Jestem tutaj nowy i chciałbym dodać swój pierwszy tekst do waszej oceny i krytyki.
Dzięki, że chcecie go przeczytać!

_____
TUNEL
Mathiew Anderson krztusił się. świat, który widział zaczął blednąć i szarzeć. Wierzgnął i próbował krzyknąć o pomoc, lecz z jego obolałego gardła wydostał się jedynie cichy charkot. Jego własny język stał się jego zabójcą. Przed oczami zaczęły latać mu czarne plamy. Nie dotleniony mózg zaczął obumierać.
Mathiew nie czół już ani bólu w pogruchotanej ręce, ani w zmiażdżonych żebrach. Powoli nawet zapominał o tym, że jego własne jelita spoczywają jakieś pół metra pod nim.
Robiło się mu coraz zimniej.
***
CZTERY GODZINY WCZEśNIEJ
Mathiew Anderson był lubianym i szanowanym dyrektorem wielkiego banku. Jego pracownicy czuli przed nim respekt, a towarzysze z klasy biznesowej uwielbiali. Nienawidzili go tylko strażnicy miejscy i maklerzy giełdowi.
Ci pierwsi nie mogli znieść tego, że gdziekolwiek stanie nie można nic mu zrobić. Był Vip’em, a to oznaczało, że miał wysoko postawionych przyjaciół. To z kolei znaczyło, że ktokolwiek wstawi mu mandat mógł się liczyć z szybkim zwolnieniem z pracy.
Za to ci drudzy nienawidzili Andersona za to, że miał giełdowy szósty zmysł. Większość akcji, w które zainwestował okazywała się tymi właściwymi i wielki pan Anderson zarabiał grube tysiące. Co dziwniejsze- nigdy nie inwestował w akcje powyżej miliona.
W życiu prywatnym Mathiew też nie miał kłopotów. Miał czterdzieści dwa lata, piękną, dwudziestoośmioletnią żonę i małego, czteroletniego synka.
Mieszkał w wielkiej willi na obrzeżach miasta. W wolnych chwilach grywał w koszykówkę i oglądał horrory. W łóżku też mu się układało. Jego żona pisała w swoim prywatnym pamiętniku, że jest prawdziwym ,,łóżkowym tygrysem”. Miał też pasję: wprost uwielbiał od czasu do czasu zrzucić garnitur i pożyć trochę ,,na luzie”. Szedł wtedy do pobliskiego lasu ubrany w Jeansy i koszulę. Na małej polance zbudował drewnianą szopę z kominkiem. Obok niej znajdował się ogródek warzywny, który plewił. Wieczorami siadał wraz z rodziną przed kominkiem i palił w nim drewno, które wcześniej własnoręcznie porąbał.
Można powiedzieć, że był szczęśliwym człowiekiem. Nic mu nie brakowało. Jego życie było wprost idealne. Nie był ani na tyle bogaty, żeby oszaleć z nadmiaru pieniędzy, ani zbyt biedny. Miliony mażą o takim życiu. Miliony mają plan, aby je osiągnąć i zwykle plan ten okazuje się zły, lub ludziom nie starcza życia, aby go zrealizować. Jemu starczyło. Jego plan był idealny. Nikomu oczywiście nigdy nie powiedział, jak osiągnął taki poziom życia, nawet żonie.
Dnia dwudziestego maja Mathiew wychodził ze swojego prywatnego biurowca i kierował się w stronę taksówki, która miała podwieźć go do domu. Na dwa metry od niej zrezygnował jednak i skierował się miejskim deptakiem ku centrum miasta.
Szedł uśmiechnięty. Dzień był piękny. świeciło słońce, a na niebie nie było ani jednaj chmurki.
Myślami był jednak już w swoim lesie. Wyobrażał sobie, jak wszystko rozkwita, jak słońce prześwieca, przez zielone liście drzew, jak delikatne pąki kwiatów rozchylają się...A wieczorem usiądzie przed kominkiem razem z żoną i synem grzejąc się w cieple płomieni. W nocy będzie kochał się z żoną aż do upadłego. Tak... To będzie piękny dzień.
- Poratuje pan biednego?
Mathiew otrząsnął się z zamyślenia i spojrzał na biedaka siedzącego pod ścianą jednego z wieżowców.
- Co?
- Od dwóch dni nic nie miałem w ustach...- Mruknął żebrak.- Daj panie coś na chleb...Dzieciaki w domu głodne...żona nie żyje...
Mathiew poczerwieniał na twarzy.
- Jak ci nie wstyd... Ty grubiański...- Nie dokończył zdania. Rozejrzał się bacznie po okolicy. Ludzie jeszcze nie zaczęli na nich zwracać uwagi. Dobrze.
Chwycił żebraka za kurtkę i zaczął ciągnąć w stronę jednego z ciemnych zaułków. Popamięta go, pieprzony menel.
Mathiew miał wiele filozofii. Jedną z nich było to, że wszyscy żebracy to menele, darmozjady, którym się nie chce pracować.
Gdy byli już w zaułku Mathiew przyparł zaskoczonego człowieka do muru.
- Panie, co pan...?- Zaczął stary.
- Zamknij się- Rzucił twardo Anderson- Zamknij się i słuchaj...Pracowałem całe życie na to, aby być kim jestem, rozumiesz? Taki darmozjad, jak ty jest wrzodem w tym wspaniałym społeczeństwie. Nie pracuje, tylko chla...
żebrak próbował się wyrwać.
- Zostaw mnie... Ja nic ci nie zrobiłem. Kurwa, mówię ci, zostaw mnie, chciałem tylko coś zjeść!
Mathiew na odlew przywalił mu pięścią w twarz. Potem jeszcze raz i jeszcze. W pewnym momencie dosłyszał chrzęst łamanej kości. Uśmiechnął się. Dobrze.
- Siedź cicho...- nakazał- Powiedzieć ci, czym dla mnie jesteś? Jesteś zwykłym ścierwem. Mogę cię zabić, nikt nie zauważy...
żebrak zatrząsł się i jęknął cicho.
- Na twoje szczęście- kontynuował Mathiew- nikogo nigdy nie zabiłem i na pewno nie będę sobie brudził rak takim gównem, jak ty. Osobiście chciałbym, aby prawo dopuszczało eliminowanie takich, jak ty. Niestety tak nie jest. Za to mogę ci dać nauczkę...Pieprzony darmozjadzie...
Ludzie, którzy przechodzili w tym czasie obok zaułka słyszeli odgłosy szarpaniny i jakieś krzyki. Nikt jednak nie poszedł sprawdzić co się dzieje, ani nawet nie wezwał policji. Jedyną oznaką, że coś słyszeli było to, że obchodzili zaułek jak największym kołem usiłując się nawet nie patrzeć w jego kierunku.
Obiektem zainteresowania stawały się latarnie, samochody, lub też inni ludzie. Nikt nie przejął się tym, co się działo wśród cieni. Ludzie woleli udawać, że tamtego miejsca nie ma.
Gdy pięć minut później z zaułka wyszedł przystojny mężczyzna w garniturze poprawiając krawat nie wzbudziło to żadnego zdziwienia.
Anderson szedł dalej promenadą. Ten dzień zdawał się mu coraz piękniejszy. Nauczył tego darmozjada, że trzeba pracować. Sięgnął do kieszeni i napotkał zimny metal. Wiedział, że zakup kastetu będzie dobrą inwestycją.
***
Wyrzuciwszy biedaka z myśli Pan Dyrektor Anderson skierował się do sklepu z biżuterią. Chciał kupić coś pięknego żonie. Może pierścionek albo...kolie?
Dobry sklep z pięknymi ozdobami znajdował się niedaleko jego banku. Anderson dobrze znał właściciela. Sam kiedyś, gdy był jeszcze ekspedientem udzielał mu kredytu. Ich znajomość była bardzo owocna i obydwaj na niej skorzystali. Bob- bo tak miał na imię właściciel- zainwestował kredyt w sklep, w którym sam sprzedawał. Anderson zaś był jego pierwszym i stałym klientem ze zniżkami.
Gdy Mathiew stanął przed oszklonymi drzwiami sklepu westchnął i przygładził włosy. Nie był tu od roku. Słyszał, że ostatnimi czasy Bob stał się prawdziwym bogaczem.
pchnął drzwi, które lekko ustąpiły i wszedł do sklepu.
Jego oczom ukazała się istna jaskinia rozbójników. ściany iskrzyły się od naszyjników, pierścionków broszek i spinek ustawionych w gablotach. Ba, nawet z sufitu zwieszały się kryształowe żyrandole.
Podłogę okrywał czerwony dywan prowadzący jak ścieżka ku ladzie sprzedawcy. Okalały go płytki z czystego, białego marmuru.
Mathiew gwizdnął w podziwie.
- Ach, kogóż to ja widzę! Pan Dyrektor!
Anderson spojrzał w stronę skąd dobiegł go głos. Za ladą stał gruby człowiek z łysiną i okalającymi ją siwymi włosami. Na jego twarzy Mathiew dostrzegł miły uśmiech. Okulary- połówki zalśniły w świetle lamp, gdy przechylał głowę.
- Witaj, Bob.- Przywitał się Anderson i podszedł do lady- Kopę lat!
Bob uśmiechnął się jeszcze szerzej ukazując nienagannie białe zęby.
- Kopę, jak kopę. Coś rzadko mnie tutaj odwiedzasz...
Mathiew zaśmiał się.
- Wiesz, jak to jest...Praca...A ponad to, gdybym cię tak odwiedzał, to szybko zubożałbym i musiałbym ogłosić bankructwo!
Bob się ukłonił.
- Od tego jestem...A tak w ogóle, to co cię tu sprowadza? Jakiś upominek dla pięknej kobiety, czy drogi sygnet?
- Wiesz, że nie lubię sygnetów...
Bo westchnął z udawanym smutkiem.
- Liczyłem, że przez ten rok ten parszywy gust ci się zmienił, lecz się chyba przeliczyłem...A mam tu taki jeden na składzie...Same brylanty i oprawa ze szczerego złota! Tylko pół miliona zielonych...
Anderson spojrzał na przyjaciela z politowaniem.
- Nie wyłudzisz ode mnie takiej forsy...Chyba, że w kredycie. A ten swój sygnet wsadź sobie tam, gdzie światło nie dociera. Mnie nie omamisz.
Bob roześmiał się i podniósł ręce w obronnym geście.
- Wiem, wiem... Próbowałem tylko. To co? Jakaś mała błyskotka dla pięknej żonki? Rozejrzyj się...Może coś ci się spodoba...
Anderson prychnął.
- Poszedłbym na to, gdybym ciebie nie znał. Ale ponieważ znam, to wiem, że zwykle najlepsze kąski trzymasz w sejfie na zapleczu...
- A, spryciarz- Bob pogroził mu palcem- Chodź za mną. Myślę, że mam coś w sam raz, dla ciebie...
***
Gdy piętnaście minut później Mathiew wychodził ze sklepu niósł pod pachą mały pakunek. Była w nim brylantowa kolia. Kosztowała co prawda dwieście tysięcy, lecz była w stu procentach warta swojej ceny.
Anderson wyobrażał sobie, jak dzisiejszej nocy włoży to cacko na szyję swojej żony. Zrobi to zaraz po tym, jak oderwą się od siebie. Wtedy, gdy jeszcze będzie dyszeć ciężko. Tak, do dobry pomysł. To na pewno udobrucha ją po kłótni, jaka wydarzyła im się dwa dni temu. Mathiew pokraśniał i w duchu pogratulował sobie dobrego pomysłu. Nigdy by nie przypuszczał, że może być aż taki romantyczny.
Chwilę później złapał taksówkę. W drodze do domu opowiadał taksówkarzowi nowo zasłyszane dowcipy. śmiali się obaj tak, że prawie wjechali pod jadącą z naprzeciwka ciężarówkę.
***
Gdy Mathiew dojechał do domu słońce chyliło się już ku zachodowi. Cienie drzew kładły się na drodze i wyciągały swe macki ku domom.
Anderson zapłacił taksówkarzowi, po czym otworzył furtkę i przez ukwiecony ogród wszedł do domu.
Powitał go zapach pieczonego kurczęcia. Mathiew odruchowo zaciągnął się nim i poczuł, że jest głodny.
Zdjął buty i przeszedł przez przedpokój do dużego hallu. Stąd można było się dostać do prawie każdej części domu. Marmurowe schody naprzeciw wejścia prowadziły do ich prywatnych sypialń i pokoi. Na prawo skręcało się do olbrzymiej sali balowej, a na lewo- Do salonu, połączonego z kuchnią i właśnie tam Dyrektor banku skierował swe kroki.
Salon był dostatecznie durzy, aby można było ustawić w nim wielki, dębowy stół na trzydzieści osób. Kształtem był niezwykły. Mathiew sam go zaprojektował i był z niego bardzo dumny. Po przeciwległej stronie od wejścia znajdowały się okna, lecz razem ze ścianą tworzyły półokrąg tak, że do pomieszczenia wpadało więcej słońca, a z samego pomieszczenia można było ujrzeć przecudny widok. Okna bowiem wychodziły na ogród, w którym zamontowano mini wodospad. Na drugim planie znajdował się las, a na trzecim- wysokie, ośnieżone szczytu gór. Istna bajka.
Pod oknami ustawiono długą, drewnianą ławę, także w formie pół okręgu. Gdy Mathiew wszedł do salonu zobaczył, że klęczy przed nią jego syn, który z zapałem puszczał po niej samochodziki, które szybko przejeżdżały przez całą ,,drogę” i wypadały po drugiej stronie. Za każdym razem rozentuzjomowany chłopiec krzyczał cicho z zachwytu.
Mathiew stał za nim i uśmiechał się. Syn był dla niego prawdziwą chlubą. Jego następcą i jego powiernikiem. Pewnego dnia wyrośnie na takiego samego człowieka, jak jego ojciec. Na razie jednak czteroletni Dany chciał zostać rajdowcem, co jego ojciec całkowicie absorbował biorąc za wynik dziecięcych fantazji.
- Może byś się tak przywitał z ojcem, co?- Zagadnął.
Dany obrócił głowę w takim pośpiechu, że jego długie, blond włosy rozwiały się tworząc aureole. W jego jasnobłękitnych, jakże podobnych do oczu matki oczach pojawiła się radość.
- Tatuś!!!- Wrzasnął i pognał ku niemu co sił w nogach.
Chwilkę później Mathiew poczuł uścisk gdzieś, w okolicy ud, gdy jego syn przytulił się do niego mocno.
Anderson poczochrał chłopaka po głowie.
- Gdzie mama?- Spytał.
- Mama w kuchni! W kuchni, kuchni! Robi kurciaczka! – Zapiał podskakując Dany.
Mathiew uśmiechnął się.
- No, to chodźmy do niej.
Gdy pchnął drzwi do kuchni ogarnęła go prawdziwa gama zapachów. Mimowolnie westchnął. Przy garnkach stała piękna, długonoga kobieta o niebieskich oczach. Tara, jego żona. Gdy wchodzili obróciła głowę i uśmiechnęła się do niego zalotnie. Potem znowu powróciła do gotowania.
Oczywiście, mogli sobie wziąć kucharkę. Mathiew był całkiem za, lecz Tara uwielbiała gotować. Było to jej pasją. Całe dnie mogła spędzać w kuchni pichcąc różne potrawy, a spod jej rak wychodziły prawdziwe arcydzieła zarówno w wyglądzie, jak i w smaku.
Oczywiście, gdy robili jakieś przyjęcie zatrudniali kucharzy, lecz Tara i tak wtedy nimi dyrygowała.
Mathiew podszedł do niej, objął w pasie i pocałował w szyję.
- Cześć, kotku...
Tara zamruczała i spojrzała na niego zawadiacko kontem oka.
- Cześć. Nie przeszkadzaj, zaraz podam obiad.
Mathiew posłusznie odsunął się i usiadł przy małym, kuchennym stoliku. Obok niego majdając nóżkami siedział syn.
***
Ktoś, kto by powiedział, że życie Mathiew Andersona było idealne niewiele rozminąłby się z prawdą. Było to życie najbardziej do ideału przybliżone. Los jednak jest przewrotny. Raz dogadza, a raz daje kopa w dupę. Tak też prędzej, czy później musiało stać się w życiu Mathiew. Przecież szczęście nie może trwać wiecznie.
Nie świadomy, że do śmierci pozostała mu już tylko coś ponad godzina Mathiew Anderson szedł wolnym krokiem pogwizdując w stronę skrzynki pocztowej chcąc sprawdzić, czy dostał jakąś korespondencję, a każdy krok zbliżał go do przewrotu.
Otworzył skrzynkę i dalej pogwizdując wyjął z niej listy. Dwa rachunki i jedna kartka od znajomych, którzy wyjechali na urlop do Włoch. Nic specjalnego. Już chciał zamknąć skrzynkę, gdy zobaczył, że został tam jeszcze jeden list. Zmarszczył czoło i go wyciągnął.
List nie miał żadnego adresu zwrotnego, co już wydało się Andersonowi dziwne. Z ciekawości go otwarł. Na rękę wypadły mu jakieś zdjęcia.
Chwilę zajęło mu skojarzenie, co na nich jest. Uśmiech zamarł mu na ustach. Twarz najpierw zbladła, a potem poczerwieniała.
Na zdjęciach była jego żona całująca się i ściskająca z jakimś mężczyzną. Mathiew poczuł, że zaraz będzie krzyczał. Zdusił jednak to w sobie. Z ust wyrwał mu się jedynie cichy jęk rozpaczy.
Nie, to nie może być prawda...A jeśli jest? Ona go zdradziła..? Dlaczego? Za co?
Mathiew poczuł, że natychmiast musi iść do lasu. Musiał to wszystko przemyśleć.
Gdy wszedł do domu udał, że nic się nie stało. Uśmiechnął się i pogwizdując wszedł do hallu.
- Idę do lasu!- Zakrzyknął.
- Zabierz ze sobą Danyego! – Usłyszał z góry. – Ja przyjdę do was za jakieś pół godzinki!
- Okay!
***
W lesie było uroczo. Promienie zachodzącego słońca przeświecały przez zielone liście, a gałęzie i drzewa tworzyły zagadkową mozaikę cieni na ściółce.
Mathiew Anderson rąbał drewno na opał. Z wielką siłą uderzał swą ostrą jak brzytwa siekierą w drewniane bloki tak, że leciały wióry. Musiał się wyładować. Potem będzie mógł na spokojnie przemyśleć sprawę zdrady.
- Tato, mogę pobiegać?- Dobiegł go głos Danyego.
- Tak, byle nie za daleko- Odparł mechanicznie Mathiew i powrócił do rąbania.
Następny w kolejce był wielki pieniek, który Mathiew chciał rozwalić jednym, mocnym i precyzyjnym ciosem.
Ustawił go pieczołowicie i palcem sprawdził ostrość siekiery. Uśmiechnął się. Ten pieniek może się już pożegnać z swoją pieńkowatością.
Wzniósł siekierę do ciosu. Poczuł, że po nim będzie już całkowicie rozładowany. Postanowił włożyć w ten ostatni cios całą swoją siłę.
Gdzieś z daleka dobiegł go krzyk Danyego:
- Tato wąż! Wąż!
Lecz nie zwrócił na to uwagi. Z drapieżnym uśmiechem rozpoczął zadawać cios. W tym samym momencie czas jakby zwolnił. Mathiew kontem oka zobaczył, Jak Dany biegnie ku niemu wrzeszcząc coś o wężu. Był już całkiem blisko, za blisko i w cale nie zważał na siekierę.
Za nim wił się w trawie jakiś kształt. Dany z przerażeniem na twarzy wbiegł dokładnie pod siekierę chcąc przytulić się do ojca.
Mathiew chciał powstrzymać cięcie, lecz było już za późno. Ostrze siekiery zagłębiło się dokładnie w głowę Danyego i zatrzymało się dopiero w okolicach klatki piersiowej. Krew i kawałki mózgu przysnęły na Andersona. Siekiera wypadła mu z ręki. Wrzasnął i cofnął się z szeroko otwartymi ze strachu oczyma.
Mathiew z niedowierzaniem spojrzał na swoje ręce całe we krwi po czym upadł na kolana obok rozciętego ciała syna.
- Dany, Dany, Dany przytul się do mnie...O Boże, Dany!
Nagle z prawej strony dobiegł go krzyk. Mathiew spojrzał w tamtą stronę i zobaczył, że pod jednym z drzew stoi Tara. Jej twarz była całkiem biała.
- Coś ty zrobił?!- Wrzasnęła- Coś zrobił, skurwysynu?!
Mathiew trzęsącymi się rękami próbował pozbierać mózg i s powrotem włożyć go do czaszki syna.
- On...Wbiegł...Mi...
Nagle zamilkł. Zamknął oczy. Nie, to nie możliwe...To nie może być prawda...A jednak... To jej wina! Ona go zdradziła, to przez nią był rozkojarzony, przez nią nie zwrócił uwagi na syna! Była potworem. To jej wina.
- Jak mogłaś to zrobić?- Zapytał cichym głosem.
Tara spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Co?
- Ty kurwo...To przez ciebie on zginął...
- Mathiew, co ty do cholery gadasz?! Zabiłeś mi syna, skurwielu!
Anderson podniósł się z klęczek. Prawą ręką nieświadomie schwycił siekierę.
- Zdradziłaś mnie...
- Co? Jak śmiesz...?!
Mathiew lewą ręką wyjął z kieszeni zdjęcia i jej rzucił. Tara cofnęła się z przerażeniem.
- Kochanie...To nie tak, jak myślisz... To...To był jeden raz!
- JEDEN?!- Ryknął Mathiew- Ja ci, kurwo pokaże co to jeden! Jesteś gorsza od tych pieprzonych darmozjadów! Ty wyzyskiwaczko! Ssałaś ze mnie pieniądze, a sama dawałaś dupy komu popadnie!
Postąpił ku niej krok. Tara cofnęła się.
- Mathiew...Kochanie...Proszę cię, ja cię kocham...
- To przez ciebie! Wszystko przez ciebie...! Takich jak ty, trzeba eliminować....
- Kotku...
Na twarzy Andersona pojawił się szaleńczy uśmiech.
- ...A ponieważ nikt tego nie zrobi, to jestem zmuszony...Sam wykonać wyrok.
Tara odwróciła się i zaczęła uciekać. Mathiew ryknął.
- Już po tobie, dziwko!
Puścił się za nią w pogoń. Był dobrze wysportowany. Kobieta nie miała szans. Dopadł ją pod rozłożystym, wiekowym dębem. Jego siekiera zagłębiła się w jej plecy. Tara wrzasnęła i upadła na ściółkę twarzą do góry.
Mathiew wzniósł siekierę.
- Proszę...Nie...- wyszeptała kobieta.
Siekiera opadła. Anderson jednak wzniósł ją znowu i znowu zadał cios. A potem znowu i znowu. Potem stanął nad szczątkami żony i zwymiotował. Następnie sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej pudełko z kryształową kolią. Rzucił je na szczątki.
- Należy do ciebie.- Mruknął.
Skierował się w stronę domu. Wiedział, co ma zrobić. Jego misja skończyła się. Dalsze życie nie miało sensu.
Z domu zabrał zwój liny. Potem wsiadł do samochodu żony i wyjechał poza posesję. Wiedział, gdzie ma pojechać. Niedaleko, za miastem były stare, opuszczone magazyny. Tam zrobi to, co ma zrobić.
Dodał gazu.
***
Jechał z pełną prędkością. Sportowy silnik wozu warczał. Wskazówka na liczniku osiągnęła 300 km/h. Potem musiał zwolnić, przed wjazdem na teren magazynów był zakręt. Wskazówka spadła do setki. O mało nie wypadł z zakrętu. Jechał dalej. Z prędkością stu kilometrów na godzinę wjechał na żwirowy placyk przed jednym z magazynów. Wpadł w poślizg. Nacisnął hamulec, jednak nic to nie dało. Z wielką prędkością wyrżnął w ścianę magazynu.
***
Wyczołgał się z wraku. Powinien już nie żyć. Jęknął. Miał połamane żebra i zgniecioną jedną rękę. Z rany na głowie lała się krew. Przewrotny los jednak nie chciał dać mu umrzeć tak łatwo. Popatrzył w dół. Z rozciętego brzucha zaczęły wylewać się wnętrzności. Zaklął i przytrzymał je strzaskaną ręką.
Nie, nie może żyć. Musi umrzeć. W zaświatach, jakie by nie były odzyska spokój. Drugą ręką sięgnął do wraku i wyjął zwój liny. Z jękiem wstał na nogi i udał się do magazynu.
- żaden...Los...Mnie...nie...Pokona- Wycharczał.
W magazynie znalazł stołek i ulokował go pod jedną z rur. Potem zrobił pętle na sznurze i zawiązał go na rurze. Stanął na stołku i nałożył sobie pętle na głowę. Potem pchnął stołek nogami.
***
CHWILA OBECNA
Umierał. Był tego pewien. Było mu...Dobrze. Otoczyły go ciemności. Nagle zobaczył światełko. To był tunel.
A więc to prawda! światło w tunelu! Zaraz wyjdą święci i pogratulują mu dobrze wykonanej misji. Misji ulepszania świata. Tak, to wspaniałe.
Czuł, że się przemieszcza. Do światła! Do światła! Chciał jak najszybciej ujrzeć raj. Narastało w nim podniecenie i...Strach?
Wychynął z tunelu. Zalało go światło. Coś szczypało w skórę. światło było zbyt ostre, nic nie widział.
Gdzieś z daleka dobiegł go głos:
- To chłopczyk! Gratuluję!
Co? Co jest grane?
Jakiś cień przemknął mu przed oczami. Rozpoznał maseczkę chirurga. Coś było nie tak.
- Chłopczyk! Mam syna!
Męski głos. Dziwne...Poczuł się dobrze, gdy go usłyszał. Zaraz, co się dzieje w jego głowie? Wspomnienia bledną!
Nagle zrozumiał.
Chciał wrzasnąć, lecz z ust wyrwał mu się płacz.