Stanley
***
Nazywam się Anthony. W zależności od miejsca, w którym przebywam zwą mnie „Skrzydło” lub „Pomidor”. Naprawdę. Może zabrzmi to dziwnie, ale w głębi czuję, że mam wiele wspólnego i z pomidorem, i z tym „ptactwem skrzydlatym”. Po pierwsze, skrzydła mają to do siebie, że jak je przedziurawisz, to Cię dalej nie poniosą, no nie?; pomidory, gdy oberwiesz, są tak jak stare ogórki, tzn. tylko i wyłącznie do dupy. W moim przypadku... tym głąbom z Motherwall wyłącznie chodziło o to, by podkreślić moją przynależność do tzw. Sekty. Widzicie... nie pamiętam, jak to dokładnie było, jak do tego doszło, ale mieszkam w Stanach. Dokładnie na południu, w Tupek. Tak, tak... słoneczna Alabama, blues, Alcatraz, laski i tym podobne. W latach pięćdziesiątych XX wieku ojciec za udział w wojnie i te... no, „y-bitne zasługi na rzecz Oyczyzny” dostał skrawek ziemi na północy, nad Savannah, ale chałupa poszła w drzazgi, po tym jak się kretyn wysadził granatem. Przepraszam za wyrażenie... ale takie to dla mnie... niezrozumiałe. Wiecie co mam na myśli? Był ojciec i go nie ma. Tak nagle. Małe zielone gówno, którego nie chcieli na froncie. Tak wiele może zmienić. No niemniej, razem z matką, brunetką o miodowych oczach, przenieśliśmy się dalej na zachód, a że mieliśmy rodzinę w pobliżu (tj. w Atlancie) najpierw złożyliśmy odwiedziny u niej. Żeby nie wyjść na kłamcę, powiem wam, że było to pod koniec maja 1949.
Stacja kolejowa była obskurna. Wielki 'biały napis' na zielonej frugonetce przy wjeździe do miasta głosił „Atlanta wita. Bill Jr. o PRZYJEZDNYCH pyta”. Tylko jak wyszedłem z wagonu (a jechaliśmy, o dziwo, wagonem pierwszej klasy; pewnie ze względu na ojca-weterana), poczułem, jak dokuczliwie paliło słońce. Gdybyście chcieli wiedzieć, zazwyczaj z matką jechaliśmy wagonem trzeciej klasy. Trudno to było nazwać pociągiem... to raczej wielkie, żelazne pudło na małych, gównianych kółkach było. Parówa nie do zniesienia; mówię wam; szczególnie w lipcu, no może w sierpniu, kiedy to zazwyczaj jechaliśmy w odwiedziny ciotki na Florydę. Swoją drogą, zmarła biedaczka pod koniec wojny, a domu nam, niestety, nie zostawiła.
Na nasze szczęście, w wagonie nr 3 nie było tłoczno. Ba, przedział dzieliliśmy tylko z jednym takim, chyba Żydem; w każdym bądź razie – gościem w kapeluszu. Spod czarnej czapy zwisały mu brązowe sznurki; może włosy, tak specjalnie uplecione, nie wiem. Dobrze, że tylko siedział i gapił się w sufit. Była jeszcze jedna, drobna kobieta, nad wyraz poczciwa, pytała czy nie poczęstuję się cukierkiem. Wziąłbym, a jak! Ale matka... i te jej obyczaje. Sądzę, że po części również przez to cholerstwo ojciec popełnił samobójstwo. Tak. Tak, wiem, że już na wojnie mu odwaliło, w końcu Chapman, Venisey i Roghan to niby przesadzili z pączkami, czy tak...? Bozia przyszła? Może i przyszła. Chapman nie powiedział. Nie miał kiedy. Pamiętam, jak matka mówiła Cycerze, że kula tak niefortunnie przebiła mu głowę, że nie było czego (właśnie, czego) ratować.
Jak już mówiłem, stacja kolejowa była obskurna. Byle jak wylany beton na posadzkę, poddasze w pajęczynach, zwisające tu i ówdzie wypłowiałe kokardki, jeszcze z 1945r. Żal było patrzeć na to jak te przeklęte, spasłe sukinsyny rządzą się w mieście. Taki wniosek wyciągnąłem oczywiście dopiero dwa miesiące później, gdy opuszczałem Atlantę, póki co – stwierdziłem, że te przeklęte sukinsyny nie potrafią zadbać nawet o swój dworzec. Tyle wiedziałem i gdzieś tam sobie zapisałem. Bo wiecie, jestem raczej z tych, co to uważnie obserwują świat. Prowadzę też dziennik. No jo, a co niby czytacie? Opowiastkę tego durnia, który nie potrafił napisać czegoś bardziej sensownego i wymyślnego niż wypracowania do szkoły o „Krzysiu, który był naszym przyjacielem”. O, nie, moi drodzy. Mówię oczywiście o Stanleyu, dryblasie-koledze ze studiów, które ukończę za... no, jakiś czas powiedzmy. Równy chłop, ale głupi, jak się potem okaże.
Jestem także z tych, którzy lubią zmieniać swoje życie. Co prawda, żyję tylko dla siebie, nie dla jakiegoś papyża, kryszny, alyha czy... jeszcze czegoś tam, co to człowiek sobie wymyślił i temu drugiemu nakazał czcić i szanować. Nie. Za niespełna dziesięć lat z nawiązką powiedzą o mnie... Właśnie, chcecie wiedzieć, co się wydarzy za tą jedną dziesiątą wieku? Po co słuchać tych historyjek w stylu „jak to się było, gdy się było”. A więc...
Styczeń, 1960 r. Nowy Jork
No tak... to można było przewidzieć. Stałem się wreszcie redaktorem naczelnym Timesa. Wreszcie mam mieszkanie. Mieszkanie z widokiem. Z widokiem na świat. Taa, tego mi było trzeba. W końcu najwyższy. Nikt, tylko ja. Ja i Times.
Wiecie co, może zabrzmi to trochę niewłaściwie, ale... wszyscy chcą mi lizać stopy. Ba, niektórym się nawet udaje. Jeszcze inni włażą mi w dupe tylko po ty, bym zgodził się zamieścić jakiś z ich artykułów na dwudziestej szóstej stronie wydania niedzielnego i powiedzieć, no że mają przed sobą cholernie świetlaną przyszłość, powinszować. Moje gratulacje, Stanleye. Jest was wielu, ale zaprzątajcie sobie tym głowy. I Nie jestem pedałem, żeby to było jasne. Ale taka praca zmienia ludzi i chcąc nie chcą, stałem się takim trochę.... no wiecie. Sami pomyślcie. Dziesieć lat drogi na szczyty, włażenie ludziom w tyłki, ścisłe przestrzeganie zasad ustanowionych przez ziomków, bieda aż strach; studia. A teraz... wybornie jest. Apartament w samym centrum Nowego Jorku. Widok na „ptactwo skrzydlate” i szczyty szklanych biurowców; park; widok na ludzi podążających gdzieś tam i w ogóle całą krainę, którą ludzie uczeni od dawna naywają „Gdzieśtamlandią”... Liczę się tylko Ja. Ja i Times. Jest wybornie. Nie mam celu czy wizji na przyszłość. Jest wybornie.
Styczeń, 1960r. Nowy Jork
Ależ to ciepło przyjemne... a kraty jakie wygodne! Gdybyście widzieli Stanleya, jak się dureń cieszył, że wpuścili go do metra. Przynajmniej na chwilę zrzucił z siebie te stare kartony. Stanley, to mój stary kolega z dzieciństwa. Nawet fajnie pisał. W końcu razem wylądowaliśmy na tych śmieciach. On i ja. Ja 'zleciałem' już pod koniec `57 roku, kiedy Elvis jeszcze śpiewał Jailhouse Rock, a wolna pochędóżka i wóda nie były mu w głowie...bowiem „rok pięćdziesiąty siódmy był to dziwny rok...” Jestem bezdomny. Bo kolega zawiódł.
Zaczęło się od tego, że wylali mnie ze studiów. Wiecie, studiowałem dziennikarstwo na Halton University, na wschodzie... Miałem wrednego wykładowcę, który niczego nie uczył, ale wymagał już naprawdę wiele. Nic, tylko siedział i lizał te swoje wąsy. No więc nie widziałem sensu włażenia w tyłek takiemu staremu popaprańcowi. Gdyby to jeszcze była jakaś sexy blondi, na której można by zawiesić wzrok...choć na chwilę! Ale nie, tak się nie stało. To chyba oczywiste, że wreszcie przestałem się uczyć. Zacząłem też trochę 'smarować' do oddziałów Timesa w Chicago i Cherry Beat w moim miasteczku... czytałem też 'buszującego', brzdąkałem na moim Gibsonie, spotykałem się z najpiękniejszymi dziewczynami w klasie... było wesoło. Goło i wesoło. No i w końcu mnie wylali. Ten stary musiał maczać w tym swoje paluchy... Zresztą, gdyby tylko w tym, a w niczym więcej. Świat byłby lepszy. Na pewno. Nie myślicie chyba, że te profesorki na uniwerkach niczego innego do roboty nie mają, co? Mówię wam-stare ćpuny, nic więcej. To wszystko tak żałośnie mi przypominało 'Buszującego w Zbożu'. Wyjechałem więc, bo aż takim fanem tej książki nie byłem, by błąkać się po ulicach Nowego Jorku tylko po ty, by móc poczuć się jak ten Holden. Nie wiem jak to wszystko się potem później potoczyło, ale rzeczywiście wylądowałem na ulicach. I to Nowego Jorku! Mimo, że wyjechałem jak najdalej od tego przeklętego miasta. Ha, to ci los!
Ze Stanleyem to już zupełnie inna gadka. Z tego, co mi powiedział, wynika, że jego rodzice zginęli w katastrofie samolotu w `58 roku. Sam twierdzi, że wpadli swoją awionetką w ten trójkąt na południu Stanów. Byście dali temu wiarę?! Równy gość, ale durny-jak już mówiłem. Jest trochę jakby... z innego świata. Może dlatego, że jest Czarny? Czarny, ponieważ chodził w tej swojej skórzanej kurtce nawet w lato, gdy słońce paliło naprawdę niemiłosiernie.
A propos, nie wiem, czy już wspominałem, ale jestem z tych, którzy przepadają za słońcem. Jakby nie patrzeć, wychowałem się w krainie słońca. Takiego słońca, które zdołało przepalić nawet solidną czachę mojego ojca. Ojca- weterana! Gwiazda ta była najwyraźniej wpisana w moje życie od samego początku. Stanleya, jak widać, także. Pod Walmart zajechał chyba w rok po tej feralnej katastrofie. Był słoneczny, mroźny poranek w Nowym Jorku. Styczeń, 1960r.
- Czym oni tam na dole palą?
- Kurde, kartony chyba podpieprzyli... ci zza rogu, Anthony.
Ten krótki tekst zamieszczam tutaj z czystej ciekawości. Tak po prostu. Pytanie zwłaszcza do starych weryfikatorów, którzy jeszcze nie zdążyli zapmnieć o 'starym' Ollarsie-czy jest lepiej/gorzej? I o ile lepiej/gorzej?
