trzeba było iść się odlać przychodziła taka myśl, że…

      – Masz jeszcze tą maść na skrofuły, Lars? – Kolec wywalił się z izby, rozpinając spodnie i oparłszy o belkę, szczał na omszały mur.

      – Poszukam w jukach. – Czarne ubranie rycerza wyszarzało od słońca, deszczu i brudu tak, jak jego włosy. Cieszył się szacunkiem kompanów nie tylko ze względu na umiejętność zabijania, ale posiadł też pewną sprawność w leczeniu ran, zatruć i dolegliwości rycerskich. Potrafił zatamować upływ krwi, powstrzymać sraczkę, obniżyć gorączkę, oczyścić i zamknąć ranę. Umiał rozpoznać, czy człowiek jeszcze zdatny, czy należy go dobić. Podobno nauczył się tego, gdy był prokuratorem i w lochach komandorii zbierał zeznania. Ale nie było to pewne, bo nigdy nie mówił o przeszłości. W służbie zresztą nikt nikogo o nic nie pytał.

      I nikt nic nie mówił.

      – Słabym ostatnio. – Kolec siadł na pieńku.

      – Mogę dać ci zioła, które dają przypływ sił. Czasem dają wizje. Zdarzało się, że po nich umarł jeden z drugim. Chcesz?

      – Słabym… – powtórzył. – To mój ostatni szlak. W komandorii zostanę. Pisać, czytać umiem. Zdam się.

      – Ano. – Stary, zmęczony rycerz mógł odejść nie niepokojony, ale po prawdzie nikt nigdy nie odchodził. I nawet nie dlatego, że był to rzadki przypadek, by nie dożyć starości. Wbrew pozorom rycerz miał na to większe szanse niż wieśniak czy kupiec. Niemało było takich, doświadczonych i silnych jeszcze, obsadzających komandorie na stanowiskach pisarzy, ekonomów, receptorów, medyków.

      – Wolej by mi było polec gdzie na polu. – Wyciągnął przed siebie nogę. Splunął. – Sen miałem nad ranem. Widziałem siebie, jak stoję nad grobem, na cmentarzu. Wokoło otwarte groby. W nich wy leżycie. Brons, Rejnard, Czarny, Bednarz, Ruryk, Wojasław… Wszyscy leżycie w tych grobach. Idę między nimi do kaplicy. Widzę to bardzo wyraźnie, jakbym tam był. Noc jest taka zimna. Wietrzna. Niebo rozgwieżdżone... księżyc. Wiatr tak przegania chmury, że raz jest jasno, raz ciemno, że oko wykol. Miecz mam, nie bojam się. Idę, bo widzę budynek i jakiś ogienek pełga. I ciekawość mnie pcha. W tym śnie. Muszę tam wejść i wchodzę. I tam widzę ciało, nakryte kirem. Strach mi iść. świece się palą u wezgłowia i w nogach, a przez okno wpada poświata. Nagle do kaplicy wchodzi dziewica w czarnej sukni, w czarnym welonie. Mija mnie, nie widząc i podchodzi do zwłok. I już, już ma odkryć kir... i zobaczyłbym twarz zmarłego, ale wtedy… sen mara bóg wiara… – Kolec splunął ponownie. – Sen mam taki od siedmiu nocy… i budzę się za każdym razem, gdy ona podnosi całun.

      – Takie sny, w których się lęk czuje albo duszność to znak, że w piersi choroba siedzi. Odpoczywać musisz. Spać dużo, mieczem nie robić, ani biegać, dźwigać. Ani walczyć. Mam i na to zioła, tylko zbadać cię muszę w komandorii i dawkę określić… jeszcze kilka dni i staniem, wytrzymasz?

      – Lars! – Kolec złapał go za rękaw. – Nie widzę twarzy tego, co leży na marach, ale wiem, kto to jest.

      – Kto?

      Kolec w odpowiedzi ścisnął go mocniej za przedramię i podniósł do góry. Lars patrzył na swoją prawą dłoń ze srebrnym kółkiem na najmniejszym palcu.

      – Widzę jak ręka wysuwa się spod całunu i opada, a spomiędzy palców wypada… coś? Nie potrafię dostrzec, co… – Potarł czoło, zniechęcony. – Ale to jest ważne. Ważne, bo po to przychodzi ta zjawa. Po to, co ty trzymasz w ręku, na katafalku.

      – Nie wierzę w sny.

      – I ja nie wierzę. – Kolec wstał. – W komandorii przyjść mi do ciebie. Wolej by mi zdechnąć gdzie w drodze, ale przyjdę.





      Zjechali z traktu do Haliczy, na zamek. Odebrać mieli jakieś pisma i kilka wozów pełno załadowanych. Zamek był mały, z jedną wysoką wieżycą i grubymi murami, za którymi znajdował się mały dziedziniec i kilkanaście budynków. Stary był bardzo ale zrobiony porządnie i dobrze służył rodowi. Niejedną wojenną zawieruchę przetrwali tu okoliczni chłopi. Powiadało się czasem, że z zamku lochy prowadzą w pobliskie góry. Powiadało się także, że w zamku są tajne komnaty i przejścia ukryte w grubych murach i schodzące w dół. Miejscowi kmiecie mówili czasem, że w zamku jest brama do piekła. że można wejść do komnaty i zniknąć a wyjść gdzie na polu albo na żalniku. Mówili też, że z wieży rzuciła się kiedyś jedna panna, trapiona przez zmorę noc w noc. Zmora, powiadali, wychodziła ze ściany w jej komnacie, nocą. Dręczyła ją nieprzystojnie, dręczyła okrutnie i sprośnie. Aż nie wytrzymała tego panna i zabiła się. Od tamtej pory straszy w księżycowe noce. Chodząc wokół blanków w srebrnej poświacie. Powiewając skrwawioną suknią. Kto by ją zobaczył, pono rychło zemrze. Ciekawostka, ani w boju, ani w chorobie, ani z ręki innego człeka, ani stojąc, ani leżąc. Tak powiadają wieczorami, przy ogniu, w jękliwe, ciemne noce.

      W Haliczy stanął cały oddział i na rozkaz włodarza zamku, pana Juranda, otrzymali wszelką usługę i wygody, zanim wyszykowano transport. Zanim Kolec i Brons z panem włodarzem ułożyli wszelkie sprawy, odebrali i oddali pisma, i inne rzeczy.

      Lars poszedł do miejscowego medyka prosząc o kilka środków, których mu ubyło w torbie a zawsze mieć je wolał. Nie były to skomplikowane ani magiczne substancje, trochę nalewki z piołunu dobrej na wątrobę, ałun, trochę opium, żywokost, marchewnik, dobry na wzmocnienie. Chłopakom dał miedziaka za kilkanaście żwawych żuków, które wsadził do koszyka na wyściółkę z wilgotnych liści.

      W Haliczy rezydował stary Sigismund z Czarnych Ziem. Sam czarny, jak osmalona głownia, zgarbiony i powykręcany. Wciąż zdrów na umyśle i mający świetną pamięć. Przyjemnie było w komnatach, gdzie pachniały zioła najróżniejsze, przez duże okna wpadało dużo światła i nigdy nie było bardzo zadymione. Na kuchni coś zawsze perkotało smacznego a jego uczeń, wcale młody chłopak, bystro wykonywał wszelkie polecenia, w międzyczasie to zamiótł, to zamieszał w kotle, to księgę wyniósł albo przyniósł, jeśli była potrzebna.

      Tym razem też Sigismund siedział na krześle, grzejąc się przy kominie, powykręcane palce z trudem utrzymywały kubek z naparem aromatycznym i słodkim. Oczy już z osiem zim nazad zaczęły zachodzić bielmem i Lars sam nie wiedział, czy stary jeszcze widział co, czy po prostu nie zauważył, kiedy do cna oślepł.

       – Ano, ano… weź ta sobie, co tam potrzeba… – Stary wskazał nieokreślony kierunek brodą. – Co tam we wielkim świecie słychać?

      – Nic, czego nie można usłyszeć w małym, tylko moneta częściej fałszywie dźwięczy – odrzekł Lars, na co stary pokiwał głową.

      – Ano, ano… Morszczyn! Chodźże tu, chłopaku!

      – No… – Wysoki, pałąkowaty blondyn zeskoczył z drabinki. Podwieszał pod powałą pęki jałowca, tarniny, jemioły i bzu i teraz stał obsypany suszem, obklejony pajęczyną. Zdjął z ramienia czarnego pająka i puścił go na polepę.

      – Przynieś wódki, pieprzówki!

Stary wytarł ślinę rękawem szarej, dziadowskiej sukmany, w której cięgiem chodził. Na ramionach miał grubo tkany szal a na nogach ciepłe kapcie z baraniej skóry. Lars wziął od niego kubek i rozejrzawszy się odstawił do drewnianej dzieży, gdzie już stało kilka naczyń czekających na mycie.

      Morszczyn pomocnik przyniósł gąsiorek wódki, polał staremu i Larsowi. Wódka była dobra, na języku ostra jak brzytwa a w brzuchu miodna i gorąca. Ledwo jednak napełnili ponownie kubki rozległo się kołatanie. Morszczyn poszedł sprawdzić, kto tam.
w podskokach poprzez las, do Babci spieszy Kapturek

uśmiecha się cały czas, do Słonka i do chmurek

Czerwony Kapturek, wesoły Kapturek pozdrawia cały świat

2
Ani lubię, ani znam się na fantasy, więc nie będę się upierał, że (póki co) to nie jest ten gatunek. A jeśli jest, to będę zdaje się musiał spojrzeć na niego przychylniejszym okiem.



Nie powiem Ci też, jak dobrze czyta się takie teksty - ze sprawnie poprowadzoną, dopasowaną stylistycznie do czasu i miejsca akcji narracją, wyrazistą, jędrną i pozbawioną kłujących w oczy didaskaliów. Nie lubię mówić rzeczy oczywistych.



Nie usłyszysz, dlaczego z szacunkiem traktuję autorów dbających o formę wizualną tekstu. Którym nie jest wszystko jedno, czy akapity są właściwie rozmieszczone, dialogi wyglądają na to, czym są w rzeczywistości, i nie trzeba się martwić, że kiedy na sekundę odwróci się wzrok, trudno będzie wrócić do właściwego miejsca.



Nie pisnę ani słówkiem, iż z początku miałem ochotę czepnąć się jakiegoś zgrzytu stylistycznego albo zbyt współczesnego zwrotu. W miarę lektury przywykłem do specyficznego niekiedy przekazu.



Na koniec daruję sobie informację, że chciałbym zobaczyć ciąg dalszy. Wspominałem już, że nudzi mnie wygadywanie oczywistości?



Ale się rozgadałem :wink: , i to z poniedziałku...



Trzymaj się!

3
Tego tekstu znowu nie jest aż tak dużo jak się wydaje. Bywają dłuzsze ;)



Boze, jaka ta narracja jest zaje*ista - sory za słownictwo ;)

Osobliwa gwara nadaje tekstowi niezwykłego charakteru, mogę rzec- chłopskiego...

Malo elementów fantasy, to bardziej powieść o dawnych czasach, niż fantastyka, ale co tam xD

Może imiona takie bardziej z Fatansy są ;D

Cóz tu więcej gadać, błędów jako takich nie ma, opisy są, akcja jest... Wszystko pięknie...

Pozdr.

4
Jak budynek z kamienia, a takie to w okolicy tylko kościoły się trafiały, albo kuźnie, ale jakoś nigdy do kuźni nie uciekali, to trzeba było wejść i każdego jednego osobiście dopchnąć.
to jest dla mnie jak horror O_o mózg mi kwiczy.


Zbrojny patrzył na nich chwilę zanim wyciągnął miecz. Zanim wszyscy wyciągnęli miecze.
<otrząsa się> to celowe powtórzenie, tyle widzę ale po co? jakoś... O_o


Dzieci się darły. Kobiety się darły, nieludzko, czepiając się kling zakrwawionymi kikutami.
znowu jakoś dziwnie O_o




Zbóje kryją się w chaszczach. Rycerze środkiem, ich dobrze widać.
O_O co?


A ty człowieku, jak ich spotkasz, to nie wiesz, puszczą żywego, czyli nie. Czasem puszczą. Ale prawie nigdy.
co tu się dzieje?!!


Nie mył się od dawna i własny smród zwaliłby go z konia, gdyby nie był zaprawiony latami służby do najgorszego smrodu.
Smród, smród, smród! powtórzenia!


W zajeździe, gdzie były tylko zagrody dla koni i jedna izba z piecem, gdzie się jadło, spało, piło i biło na jednej polepie, spotkali swojaków z komandorii, Kolca, Wojasława i Czarnego, co ich niezmiernie ucieszyło.
widzisz? O_o pełno tego


Kolec w odpowiedzi ścisnął go mocniej za przedramię i podniósł do góry.
podniósł go do góry? O_o





Eh...

No, jakby to... Ciężko się czepiać tych zgrzytów i powtórzeń przez tę całą "stylizację". A co o niej? Jacek <macha do Jacka :D> ma rację - w pewnym momencie człowiek się do niej przyzwyczaja, ale w moim przypadku to nastąpiło trochę późno i muszę przyznać, że zanim do tego doszło, męczyłam się potwornie. Jak się przyzwyczaiłam to... :D niestety... po prostu nie było już tak źle... Szału nie ma :/

Fakt - za akapity masz plusa. Edytor je zazwyczaj kasuje i chwali się, że ktoś poświęcił czas na ich zrobienie :)

Fabuła (póki co) z serii: "robimy rozpierduchę, żeby czytelnika wciągnąć, bo on lubi rozpierduchy" - i dobrze :P to jakby na taki tam mały plus :P

Może to wina tego, że ja zazwyczaj nie bardzo lubiem fantasy ale mi ta stylizacja zupełnie nie podeszła<choć to dziwne, bo strasznie lubię jak Nazz się własną popisuje> i raczej nie rwę się do czytania dalszych części. Nic to, jak widać masz innych zagorzałych fanów ;)

Oceniać mi trudno. Wolę pozostać neutralna póki co, bo jakbym musiała wybierać to... <cholerni esteci, wiesz...>



Pozdrawiam serdecznie i wampirzo :) Do zobaczenia w następnym tekście :)
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”