Nowe opowiadanie - by Manta

1
Co sądzicie? :oops: Daje rade czy raczej nieciekawe? A moze za duzo bledow ;-)



To bardzo dziwna historia i od razu zaznaczam, że mogła zdarzyć się każdemu z Was. Każdemu bez względu na wiek, kolor skóry czy wyznanie. Tego jednak dnia, padło na niego. Michael Torn zaginął. Miał zaledwie piętnaście lat i wyszedł po drewno do Pochylonego Lasu u brzegu Morville. Nie wrócił. Znaleziono tylko puchową kurtkę, odrobinę krwi i przypaloną ziemię (jakby uderzył w niego piorun, choć burzy wtedy nie było).

- To ten podły górnik mieszkający w lesie! To on go porwał! – krzyczeli zgodnie wszyscy mieszkańcy. Gdy jednak przeszukano jego ponury dom i nie odnaleziono niczego co miałoby jakikolwiek związek z Michaelem, mieszkańcy zwrócili się przeciwko sobie. Każdy oskarżał każdego a policja nie potrafiła temu zaradzić. Zdawało się, że ludzie zapomnieli o Michaelu odkopując dawne urazy, zapomnieli również o pogrążonych w smutku rodzicach chłopca. Na kolejną tragedię nie trzeba było długo czekać. Ich ciała znaleziono nad ranem w rodzinnym domu, w tydzień od zaginięcia chłopca.

Od tamtego czasu życie w Morville, zmieniło się nie do poznania. Dzieci już nie bawiły się przy lasach, bary pustoszały po zmierzchu. Place zabaw i kino nie przyciągały nikogo. Nawet karuzela, która była nie lada atrakcją w małym, górskim miasteczku, musiała zamknąć swe podwoje. To wszystko za sprawą Michaela Torna i tragedii, którą wywołał swoim zniknięciem.



Rolley, stary, ciemnoskóry policjant, siedział za barem w knajpie swojego przyjaciela, Witta. Od kilku godzin próbował utopić smutki w tej samej butelce wody mineralnej, spoglądając w oczy powieszonego na ścianie łosia.

- Może dać ci coś na rozgrzanie, co stary? – zaproponował Witto, wycierając wnętrze szklanki podziurawioną ścierką z naszywkami niedźwiedzich głów.

Rolley przerzucił wzrok na pucułowatego mężczyznę.

- Co powiedziałeś? – zapytał jakby w ogóle nie słyszał przyjaciela.

Witto uśmiechnął się pobłażliwie i powtórzył pytanie:

- Napijesz się czegoś na rozgrzanie?

- Nie – odparł Rolley i uśmiechnął się krzywo. – Jestem na służbie.

- Dotychczas ci to nie przeszkadzało – Witto odstawił szklankę, zarzucił ścierkę na kark i oparł się o blat. – Na dworze już ciemno. Dziś i tak nie znajdziesz tego dzieciaka. Matylda przygotuje ci spanie.

- Rzecz w tym, że nawet go nie szukam – Rolley sięgnął do kieszeni i wyciągnął banknot dziesięciodolarowy. – Nalej mi na drogę i lecę. Muszę zacząć coś robić bo zwariuję.

Witto westchnął i wyciągnął spod lady złotawą butelkę. Rolley wypił kieliszek, zeskoczył z wysokiego krzesełka i poszedł w stronę drzwi. Witto spojrzał raz jeszcze na odchodzącego przyjaciela i krzyknął za nim:

- Powodzenia stary. Wszyscy chcemy żebyś znalazł tych drani co to zrobili.

Rolley stanął w drzwiach. Posmutniał wyraźnie.

- Do jutra – odparł i spuścił głowę. Wyszedł przed bar na żwirowy parking. Kiedy jego nogi zatopiły się w małych kamyczkach, spojrzał w niebo. Gwiazdy jak zwykle migotały pośród ciemności. Tylko one przypominały mu o dawnym Morville. Tym, które było tu jeszcze miesiąc temu.

- Szzzzz … Szzzz … Rolley, zgłoś się – cieszę rozdarł syczący, męski głos dochodzący ze starej krótkofalówki uwieszonej u policyjnego pasa. Mężczyzna sięgnął po nią i przyłożył do ust.

- Mów John – odpowiedział. To co usłyszał po chwili , przyspieszyło akcję jego serca:

- Przyjedź pod stary cmentarz Hirosmena … Szzz … Mam coś w sprawie małego Torna.

- Będę za pięć minut – odpowiedział prędko. Może już czas, pomyślał biegnąc w stronę zaparkowanego nieopodal radiowozu.



Przejazd przez opustoszałe centrum Morville, zajął mu dokładnie trzy minuty. Nie zauważył nic nadzwyczajnego, zresztą nawet gdyby, w głowie i tak miał tylko uśmiechniętą twarz Michaela Torna.

- Gdzie ty jesteś chłopcze … - powiedział do siebie i przeniósł wzrok na górską drogę, zakręcającą na wzgórzu obsianym rosnącymi pod kątem świerkami. Potem wijąc się wzdłuż niewysokiego kanionu stawała się mostem, umożliwiając przejazd na drugą stronę rzeki Colorado. W miejscu gdzie świerki rozrastały się tak, że przysłaniały księżyc i gwiazdy, Rolley zauważył migające światła. To radiowóz Johna. Ale nie stał tam sam. Reflektory oświetliły znajomy wóz, z paką wyładowaną martwymi zwierzętami. John, wysoki i dumny mężczyzna w kapeluszu, stał z notatnikiem nad niską staruszką, sięgającą mu najwyżej do piersi. W rękach trzymała dwie siatki. Rolley spokojnie zjechał na pobocze i zatrzymał auto.

- Witam – powiedział gdy podszedł bliżej. – Co my tu mamy?

John spojrzał na niego dziwnym wzrokiem, potem zmrużył jedno oko i kiwnął głową na samochód stojący przed nimi. Był to stary pickup, należący do pani Tenisom, będącej zresztą tu z nimi. Potem John uśmiechnął się lekko i Rolley zrozumiał. Znów widziała świetlistych.

- Znowu świetliści pani Tenisom? – zapytał Rolley uśmiechając się szeroko. – Piła pani coś dzisiaj?

Ramie dziarskiej staruszki szybciej niż strzała powędrowało pionowo do góry a potem w bok. Rolley oberwał siatką.

- Nie obrażaj mnie dziecko, mogłabym być twoją babcią – odparła kobieta. – Trochę szacunku dla starszych. Nic nie piłam, widziałam ich jak schodzili tą ścieżką w dół.

Policjanci odwrócili się. Rzeczywiście była tam ścieżka, prowadząca na stary cmentarz.

- Jak wyglądali? – zapytał John.

- Jak to jak? Głuchy jesteś? Tak samo! Przecież to byli świetliści. Mieli takie same oczy, świecące jak latarki, na biało. Oświetlali sobie nimi drogę, dlatego was wezwałam. Ja wam mówię, to nie są ludzie! Wierzycie mi?

- Tak pani Tenisom – odparli niemal chórem, lecz żaden z nich tak naprawdę nie wierzył w ani jedno słowo. O świetlistych usłyszeli w dzień po zaginięciu chłopca. Podobno wielu się wtedy pojawiło w Morville, ale niestety, nikt prócz pani Tenisom ich nie widział. To prawda, że od tego czasu zanotowano zwiększoną liczbę podróżnych, odwiedzających Morville, ale to chyba normalne po tragedii jaka spotkała miasteczko. Jedno jest pewne, świetlistych nie ma i nie było.

- Mówię wam, że oni tam są! Sprawdźcie to, w końcu od tego jesteście!

- Dobrze pani Tenisom, zapiszemy zeznania – John odwrócił się i już chciał pójść do auta, gdy usłyszał.

- Byłabym zapomniała! – krzyknęła z wielkim przejęciem pani Tenisom. – Prowadzili kogoś przed sobą.

Rolley z zaciekawieniem nadstawił uszu.

- Oni – zaczęła staruszka. – No było ich czterech. Jeden szedł na czele , dużo mniejszy od innych. Głowę miał przykrytą czarnym kapturem. Może to mały Torn?

- I co dalej? – ciekawość Rolleya było widać na odległość.

- Jak to co? – zdziwiła się kobieta. – To ja mam wiedzieć co dalej? Zniknęli, teraz chyba do was reszta należy. Idźcie i ich znajdźcie, chyba, że się boicie.

- Chodź do radiowozu – krzyknął John i wsiadł do środka.

- Sekundkę pani Tenisom – powiedział Rolley i poszedł do kolegi. Gdy zajął miejsce, John uśmiechnął się.

- Chyba nie wierzysz w te bajki o świetlistych.

- Nie wiem dlaczego, ale coś mi mówi, że to może być prawda – odparł Rolley.

- Daj spokój! – krzyknął John. – świecące oczy? Latarki? Magia nie istnieje!

Rolley westchnął głęboko i spojrzał na stojącą pośrodku drogi staruszkę, która niecierpliwiła się, stąpając z nogi na nogę.

- Mamy szukać dowodów – kontynuował John, udając szeroki i przyjazny uśmiech skierowany do kobiety. - A nie zmyślania jakiejś staruszki. Dajmy spokój i jedźmy stąd.

- Masz rację – Rolley oprzytomniał. – Ruszajmy.

Pewnie odjechaliby, gdyby nie to co wydarzyło się właśnie w tym momencie. Przerażający krzyk dziecka rozdarł panującą w koło ciszę. Dochodził z głębi lasu.

- Co to? – Rolley wystraszył się nie na żarty i wskazał palcem na dróżkę prowadzącą do lasu. – To dochodzi stamtąd.

I rzeczywiście. Zanim John odwrócił głowę, pomiędzy drzewami pojawiły się światła, szperające po ziemi. Czarne postaci pojawiły się na krótko i znikły. Nagle krzyk się urwał i światła zgasły.

- Idziemy tam! – krzyknął Rolley i po chwili biegł już w stronę lasu. John podszedł do skulonej staruszki i objął ją. Nienaturalnie wygiął głowę.

- Nie bój się Licindo – szepnął jej do ucha zupełnie innym niż wcześniej, przeszywającym głosem. – Pomimo tego, że sprawiłaś tym telefonem niemały kłopot, nic ci nie grozi. To tylko ludzie zawsze pchają się tam gdzie nie powinni.



Rolley nawet nie zauważył, że nie było przy nim Johna. Pobiegł dróżką w dół, aż trafił na spory cmentarz pokryty zalegającą przy ziemi mgłą. Rozejrzał się uważnie i ruszył w lewo, skąd dochodził odgłos łamanych gałęzi. Sięgnął do pasa i wyciągnął stary rewolwer, który złapał w dwie ręce. Dawno nie strzelał, nie miał potrzeby. Morville było spokojnym miasteczkiem.

Nagle w oddali pomiędzy drzewami pojawiły się jasne, punktowe światła, rozbiegane jak świetliki na tle czarnego lasu, tylko dużo jaśniejsze. Znów ktoś krzyczał, ochrypły głos. I kolejny raz cisza. Rolley zdębiał. Ktoś szedł w jego kierunku. Czarna postać przeciskała się między drzewami. Jej upiorne oczy świeciły jasno jak światło latarki. Rolley ukląkł i wycelował rewolwer.

- Zatrzymaj się! – krzyknął. – Podnieś ręce do góry!

Postać wciąż szła prosto na niego.

- Nie będę powtarzał! – Rolley przełknął ślinę. światło z oczu oświetliło mu twarz i wtedy postać zlała się z tłem. Pociągnął za spust. Usłyszał brzdęk i coś uderzyło w drzewo obok niego, rozrywając korę. Nim zorientował się w sytuacji, postać stała nad nim. Nie mógł uwierzyć, że nie trafił.

- On już odszedł – szepnął drżący głos młodego mężczyzny. – Nie ma go.

Rolley odruchowo złapał go za kark i całą siłą rzucił w pobliskie pokrzywy. Wskoczył za nim i siłą docisnął do ziemi. Dopiero wtedy, jak za sprawą magicznego wyłącznika, światło zgasło ukazując zupełnie czarne ślepia. Nad wychudzoną i pociągłą twarzą w kolorze bladego brązu, wiła się kępka blond włosów. Zęby miał podziurawione i krzywe. Policjant wzdrygnął się.

- Kim ty jesteś? – zapytał z obrzydzeniem.

- On już odszedł – powtórzył mężczyzna i odrzucił głowę w tył, zanurzając ją w pokrzywach. Jęknął cicho.

- Nikt wcale nie odszedł! – krzyknął Rolley i zapierając się jak wół, wyciągnął mężczyznę z krzaków. – Jesteś świetlistym? Odpowiadaj! Gdzie Michael Torn?

- Jestem Blaskiem, Torn odszedł.

Taka odpowiedź nie zadowoliła Rolleya.

- Gdzie jest RESZTA takich jak ty?! – ryknął tak, że słychać go było chyba na drugim końcu lasu.

- ścieżka – Blask pokazał chwiejną ręką ścieżynę, ginącą pośród drzew. – A za nią polana. Tam znajdziesz Torna.

- Idziesz pierwszy – policjant pchnął go w las.

Po chwili doszli do niewielkiej, leśnej polany, która okazała się pusta. No, może nie całkiem. Na samym środku leżała zakapturzona postać, plecami do nieba. Nie ruszała się.

- On odszedł – powtórzył Blask i upadł na kolana. Rolley odwrócił ciało i zaniemówił. łzy wypełniły mu oczy i już po chwili szlochał jak dziecko, trzymając w ramionach martwe ciało Michaela Torna. Znalazł go, lecz zupełnie nie tak, jak tego pragnął. Po chwili rozluźnił uścisk i chwycił ponownie za rewolwer. Podszedł do Blaska.

- Dlaczego to zrobiłeś?! – krzyknął desperacko. – Dlaczego?

Nagle coś poruszyło się w krzakach. Rolley skierował broń w tamtą stronę i wtedy coś puchnęło tuż pod nim. Poczuł zapach siarki. Gdy znów spojrzał pod nogi, Blaska już nie było. Przełknął ślinę i choć usilnie starał się zrozumieć co tu zaszło, z każdą chwilą coraz bardziej pogrążał się w otchłani bez dna. Nie mógł uwierzyć, że on po prostu zniknął!

Nie wiedząc co robić, ruszył w stronę krzaków. Odsłonił je ręką i nie dostrzegł niczego prócz drzew. Gdyby spojrzał odrobinę w prawo i do góry, zobaczyłby dwie postacie siedzące na drzewie. On jednak skierował wzrok na lewo, na ogromne drzewo wielkości sporego budynku. Tam, pośród ciemności zobaczył coś dziwnego. Wytężył wzrok i gdy podszedł bliżej, stanął jak wryty. Musiał pomóc sobie dłońmi, ale w końcu udało mu się odczytać wszystkie litery.



Nie smućcie się. Ja wrócę. Obiecuję.



… głosił napis wyryty w korze. Rolley znał to pismo doskonale. Należało do Michaela Torna.





------------------------



Rozdzial 1



Cofnijmy się w czasie. Historia ta miała swój początek dokładnie miesiąc i tydzień temu …



Michael Torn otworzył oczy. Leżał w łóżku na poddaszu rodzinnego domu przykryty kołdrą po samą szyję. Jego pokój przypominał niewielką halę fabryczną. Narzędzia leżały na biurku, wiertarka pod nim w tłumie nakrętek i śrub. I były tam też klucze francuskie, płaskie i nawet imbusy. W kącie stała piła, zatopiona do połowy w kawałku drewna. Niedokończony karmnik dla ptaków zwisał z sufitu. Brakowało mu tylnej ścianki i kilku dachówek. Na niskiej półeczce obok łóżka, stał najprawdziwszy robot, zbudowany przez Michaela z patyków i kasztanów. No, może to nie całkiem robot, ale chłopiec tak właśnie miał zwyczaj go nazywać.

- Dziś jest ten dzień! – Michael powiedział do siebie i przetarł zaspane oczy. Był podniecony. Spojrzał przez malutkie okienno w stromym dachu. Czerwone słońce właśnie wdrapywało się na horyzont, oświetlając powoli kolejne połacie górskich lasów. Michael uśmiechnął się wtedy najszczerszym uśmiechem jaki kiedykolwiek widziałem. Twarz miał okrągłą, zbliżoną kształtem do wazonu, u góry szeroką i wąski podbródek. Błękitne oczy zdawały się skupiać w sobie cały blask słońca. Wspaniale współgrały z ciemnymi włosami. Uważny obserwator dojrzałby również niewielkie blizny za uszami, pamiątki po niefortunnym skoku z drzewa. Stało się to gdy miał nie więcej niż dziesięć lat, choć nie pamiętam dokładnie. Michael wstał, założył spodnie i koszulę, i już po chwili był na dole, w jadalni.

- Umyłeś się? – dobiegł go srogi głos z pokoju. – Jeśli nie, to nie tkniesz jedzenia.

Michael spojrzał na brudne od smaru dłonie i spuścił głowę.

- Dobrze tato – powiedział niechętnie. – Już idę się umyć.

I wrócił na poddasze. Czy chodź jeden raz nie mogę robić wszystkiego tak jak ja chcę, pomyślał, przecież dzisiaj jest TEN dzień! Doczyszczenie rąk zajęło mu trochę czasu, bo smar nie chciał zejść za żadne skarby. Gdy wreszcie, przy pomocy rozpuszczalnika się go pozbył, zszedł na dół. Zobaczył ojca, stojącego nad kuchenką. Był to wysoki mężczyzna, o srogiej i pociągłej twarzy. Nieogolony, o masywnych dłoniach i grubych paluchach. Rzucił chłopcu krótkie i nieprzyjemne spojrzenie, mieszając drewnianą łychą papkę w garnku.

- Umyłeś się? – zapytał szorstko.

- Tak ojcze – odparł Michael. – Tak jak mówiłeś.

- Mam nadzieję, że nie muszę sprawdzać – ojciec obszedł go dokoła i przytknął swój spiczasty nos do nosa syna. – śmierdzisz rozpuszczalnikiem.

- Smar nie chciał zejść ojcze – chłopiec znów spuścił głowę. – Gdzie mama?

- śpi jeszcze, więc zachowuj się cicho. Idź się pobaw na dwór.

Michael spojrzał na niego smutnym wzrokiem i nie ruszył się z miejsca. Czekał na coś co każde dziecko słyszy w ten jeden dzień zaraz po tym, jak otworzy oczy.

- Co tu jeszcze robisz? – zapytał zdziwiony ojciec.

- No … no bo dzisiaj ojcze jest przecież … - wyjąkał chłopiec.

- Co jest dzisiaj?

- No …

- Ach tak, racja, byłbym zapomniał.

Michael uśmiechnął się i wyciągnął ręce jakby chciał objąć ojca, jednak to co usłyszał o mało nie zwaliło go z nóg.

- Wszystkie najlepszego – powiedział mężczyzna i odwrócił się aby pomieszać w garnku. Po chwili dodał. - A teraz idź już sobie i nie przeszkadzaj.







Pozdrawiam, Manta

2
Przeczytalem wlasnie.



I...



Strasznie, ale to OKROPNIE







Podobalo mi sie!



No ale..







GDZIE reszta ?



Bo umieram z ciekawosci co dalej..



( PS: Dawno mi sie tak dobrze nie czytalo.... )
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

3
Hm...w sumie fajne...

Czytało się w miarę dobrze.

Początek wprawdzie trochę mnie zniechęcił, ale później akcja rozwinęła się zaciekawiając mnie...



Co do błędów...osobiście znalazłam tylko jeden ("...wtedy coś puchnęło tuż pod nim." - "puchnęło"?)...i za brak innych duży plus ;).



Pozdrawiam I.I.
"Gdy zdusze dybucze obdziera ze skóry

Nie dla niego usta twe , lecz wilcze pazury.

Kiedy zdusze dybucze ciało jego włóczy.

Nie dla niego usta Twe, ale dzioby krucze. "





Na dłuugich wakacjach. Adios. :D

4
Jak obiecałam, rozpoczynam rozbebeszanie tekstu. :wink: Na samym początku nasuwa mi się pytanie: czemu, do diaska, kiedy Polak zaczyna coś pisać, to nazwy i imiona nie są polskie? Spotykam się z tym bardzo często. Rażących błędów nie zaobserwowałam, dzięki czemu mogę skupić się na stylu i fabule :wink: . Nie ma co ukrywać - styl jest bardzo dobry. Fabuły nie chwali się przed końcem dzieła.



Teraz szczegółowo.



1)
Gdy jednak przeszukano jego ponury dom i nie odnaleziono niczego co miałoby jakikolwiek związek z Michaelem,


Wydaje mi się, że między "niczego" a "co" powinien być przecinek.



2)
Każdy oskarżał każdego a policja nie potrafiła temu zaradzić.


Przecinek przed "a"!



3)
Ich ciała znaleziono nad ranem w rodzinnym domu, w tydzień od zaginięcia chłopca.

Od tamtego czasu życie w Morville, zmieniło się nie do poznania


"Od" - w zbyt bliskim sąsiedztwie. Proponowałabym zmienić to pierwsze na "w tydzień po zaginięciu chłopca" albo po prostu "tydzień po zaginięciu chłopca".



4)
- Może dać ci coś na rozgrzanie, co stary?


Jeśli dobrze pamiętam, przed wołaczem ("stary") zawsze stawiamy przecinek.



5)
- Dotychczas ci to nie przeszkadzało – Witto odstawił szklankę, zarzucił ścierkę na kark i oparł się o blat.


Jeśli po czyjejś wypowiedzi następuje czynność inna niż "odparł", "odpowiedział", "zapytał", czy coś w tym rodzaju - przed myślnikiem oddzielającym wypowiedź od narracji stawiamy kropkę. Czyli brakuje kropki po "przeszkadzało".


- Rzecz w tym, że nawet go nie szukam – Rolley sięgnął do kieszeni i wyciągnął banknot dziesięciodolarowy.


Tutaj to samo - jest "sięgnął", więc po "szukam" - kropka. Aha, jeśli zdania narracji nie rozpoczyna imię czy nazwa własna, rozpoczynami je oczywiście wielką literą.



6)
– Nalej mi na drogę i lecę. Muszę zacząć coś robić bo zwariuję.


Przecinek, przecinek, przecinek - zawsze przed "bo"!



7)
- Powodzenia stary. Wszyscy chcemy żebyś znalazł tych drani co to zrobili.


Nie wiem, czy to tak specjalnie, ale jeśli nie jest to specjalny zabieg, to dziwnie brzmi "drani, co to zrobili" (powinien być przecinek). Prędzej "którzy".

Poza tym znowu wołacz - a przed nim przecinka brak. Ten sam znaczek interpunkcyjny powinien być przed "żebyś".



Jest tych przecinków trochę więcej, ale nie będę przecież wszystkiego wypisywała. :wink: Dlatego radziłabym skupić się na zasadach interpunkcji, do czego podpinają się też zasady wypowiedzi bohaterów, wspomniane wyżej.



Czekam na ciąg dalszy. :)

5
Do in_absentia:



Dziekuje za ocene :-)

Co do przecinkow, nigdy nie moglam sobie z nimi poradzic, choc bylam goniona przez wszystkich nauczycieli. Po prostu przecinki dla mnie sa czarna magia, wiem tylko, ze stawiamy przed "ze", a reszta na oko. Wiem, ze to zle o mnie swiadczy, ale kurcze, nie wiem co z tym zrobic :-/



Co do "Wszyscy chcemy żebyś znalazł tych drani co to zrobil", chcialam uzyskac efekt prostego czlowieka. Nie wszyscy mowia poprawna polszczyzna ;-)



Co do imion bohaterow, chcialbym potem ewentualna "ksiazke" promowac raczej na zachodzie, nie w Polsce. Poza tym Polskie imiona sa takie ... Sztywne?



PS: kurcze, dobra jestes w tych zasadach pisowni :-)



-----------



Do Martinius:

Reszta bedzie, jak tylko cos wymysle (znaczy pomysl juz jest mniej wiecej), bo tylko tyle napisalam od wczoraj :-)

Fajnie, ze Ci sie bardzo podobalo :-)



------------



Do Irae Infernis:



Stworzylam wlasne slowo! :-) Cos zrobilo PUCHHHHH i zniklo, czyli puchnelo ;-)

Ktore fragmenty Cie zniechecily i dlaczego?



Pozdrawiam,

Manta

6
Wiem, morze moja uwaga.niebendzie się liczyć, ale to mi się naprawde podobało.a jak napiszesz ksiąszke.To napisz napewno kupie sobie.



Miło wiedziec że ktos taki wytyka ci błędy.płosłucham ciebie i wezme się do nauki.

7
Manta pisze:Ktore fragmenty Cie zniechecily i dlaczego?


Dokładnie to fragment z oskarżaniem górnika przez innych mieszkańców...ponieważ po pierwsze stanął mi przed oczami fragment ze Shreka ( tam gdzie gonią jego i ee...Fionę z widłami, kosami i innymi badziewiami rolnymi) i zupełnie mi to nie pasowało...jakby to był jakiś kanibal....a po drugie skoro odrazu oskarżyli jego to powinnaś wytłumaczyć czemu inni ludzie go nie lubią....zabił żonę, piatkę dzieci, kota i kanarka, czy co?

;)

Pozdrawiam, I.I.
"Gdy zdusze dybucze obdziera ze skóry

Nie dla niego usta twe , lecz wilcze pazury.

Kiedy zdusze dybucze ciało jego włóczy.

Nie dla niego usta Twe, ale dzioby krucze. "





Na dłuugich wakacjach. Adios. :D

8
Irae Infernis pisze:
(tam gdzie gonią jego i ee...Fionę z widłami, kosami i innymi badziewiami rolnymi) i zupełnie mi to nie pasowało...jakby to był jakiś kanibal....


Wlasnie chcialam uzyskac taki efekt :-)


Irae Infernis pisze:
a po drugie skoro odrazu oskarżyli jego to powinnaś wytłumaczyć czemu inni ludzie go nie lubią.... zabił żonę, piatkę dzieci, kota i kanarka, czy co?


Racja, blad poprawie :-)

--------

Chociaz nie, zostawie tak jak jest, a wyjasnienie dam pozniej :-)

Komentarz

9
Postanowiłem przeczytać i ocenić to opowiadanie, bo Ty zadałaś sobie trud aby zrobić to samo z moim tekstem...

Właściwie nie mam wiele do powiedzenia - sądzę, że opowiadanie jest bardzo dobre; trzyma w napięciu, fajnie się czyta, aczkolwiek są momenty lekko uciążliwe dla oczu, które przedstawiam poniżej.



1. Ja wam mówię, to nie są ludzie! Wierzycie mi? -> Wierzcie mi!

2. Zatrzymaj się! – krzyknął. – Podnieś ręce do góry! -> Ręce do góry!

3. Dobrze tato – powiedział niechętnie. – Już idę się umyć. -> Trochę to sztuczne...

4. Co do błędów, w niektórych miejscach występują zbędne przecinki, natomiast w innych, są one potrzebne.



Nie będę pisać, co mi się podobało, bo ogólnie podobało mi się wszystko, za wyjątkiem tych paru szczegółów...

Pozdrawiam, Rafał.

10
Zgadzam się z poprzednimi ocenami.

Tekst jest naprawdę na wysokim poziomie (gratulacje!), a prolog skonstruowany jest tak, że zachęca do czytania dalej.



Co do wyżej wspomnianego "puchnelo", cóż... nie radzę bawić się w drugiego Białoszewskiego, jego teksty prześladowały mnie w szkole, a z tego co wiem większość ludzi dostaje świra patrząc na wyrazy takie jak "natreść", "nadchmuzo", "zażółcony", czy " cozrobień", więc może tworzenie nowych wyrazów pozostawimy czasowi.

pozdrawiam i czekam na dalszy ciąg
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec

11
Jeszcze cieplutkie ;-) Uwaga: nie sprawdzalam bledow a akcja troche zwalnia :roll:



Michael był zły jak nigdy dotąd. Z wściekłością trzasnął drzwiami i wyszedł na ogród w kształcie półkola, otoczonego wysokim murem świerków. Opadł na ławkę przy domu. Zmarszczył brwi i rąbnął pięścią w chropowatą ścianę. Dziś jego piętnaste urodziny, ten jeden jedyny dzień w roku, kiedy uwaga wszystkich powinna być zwrócona tylko na niego! Czy to tak dużo? Jeden dzień!

Nagle:

- Pssst … Pssst … Michael! – ktoś próbował go zaczepić, jednak robił to tak cicho, że chłopiec najpierw niedosłyszał, a kiedy ten ktoś znów zawołał, Michael zupełnie nie rozpoznał głosu. Zerwał się jednak z ławki i spojrzał przez szybę na ojca, stojącego nad kuchenką. Wtedy ostrożnie, aby nie zwrócić na siebie uwagi, schował się za załamaniem ściany.

- Gdzie jesteś? – krzyknął w stronę drzew.

- Tutaj, koło fontanny – odpowiedział mu dziewczęcy głos, który poznałem dopiero teraz. To Sylia, jego przyjaciółka z klasy. Michael schylił się i przebiegł wzdłuż ściany, aż schował się pomiędzy stosem drewna i zejściem do piwnicy. Potem wszedł w małą ścieżkę pomiędzy dwoma świerkami, wysokimi aż pod sam dach domu. Prowadziła ona wzdłuż małego lasku i gęstych krzaków. Po chwili stanął pod murkiem ukrytym w cieniu, do którego przymocowana była kamienna fontanna w kształcie wanny. Stał nad nią mały cherubinek i siusiał wodą z podziemnego źródła.

- No gdzie jesteś Sylio? – zapytał zniecierpliwiony.

Nagle ktoś zasłonił mu oczy dłońmi i skoczył na niego od tyłu. Michael zachwiał się.

- Tak się nie bawimy Sylio – powiedział gdy wyswobodził się z uchwytu.

- Wszystkiego najlepszego Michael, dziś są twoje urodziny! – krzyknęła radośnie.

Pamiętam jej wyraz twarzy. Stała pod drzewem, pogodna jak skowronek. Promieniowała szczęściem. Miała blond włosy do ramion, okrągłą buzię i uśmiech, który mógł zwalić z nóg każdego. Ubrana była w koszulkę z falbankami i spódniczkę. W drobnych dłoniach ściskała nerwowo zawiniątko, opakowane kolorowym papierem, przewinięte dokoła kokardą.

- Co to jest? – Michael spojrzał na jej ręce.

Sylia zaczerwieniła się i spuściła wzrok.

- Wszystkiego najlepszego – powiedziała ze wstydem i wręczyła mu prezent. – To dla ciebie. Rok temu chodziliśmy po piwnicach u mnie w domu. Pamiętałam jak ci się podobał, więc pomyślałam, że …

Michael stanął jak wryty.

- Nie mów, że to jest to o czym myślę! – szybkimi ruchami rozerwał papier i otworzył małe pudełeczko po perfumach. Westchnął ze szczęścia. Na dnie pudełka leżał niewielki, drewniany klocek, z rzeźbieniami i złotą obwódką.

- Nóż twojego ojca! – krzyknął podekscytowany i szybko zakrył usta rękoma. Rozejrzał się dokoła uważnie, potem spojrzał na dom i zawahał się.

Sylia zauważyła to.

- Nie bój się, możesz powiedzieć, że znalazłeś go na w lesie – uśmiechnęła się. – Nie zabiorą ci go. To jest prezent także od moich rodziców.

- Nie mogłem dostać niczego lepszego – szepnął i sięgnął po nóż. Wyciągnął go i wcisnął malutki guziczek po lewej stronie drewnianego klocka. Z trzonka wyskoczyło ostrze. Michael wywinął nim parę razy w powietrzu jak mieczem, po czym włożył za pas. – Dziękuję Sylio. Jesteś wspaniała.

Dziewczynka zarumieniła się.

- Nie przesadzaj – powiedziała patrząc w ziemię. – Ty na pewno zrobiłbyś to samo dla mnie.

- Tak. I już niedługo zrobię – odparł Michael z udawaną stanowczością. Tak naprawdę nie miał pojęcia kiedy Sylia obchodzi urodziny. Zresztą nawet gdyby znał konkretną datę, to i tak nie wiedziałby co można podarować dziewczynie.

- Niedługo? – Sylia zdziwiła się. – Przecież urodziny mam dopiero za dziesięć miesięcy.

- Za dziesięć? – Michael wszedł na niebezpieczny grunt, więc szybko próbował zmienić temat. - Ach tak, przecież wiem. Słuchaj, a widziałaś może dziś Rolley’a?

Niestety, chwila nieuwagi wystarczyła. Sylia zmarszczyła brwi i wykrzywiła usta w niemiłym grymasie. Teraz to Michael spuścił głowę ze wstydu i wtopił wzrok w mlecze.

- Michael, czy ty zapomniałeś w jaki dzień mam urodziny? – zapytała z pełną powagą.

- Oczywiście, że pamiętam! – krzyknął nerwowo chłopiec.

- Kłamiesz.

- Ja nigdy nie kłamię – chłopiec tupnął nogą.

- To kiedy?

Michael zawahał się. W głębi duszy modlił się o to, żeby ojciec zawołał go na śniadanie.

- Kiedy? – Sylia ponowiła pytanie.

- Mam zapisane w notesie, a notes mam w domu. Nie martw się, nie zapomnę o tobie.

Niespodziewanie coś poruszyło się w krzakach nieopodal.

- Michael, z kim ty tam rozmawiasz? – dobiegł do nich srogi, męski głos. – Gdzie jesteś?

Michael schylił się i rzucił wystraszone spojrzenie przyjaciółce.

- Musisz stąd iść – szepnął ze strachem. – Szybko. Ojciec tu idzie.

- Chodź ze mną – rzuciła Sylia. – Chodźmy do miasta.

- Nie mogę – zaprotestował.

- Michael, błagam cię – Sylia nie ustępowała. – No chodź ze mną.

- Wiesz jak mi się oberwie? Zmykaj stąd póki jeszcze możesz …

- Nie ruszę się bez ciebie.

Chłopiec nie wiedział co robić. Pragnął wyjścia jak nigdy, ale bał się ojca.

- Sylia … – powiedział jakby czekając na jej ruch. - Nie mogę …

- Pewnie, że możesz! – Sylia złapała go za rękę i pociągnęła za sobą w krzaki. Nie opierał się. Znikli pomiędzy liśćmi.



Ojciec Michaela stanął obok fontanny i rozejrzał się uważnie, przeczesując wzrokiem każdy centymetr kwadratowy ziemi. Potem odchylił głowę w tył i zaciągnął się powietrzem, jakby wdychał najwspanialsze zapachy. Parsknął jak kot. Nie był to jednak koniec tego dziwnego rytuału. Teraz zrobił coś, co postronnego obserwatora, mogłoby całkowicie zbić z tropu. Usiadł po turecku na trawie , wyciągnął z kieszeni zapałkę i szepnął:

- Pokaż mi ich ślady.

Potok iskier wystrzelił z zielonkawej główki i opadł jak pył na trawy, ukazując pośród jasnej zieleni, ciemniejsze odciski butów. Ginęły one w cieniu pomiędzy krzakami. Mężczyzna uśmiechnął się, lecz był to uśmiech nerwowy, nie pasujący do jego kamiennej twarzy.

- Poszli do miasta – powiedział syczącym, pełnym złości głosem.

- Nie wiem, dlaczego się uśmiechasz – odparł kobiecy, równie jadowity szept. – Ta dziewczyna sprowadza go na złą drogę. Kto wie, czy nie jest jednym z nich.

- To nerwy – odparł stary Torn. – śmieję się, gdy nerwy zjadają mnie od środka. To silniejsze ode mnie.

- Daj spokój głupcze! – ryknęła kobieta. – Do domu, ale już. Jak Michael wróci, nie daj po sobie znać, że coś jest nie tak.

Torn wykrzywił usta i już miał powiedzieć coś niemiłego, kiedy nagły podmuch wiatru omiótł jego twarz. Gdy odwrócił głowę, dostrzegł jedynie liście tańczące przy ziemi.

- Nie cierpię kiedy to robisz Agnes! – krzyknął z wściekłością. Potem podniósł się i jak gdyby nigdy nic, odszedł w stronę domu.



Michael spędził z Sylią prawię połowę dnia. Wędrowali po mieście, śmiali się i bawili. Zaszli do wesołego miasteczka, pograli w bilard. Potem zjechali pontonem po bezpiecznym odcinku rzeki. Jakby tego było mało, w barze u Witta zjedli górę frytek, popijając je winogronowym sokiem. Chłopiec zapominając o bożym świecie, zapomniał również o rodzicach. Wtedy po raz ostatni widziałem go w tak dobrym nastroju.

- Cieszę się, że poszliśmy na ten spacer – powiedział Michael, gdy zeszli ze stromego klifu nad brzeg rzeki Colorado. – Tak właśnie wyobrażałem sobie urodziny.

Sylia nic nie odpowiedziała, spojrzała tylko na niego i zamrugała błękitnymi jak niebo oczyma. Jej wzrok starczył za tysiąc słów. Nad wodą bawili się jeszcze dobre pół godziny. W końcu wspięli się na klif i wycieńczeni opadli na trawy.

- Piękny widok – westchnęła Sylia. Miała rację. Matka natura była niezwykle hojna dla mieszkańców Morville. Całe miasto, położone było w dole kanionu, rozciągającego się pomiędzy dwoma szczytami, należącymi do łańcucha Gór Skalistych. Rzeka przepływała dokładnie pomiędzy nimi, a klif wybijał się kilkadziesiąt metrów ponad lustro wody. Z jego szczytu roztaczał się przepiękny widok na okoliczne, zielonkawe lasy, ostre jak brzytwa skały i światełka samochodów, majaczące w dole. Najpiękniej był wieczorami, gdy czerwone już słońce, chowało się do połowy za horyzontem, rozświetlając ciepłymi kolorami okoliczne lasy. Wtedy i woda w rzece zmieniała kolor na liliowy, mieniąc się srebrnymi iskierkami.

- Tam kiedyś chodziłem z ojcem i dziadkiem – Michael wyraźnie posmutniał .

- Gdzie? – zdziwiła się Sylia.

Chłopiec podniósł rękę, drugą ułożył w daszek nad oczyma i wskazał palcem na ginący pośród drzew, niewielki staw. Był on tak mało widoczny, że Sylia przez dłuższą chwilę spoglądała za palcem chłopca nie wiedząc zupełnie nic. Dopiero po chwili coś błysnęło, a potem zamigotało błękitnym kolorem. Sylia kiwnęła głową.

- Tak, to tam – potwierdził chłopiec. – Jak byłem mały, chodziliśmy tam ryby. Ja, tato i dziadek.

- I co, już nie chodzicie? – Sylia zmarszczyła brwi, bo słońce będące mniej więcej w połowie wędrówki po niebie, świeciło jej prosto w oczy.

- Chodzimy, ale nie jest już tak fajnie – Michael przypomniał sobie ojca, który rano nawet nie chciał go przytulić a potem dziadka, który na widok chłopca odwracał się na pięcie.

- Czemu?

- Nie wiem Sylio, może zrobiłem coś czego nie pamiętam – chłopiec posmutniał. Wstał jednak szybko i przeciągnął się. – Wracajmy już. I tak mi się oberwie.



O dziwo Michael mylił się. I to bardzo. Gdy wszedł do domu, w nosie od razu zaświdrował mu ostry zapach pieczonego kurczaka, którego tak bardzo lubił. Wszedł ostrożnie do kuchni, przygotowany na wrzaski i kary. Zastał w niej jednak obłoki jasno siwego dymu, wydobywającego się z piekarnika i … Nic więcej. Nigdzie nie dostrzegł rodziców. Wyłączył piecyk, wyciągnął spalonego kurczaka na blat a potem otworzył okno. Po chwili poszedł na górę.

- Mamo, tato – nawoływał, ale odpowiadało mu jedynie echo. Po piętnastu minutach był już pewien, że dom jest pusty. Wszedł więc do swojego pokoju, usiadł za biurkiem i wtedy usłyszał coś dziwnego. Trzask, potem huk. Zerwał się z fotela. Teraz coś zadudniło na dole i ucichło.

- Mamo! – krzyknął wystraszony i zbiegł czym prędzej po schodach. Wpadł do kuchni i oniemiał. Ojciec stał jak zwykle przy kuchence, mieszając coś w garnku. Mama, bardzo ładna brunetka o okrągłej buzi, małym nosku i dużych, turkusowych oczach, siedziała za blatem i czytała książkę kucharską. Gdy usłyszała koki chłopca, podniosła na niego wzrok.

- Cześć kochanie – powiedziała z uśmiechem, który bardzo zdziwił Michaela. Nie widział uśmiechniętej mamy od bardzo długiego czasu. – Wszystkiego najlepszego.

Chłopiec rzucił jej podejrzliwe spojrzenie.

- Słyszeliście ten hałas? – zapytał. – Co to było?

- Jaki hałas kochanie? – zdziwiła się matka. – Nic nie słyszałam, a ty Henryku?

- Ja również nic Agnes – odparł stary Torn i ziewnął znudzony. Po chwili zwrócił się do syna – Gdzie byłeś?

- Ja … Ja … - wyjąkał chłopiec i już miał się przyznać, gdy usłyszał:

- Następnym razem powiedz nam gdy wychodzisz poza dom, martwiliśmy się – Agnes uśmiechnęła się lekko i wtopiła wzrok w kolejne linie tekstu. Michael zdziwił się ogromnie. Nic więcej nie powiedzą? Tylko tyle? Widocznie nikogo tak naprawdę nie zainteresowało moje zniknięcie, pomyślał, a zresztą może to i lepiej. Chciał odejść, ale przypomniał sobie o czymś.

- A gdzie byliście przed chwilą? Przechodziłem tędy z piętnaście minut temu i was nie było.

- Tutaj kochanie, a gdzie mieliśmy być?

- Mamo, przechodziłem tędy i kuchnia była pusta. Szukałem was po całym domu.

- Przestań kłamać Michael! – ryknął Henryk zupełnie bez powodu. Agnes rzuciła mu krótkie, mordercze spojrzenie i uśmiechnęła się do chłopca.

- Nie przejmuj się. Tato po prostu denerwuje się, bo cały dzień przygotowuje twojego ulubionego kurczaka. Pokaż mu Henryku.

Torn niechętnie odsunął się od piekarnika, odsłaniając zaparowaną po bokach szybkę. Michael nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Kurczak rzeczywiście tam był, lecz pięknie złocisty, przypieczony ale nie spalony. Chłopiec szybko spojrzał na okno, które niedawno uchylił, lecz było zamknięte.

- Chcecie mi powiedzieć, że to jest kurczak, ten sam kurczak, którego robicie od rana, tak? – chłopiec nie wiedział już co o tym myśleć.

- Tak – odparł Henryk. – I co w tym takiego dziwnego?

Michael zmarszczył brwi, ale wolał już nic nie mówić. Odwrócił się i pobiegł do swojego pokoju. Agnes i Henryk wymienili spojrzenia i uśmiechnęli się chytrze do siebie.



Resztę dnia Michael spędził w swoim pokoju. Udoskonalał robota, kończył karmnik. Zrobił sobie oczywiście przerwę na obiad, lecz ani kurczak, ani deser nie smakowały mu tak jak kiedyś. Myślami wciąż wracał do tajemniczego zniknięcia rodziców. Czyżby mi się wydawało, pomyślał i stuknął się dłonią w głowę. Czy to możliwe? Te same pytania wciąż nie dawały mu spokoju, wracając co chwila, niezależnie od tego co robił. Dopiero pod wieczór ojciec przyszedł na poddasze i powiedział niechętnie:

- Idziemy na ryby. Możesz pójść z nami jeśli chcesz.

Michael siedział wtedy na podłodze, wbijając gwoździe w tylną ściankę karmnika. Odłożył młotek i zapytał:

- Z nami to znaczy z kim?

- Ze mną i z dziadkiem. Idziemy na Staw Północny obok Colorado. Przyda nam się ktoś do niesienia sprzętu.

Chłopiec zmarszczył brwi. Te słowa zdenerwowały go w mgnieniu oka.

- Tak – powstrzymał jednak złość i odparł spokojnym tonem. – Oczywiście, że z wami pójdę.

12
:D zostaje przy wcześniejszej ocenie, jest dobrze, a nawet bardzo dobrze



P.S. jak już będziesz sprawdzać popracuj nad przecinkami
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec

13
Hmm, cóż to za Harry Potter? :lol: Ciekawe. Nie wiem, co mogę jeszcze napisać... Przecinki to oczywistość. Czasami rzuciło mi się w oczy użycie spacji przed kropką lub przecinkiem. Spację dajemy po znaku interpunkcyjnym, a nie przed.


- Nie bój się, możesz powiedzieć, że znalazłeś go na w lesie – uśmiechnęła się.


No to "w" czy "na"? :wink:



Czekam na kontynuację.

14
Wlasnie Karolinko to nie harry potter, bo fascynacja nim juz dawno mi przeszla ;-)



Postanowilam napisac zupelne przeciwienstwo, troche slodkie, ale mroczne i prawdziwe (w swojej nierealnosci ofkors).


Czasami rzuciło mi się w oczy użycie spacji przed kropką lub przecinkiem.


A to akurat wina tego nowego (2003) WORDa, stary tak nie robil, a ten jak przenosisz wyrazy, albo zabiera spacje, albo daje za duzo jedna, albo zostawia przed kropka. Przyznam szczerze, ze tez mnie to wkurza.


No to "w" czy "na"?


Hah, nie zauwazylam tego! :) Dzieki :)





PS:


Ciekawe.


To co napisalam, czy podobienstwo do harrego? ;)

15
Znow jeszcze cieplutki, nie sprawdzone :) Pozdrawiam



Zakonczenie rozdzialu 1





Ojciec odwrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami. Ot tak, jak gdyby nigdy nic. Michael znów poczuł się jak piąte koło u wozu, niechciany, zapomniany przez wszystkich, pomocny tylko wtedy, gdy trzeba było coś naprawić lub podregulować. Czymże jednak są zawory, krany i drewniane budowle, wobec niechęci ojca do własnego syna … ?

- To boli – szepnął do siebie i złapał za młotek. Jeszcze nigdy nie wbijał gwoździ z taką siłą. Każde uderzenie było mocniejsze od poprzedniego, a ostatnie roztrzaskało karmnik w drobny mak. Dopiero wtedy poczuł ulgę i odsapnął. Był spocony, ale dziwnie zadowolony z tego co zrobił.



Przerwijmy teraz naszą historię, aby nabrać oddechu. Pomińmy chwile, w których Michael ubierał się. Zostawmy też w spokoju, jego wizytę w piwnicy i poszukiwanie wędek. Tam nie wydarzyło się nic ciekawego. To co najważniejsze dla niego, Ciebie drogi Człowku i mnie, stało się dokładnie godzinę później. Wydaje mi się, że już wystarczy tej przerwy. Jeśli pozwolisz, przeniosę cię do tych chwil …



- Prostuj plecy bałwanie! I nie szuraj wędkami po ziemi! – starczy ryk rozdarł ciszę panującą wokół zasypiającego lasu. – Nie mogę uwierzyć Henryku, że to twój syn. Przecież on jest całkowicie głupi.

Henryk nie odpowiedział nic, uśmiechnął się tylko pod nosem i poklepał swojego ojca, starego Rufusa, po ramieniu. Michael szedł na przedzie, niosąc wędki, robaki i koce. Starał się nie zwracać uwagi na kolejne zaczepki dziadka, który nawet w T E N dzień wyzywał go od najgorszych.

Po godzinie drogi, byli już prawie u celu. Most linowy, rozwieszony nad wzburzoną Colorado przeszli zadziwiająco szybko. Zazwyczaj wiatr bujał nim tak mocno, że potrzeba było nie lada umiejętności aby przejść na drugą stronę w jednym kawałku i nie rozbić się o skały wystające z wody. Michael zszedł z kładki i podał rękę dziadkowi. Ten jednak zignorował go i poszedł dalej, aby po chwili zniknąć w lesie. To samo zrobił Henryk, dodając od siebie kilka nędznych słów:

- Bierz tą rękę sprzed mojego nosa. Zajmij się lepiej wędkami.

Michael wykrzywił usta i omal nie zapłakał. Aby dać ujście złości, kopnął jak umiał najmocniej leżący nieopodal kamień.

Dalsza droga nie zabrała im wiele czasu. Po kilku chwilach dotarli nad brzeg długiego, lecz bardzo wąskiego jeziora, znad tafli którego, wystawały poszarpane i ostre jak brzytwy skały. Woda miała zupełnie czarny kolor, polśniewając światłem księżyca w pełni, i setek gwiazd. Nieopodal, pod pomostem zbitym z krzywych desek, zacumowana była wiosłowa łódź, wielkości niewielkiego stołu kuchennego. Zalana do połowy wodą, chwiała się na boki nawet od niewielkich fal. Michael wsiadł na nią pierwszy, wędki rzucił na zalaną podłogę i usiadł przy wiosłach. Na łódź wgramolił się Rufus, a ostatni swoje miejsce zajął Henryk.

- Wiosłuj dzieciaku, nabieraj krzepy – powiedział Rufus i charknął jak zapuszczony silnik. – Ja w twoim wieku nie takie rzeczy już robiłem. Dawaj, dawaj, na środek jeziora! Zatrzymamy się koło Skał Zakochanych, tam najlepiej biorą, prawda Henryku?

- Mi pasuje – odparł ojciec Michaela i rozsiadł się ja król. – Wiosłuj.

- Już ojcze – Michael złapał posłusznie za wiosła i mocno szarpnął nimi w przód, a potem do tyłu. Odpłynęli.



***



- Nabij mi robaka – powiedział Henryk i podał złocony haczyk Michael’owi. – Szybko, bo czuję, że dzisiaj będą brały jak nigdy.

- Mi też dzieciaku – krzyknął podniecony Rufus. – Nie guzdraj się tak bo ryby uciekną!

Michael nabił wijącego się robaka na haczyk Henryka, potem Rufusa i usiadł wygodnie na małej deseczce, rozwieszonej nad dwoma burtami. Wtopił wzrok w wystające znad wody skały, ostre i poszarpane, jakby ktoś wyciosał je siekierą. Były wielkości małego wzgórza, a na samym ich szczycie stała drobna chatka, zbita z desek. To tam według dawnej legendy osiadła para zakochanych, i tam też oboje dokończyli żywota. Od ich poświęcenia, miejsce to nazwano Skałami Zakochanych.

Nagle coś plusnęło pod łodzią i wytrąciło chłopca z zamyślenia. Duże ryby, pomyślał i spojrzał na ojca, jednak ten zdawał się niczego nie słyszeć. Michael nachylił się nad wodę. Pośród ciemności nie dostrzegł niczego prócz poszarpanych, podwodnych skał i niepokojących cieni, rzucanych przez nie.

- Słyszeliście to? – zapytał po chwili zwątpienia.

- Cicho bądź – odburknął Henryk. – Spłoszysz ryby.

- Ale …

- Nie słyszałeś co ojciec powiedział? – Rufus rzucił mu wściekłe spojrzenie. – Siadaj na tyłku i się nie ruszaj.

Michael opadł na ławeczkę ze złością. Znów mnie zignorowali, pomyślał i rzucił okiem raz jeszcze na jezioro. Było nadzwyczaj spokojne i płaskie, bez najmniejszych fal. Na czarnej wodzie błyszczało zniekształcone odbicie księżyca i gwiazd, nad brzegiem przesuwały się cienie wysokich drzew.

Niespodziewanie znów coś plusnęło obok łodzi, tym razem oblewając chłopca lodowatą wodą.

- Co jest? – szepnął do siebie i odwrócił się.

- Spójrz w dół – w jego głowie rozbrzmiał syczący głos. – Spójrz …

Michael przeraził się.

- Tato! – krzyknął i wstał na proste nogi. Gdyby mógł, ze strachu pewnie przeskoczyłby na Skały Zakochanych, jednak były one po prostu zbyt daleko, aby dystans ten pokonać jednym skokiem.

- Ile razy mam ci powtarzać dzieciaku?! – ryknął Rufus, całkowicie wyprowadzony z równowagi. – Zamknij się wreszcie! Jeśli nie potrafisz usiedzieć trzech godzin w spokoju, więcej z nami nie pójdziesz!

- Ale tam ktoś jest! – krzyknął Michael. – W wodzie, z tyłu łodzi.

Henryk rzucił chłopcu podejrzliwe spojrzenie, odłożył wędkę i podniósł się.

- Obyś mówił prawdę – powiedział ostrym tonem i przeszedł na rufę. Ukląkł i włożył dłoń do wody, pogmerał w niej i odchrząknął. Michael oddychał głęboko, czekając aż coś się stanie, jednak po chwili Henryk po prostu wstał i oznajmił:

- Masz zakaz wychodzenia z domu przez tydzień, chłopcze. Tam nic nie ma, a twoje głupie zagrywki są po prostu … – zamyślił się na chwilę, po czym dodał. – Głupie! Zejdź mi teraz z oczu.

- Niby jak? – warknął Michael. Jego nerwy były w strzępach.

- Co powiedziałeś? – Rufus wykrzywił usta w podłym uśmiechu. – Pyskujesz do swojego ojca?

- Nic już, nieważne – Michael opamiętał się i usiadł. – Nie wracajmy do tego.

- Wrócimy, wrócimy, tyle, że później – powiedział Henryk i przeszedł na dziób. – Zobaczymy co powie matka na twoje zachowanie.

Michael odburknął wtedy pod nosem coś, czego nie dosłyszałem lub po prostu nie chciałem słyszeć, bowiem moje uszy nie lubią brzydkich słów. Przez następne pół godziny, chłopiec siedział z nosem na kwintę, zły na cały świat i nie odzywał się do nikogo, nawet wtedy, gdy Rufus wyciągał z wody piękne pstrągi. Znów wpatrzył się w skały, chatkę zakochanych i księżyc, który górował nad jeziorem. Chłopiec zupełnie inaczej wspominał wyjścia na ryby z lat dziecięcych. Wtedy śmiali się, bawili i zachowywali tak, jak gdyby świat nie istniał. Henryk nie krzyczał na niego, nie zakazywał mu wyjść, był po prostu prawdziwym ojcem.

- Piękna ryba – szepnął Henryk, gdy Rufus ponownie wyciągnął pstrąga.

Jeszcze tylko chwila, pomyślał Michael. Kilka ryb i wracamy do domu. Nagle coś trzepnęło wodą spod łodzi tak mocno, że oblało chłopcu całą kurtkę.

- Dość tego – Michael burknął pod nosem i wychylił się znad łodzi. Dostrzegł coś dziwnego. Pod wodą, pomiędzy cieniami skał, zamigotały dwa, jasne punkciki. Wyglądały jak złote monety, lecz z każdą chwilą powiększały się, świecąc coraz mocniej. Michael przeraził się, bo znów usłyszał syczący głos:

- Spójrz w dół.

świetliste punkciki zgasły na chwilę a potem błysnęły mocą tysiąca słońc, tuż pod lustrem wody. Michael poczuł chłód, potem czyjś chropowaty uścisk na szyi i mocne szarpnięcie. Coś wciągnęło go pod wodę. Szarpał się jak dzik złapany w sidła, lecz uścisk był silniejszy. Chłopiec otworzył oczy i przerażony, wypuścił z płuc resztki powietrza. Blady jak kreda mężczyzna, w poszarpanym stroju, unosił się tuż przed nim. Nagle jego ślepia rozbłysły a Michael poczuł ciepło wędrujące od głowy, w dół.

Obudził się w zupełnie innym świecie, idąc po wielkiej pustyni czerwonego piasku. Było tak gorąco, że musiał zdjąć kurtkę, potem koszulę a na końcu i spodnie. Mijał kolejne palmy z zielonymi jabłkami, sterczącymi od góry. Nagle coś uderzyło w ziemię tuż przed nim i piasek rozstąpił się a krajobraz zmienił. Michael stał teraz w śnieżnobiałej kopule, która skrywała w sobie malowidła wszystkich zwierząt świata. Chłopiec nie zdążył się jednak im przyjrzeć, bo oto stał już w fabryce, pośród wielkich kominów sięgających nieba. Wydawał się przy nich bardzo malutki. Nagle coś zasłoniło słońce. Jakiś cień przemknął po niebie i zatrzymał się nad chłopcem. W ułamku sekundy zrobiło się mroźno a Michael pomyślał o płaszczu, który w tej chwili przydałby mu się bez wątpienia. Kiedy jego dłonie zaczęły się trząść, zauważył, że ma nas sobie dwa kożuchy z grubej wełny i płaszcz, o którym myślał przed chwilą.

- Gdzie ja jestem? – zapytał sam siebie. Głos miał inny, bardziej męski, w pierwszej chwili nie poznał samego siebie.

Nagle:

Krajobraz znów zmienił się, a Michael spadał w dół z ogromnej wysokości. Jego ciało z niewyobrażalną prędkością gnało ku kolorowym skałom, które migotały tysiącami barw. Po chwili z całym impetem uderzył o skały i od razu przebił się do kolejnego świata, piekielnie gorącego. Wylądował jak kot, na czterech łapach. Obok wznosiła się potężna góra, z której spływała wrząca lawa. Kiedy wstał, zauważył przed sobą niewielki cień, który z każdą chwilą stawał się coraz większy. Szedł chwiejnie w jego kierunku, pośród oparów wulkanicznej ziemi.

Dopiero po chwili, oczom chłopca ukazał się ten sam mężczyzna, który wciągnął go pod wodę. Michael cofnął się o krok.

- Nie bój się mnie – powiedział mężczyzna syczącym głosem i podszedł bliżej – Jestem wysłannikiem Blaska. Miałem cię odnaleźć w świecie Człowków.

- Kim jesteś?! – krzyknął chłopiec rozpaczliwie. – Gdzie ja jestem?!

- Zamilcz chłopcze, już ci mówiłem wszystko. Jestem wysłannikiem Blaska. Miałem …

- Odejdź ode mnie …! – ryknął chłopiec i opadł na gorącą ziemię. Nie wiedział co się z nim dzieje.

- To tylko sen. Jestem … - zaczął wysłannik, lecz nie dokończył bo do góry strzeliła wielka struga lawy, oblewając skałę na której stali. Odskoczyli na bok, a wulkaniczne opary utworzyły mroczną głowę, przykrytą kapturem. Szyderczy śmiech rozbrzmiał im w uszach. Wysłannik skoczył jak oparzony, rozwiewając opary rękoma.

- Moja misja spełniona! – krzyknął rozpaczliwie. – Teraz wszystko od ciebie zależy Człowku! Uwierz w to co zobaczysz i wpuść Blaska do swojego świata …

Nagle wysłannik padł w bezruchu na ziemię, jego krzyk urwał się. Ciało eksplodowało milionem czerwonych iskier. Michael zebrał siły. Chciał wyrwać się z tego koszmaru. Coś strzeliło i syknęło. Poczuł chłodny wiatr, obudził się na łodzi. Leżał na rękach Henryka a dokoła stało dwudziestu mężczyzn, których widział po raz pierwszy w życiu. Przyglądali mu się z największą uwagą, jakby był eksponatem w muzeum. Chciał coś powiedzieć, ruszyć się, ale jego ciało odmówiło posłuszeństwa. Wyjąkał tylko dwa słowa …

- Sen … Bla … Blask …

… po czym stracił przytomność.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”