
Akt I, w którym jedna para zastępuje drugą.
Na Placu Zielonych Żeńszeni zalegał spokój typowy dla rozpoczynającego się dnia - ludzie zwyczajnym dla siebie torem życia powoli krążyli po okolicy w poszukiwaniu promocji sklepowych, bądź otwartych już placówek administracyjnych; ptaki z pobliskiego parku nieudolnie, acz uporczywie starały się przebić swym śpiewem ponad ryk coraz gęściej krążących samochodów; słońce, pewnie roztaczające swą władzę na nieboskłonie, wywabiło z nocnego ukrycia parę miejskich lumpów i w cieple swych promieni usadowiło ją na parkowej ławeczce. Ławeczka stała na niewielkim pagórku, tuż za chodnikiem, ale przed pierwszymi rzędami drzew, dzięki czemu korzystający z niej ludzie mogli z błogim uśmiechem zażywanego relaksu dokładnie oglądać wszelkie wydarzenia zachodzące na Placu.
Nagle, w ten cały sielankowy nastrój wdarł się paraliżujący siłą dźwięk dzwonka szkolnego. Tylko, że to nie mógł być dzwonek szkolny, w pobliżu przecież nie było żadnej szkoły.
Dwóch lumpów siedzących na ławeczce wolno przeniosło spojrzenie z bezchmurnego, słonecznego nieba na Plac, po czym, unosząc brwi w zdziwieniu, zerknęli po sobie i bez słowa uznali, iż zajście jest na tyle intrygujące, że warto poświęcić mu chwilę uwagi. Delektując się słodkim smakiem wina wiśniowego, ujrzeli, jak z banku wyskakuje para mężczyzn i choć oddaleni byli od nich o prawie sto metrów, łatwo zauważyli nerwowość w ich ruchach. Jeden z nich, wyższy i szczapowaty, wymachiwał rękoma, wskazując kierunek marszu, drugi niższy, ale szeroki w barach, przypominający posturą czołg na nogach, taszczył ze sobą dużą walizkę i wyglądało na to, że ma pewne wątpliwości, co do dalszych kroków działania, choć ostatecznie podążył jednak tropem towarzysza. Kilka sekund później dziwna para zniknęła za rogiem budynku.
Po chwili dzwonek ucichł, a lumpy spojrzeli po sobie i pociągnęli solidną porcję czerwonego wina, po czym ponownie unieśli twarze do słońca - przedstawienie skończone, można się dalej wygrzewać. I zdawać by się mogło, że wszystko zaczęło wracać do normy, ale nieoczekiwanie z oddali nadleciało wycie syren policyjnych, co ponownie poruszyło degustatorów wina. Potrząsnęli butelkami dla sprawdzenia poziomu ich zawartości i, nie spuszczając wzroku z okolicy, uważnie i z pewną obawą wypatrywali przybycia niebieskich obrońców moralności, a gdy tylko ujrzeli pierwszy radiowóz, szybko dopili resztki zacnego trunku, po czym, jak gdyby nigdy nic, wrócili do wygrzewania twarzy z nadzieją, iż pozostali niezauważeni.
Nie dane im jednak było zaznać spokoju tego przedpołudnia. Nagle, tuż obok ławeczki wyskoczyło dwóch mężczyzn, z których jeden natychmiast wręczył im plik banknotów wysokiego nominału, żądając w zamian wyświechtanych płaszczy i dwóch pełnych butelek wina, których szyjki wystawały z siatek. Para lumpów uważnie zlustrowała przybyszy – jeden wysoki i chudy, drugi niski, ale dobrze zbudowany dzierżący w dłoni zieloną torbę w niebieskie kwiatki, a obaj odziani w obcisłe, kolorowe ubrania z dużą ilością żelu na włosach. Lumpy w niemym porozumieniu stwierdzili, że lepiej będzie się oddalić, w czym utwierdził ich wciąż podsuwany pod nos plik pieniędzy. Kiedy tylko się ulotnili, przybysze szybko zajęli ich miejsca.
Akt II, czyli dlaczego jedna para musiała zastąpić drugą?
- Nienawidzę cię za ten pomysł – zadąsał się ten mniejszy wzrostem, zsiadając z różowego skutera.
- Już ci tłumaczyłem, że tak będzie lepiej. Nie musisz tego rozumieć – stwierdził wyższy, rzucając kompanowi jasno zieloną torbę w niebieskie kwiatki. – Tylko załóż na nią czarny pokrowiec, później go ściągniesz.
- Nie wiem, po co ta przebieranka. Jakbyśmy nie mogli tego zrobić tak, jak zawsze?
- I tak jak zawsze musielibyśmy się później ukrywać przed policją. Więc teraz się przebieramy i nikt nas nie rozpozna.
- Ale dlaczego musimy udawać parę ped… gej… ech… - westchnął bezsilnie wobec magicznych słów, które niczym ciernie utkwiły mu w gardle i nie chciały wyjść.
- Bo dwóch pedałów na różowym skuterze nikt nie będzie podejrzewał o napad – wyjaśnił wyższy już lekko poirytowany musem tłumaczenia. – Ale dość pieprzenia, która godzina?
- Dziesiąta dwadzieścia osiem – powiedział krępy, wsadzając za pas wojskowych spodni shotgun’a, a w dłoń pewnie chwytając torbę.
- Dobra, idziemy, ochroniarze mają przerwę. Wiesz, co robić?
Niższy odpowiedział kiwnięciem głowy i obaj jednocześnie ruszyli.
Szybko przemknęli przed zewnętrznymi kamerami, tak by jeśli ktokolwiek ich zobaczył na monitorach, nie miał nawet czasu na reakcję, po czym z hukiem wtargnęli do banku. Napad poszedł zgodnie z planem – małomiasteczkowa ochrona, nie obyta z takimi sytuacjami, pokojowo położyła się na podłodze, uprzednio oddając broń napastnikom, a kasjerki z nieoczekiwanym uśmiechem, którego zawsze skąpiły klientom, zaczęły błyskawicznie wydawać pieniądze z szuflad. I ukrytych sejfów.
Wybiegli równocześnie, prawie klinując się jeden o drugiego w obrotowych drzwiach. Przed wyjściem pogrozili jeszcze, że jeśli ktokolwiek odważy się włączyć alarm, dostanie na deser kulkę w łeb.
- Szybko! Do… - wyższy urwał, słysząc sygnał alarmu. Zaklął pod nosem, ale w końcu zignorował sprawę. – Olać to! Musimy uciekać!
- Ale… alarm! Nie powinniśmy wrócić i kogoś zabić?
- Nie, nie powinniśmy. – Popatrzył na kompana, zastanawiając się czy ten poważnie rozważa możliwość ponownego wejścia do banku, a kiedy uznał, że rzeczywiście o tym myślał, chwycił go za ramię i pociągnął we właściwą stronę. - Włączyli alarm. I, kurwa, co z tego? Mamy tylko chwilę na przebranie i ucieczkę, a ty chcesz tam wracać!?
- Przecież mówiliśmy…
- Kłamaliśmy! – warknął, ucinając głupią dyskusję i przyspieszył kroku.
Za rogiem budynku nie było nikogo. Przechodnie, przestraszeni sytuacją pochowali się w domach, klienci uciekli ze sklepów nie wiadomo gdzie, a sprzedawcy czmychnęli na zaplecze. Okolica zupełnie ucichła.
- Szybko! Rzuć te rzeczy do studzienki. Nie będziemy ich taszczyć ze sobą! – wyższy wydawał polecenia, jednocześnie samemu zrzucając z siebie przestępcze ubranie. Ale kiedy zobaczył, że jego towarzysz nagle zastygł ze wzrokiem wlepionym w jeden punkt, zdenerwowany podszedł do niego. – Czy ciebie już do końca… - urwał, gdy zobaczył na co tamten patrzy. – Co to, kurwa, jest? – Padł na kolana przed skuterem, wyciągnął ręce przed siebie i zaczął w powietrzu wykonywać gesty określające kształt brakującej części. Po chwili dopiero zauważył wsadzoną pod siedzenie karteczkę z napisem „Przepraszamy. Musieliśmy.” – Co to, kurwa, jest?!
- A raczej… czego, kurwa, nie ma – poprawił krępy.
Chudy spojrzał na niego przez ramię, przygryzając wargi, aż spomiędzy ust pociekła strużka krwi. Wziął kilka głębokich oddechów, szybko policzył do dziesięciu i wstał.
- Bierz torbę, zbieramy się.
- Gdzie idziemy?
- Nie wiem, gdzie! Ale tu nie możemy zostać! Nie mamy przecież czym jechać!
- Ale…
- Nie ma żadnego ale! Zbieraj dupę w troki!
Brak gapiów znacznie ułatwił im oddalenie się z miejsca zbrodni. Niestety, zupełna ucieczka została udaremniona przez zadziwiająco szybko rozstawione policyjne blokady w okolicy. Zatrzymali się na parkingu wielkiego supermarketu, który stanowił tyły banku.
- I co teraz? – zapytał zmartwionym głosem niższy.
Wyższy zignorował pytanie, tylko wychylił się ostrożnie zza samochodu i zaklął natychmiast. Wiedział już, że ucieczka nie wchodziła w grę. Nawet jeśli byli przebrani za dwóch, niepozornych gejów, to przez barykady z pewnością by nie przeszli. Rozejrzał się po pobliskim parku, z nadzieją na znalezienie możliwości kamuflażu między drzewami i nagle twarz rozjaśnił mu uśmiech.
- Ukrywać się nie możemy, bo i tak nas znajdą, ale widzisz tamtych dwóch żuli na ławce? – Czołg przytaknął. – Musimy się do nich dostać. Tylko cichaczem. Lepsze przebranie od dwóch pedałów, to przebranie za dwóch lumpów, policja takich gości tylko ignoruje, albo zwyczajnie spisuje. W tej sytuacji pewnie zignoruje, mają ważniejsze sprawy na głowie.
- Ale nie mamy takich ubrań.
- No to je od nich weźmiemy… - zmarszczył brwi niższy. - Albo odkupimy, żeby nie robili hałasu, że na nich napadamy. Dobra, w każdym bądź razie ruszamy, tylko głowa przy ziemi i od samochodu do samochodu, od lampy do lampy. Ostrożnie.
Akt III, w którym wyjaśnia się, dlaczego plan nie wypalił.
Dwóch młodych mężczyzn mknęło wąskimi uliczkami na skuterze. Już od kilkunastu minut lawirowali w labiryncie miejskich przecznic, próbując zgubić ogon, ale ścigający byli czujni i nie dawali się odstawić na większą odległość. Dopiero dzięki umyślnie potrąconemu straganowi z warzywami, zdołali zatarasować drogę pościgowi i zniknąć mu z oczu.
Z piskiem opon wjechali na Plac Zielonych Żeńszeni i, nie zwalniając, popędzili dalej w jedną z alejek.
- Chyba ich zgubiliśmy! – Pasażer, widząc, że niebezpieczeństwo minęło, krzyknął do kierowcy, lecz tamten nie zareagował. - Nie gonią nas! – powtórzył, klepiąc go po ramieniu.
Kierowca nieroztropnie obrócił się i w tym właśnie momencie najechał na krawędź chodnika, skutkiem czego tylna opona strzeliła, a skuter stracił równowagę i zatańczył na ulicy prawdziwy balet. Obaj panowie nie wiedzieli jakiej tajemniczej sile zawdzięczają bezpieczne wyhamowanie, miast tragicznego roztrzaskania się o beton, ale ostatecznie, po serii piruetów zdołali zaparkować w uliczce za rogiem banku.
Odczekali parę sekund, upewniając się, że rzeczywiście są jeszcze wśród żywych, by w końcu w milczeniu zsiąść z pojazdu. Jeden z nich wygrzebał z kieszeni ramkę fajek i poczęstował kolegę. Przez moment delektowali się jedynie przyjemnością dymka, jakby zapominając o problemie, przed którym uciekali, jednakże wizja zagrożenia nie zapomniała o nich i po chwili wróciła im do pamięci.
- Pasuje spieprzać – mruknął pasażer.
- Ta… tylko jak? Skuter nie pojedzie.
- Na nogach?
- O nie! Nie zostawię go tu! Nie ma szans!
- A wolisz, żeby Gruby ze swoimi ziomkami cię dopadł?
Kierowca zdecydowanie pokręcił głową w zaprzeczeniu.
- No właśnie. Pozostaje więc tylko iść.
- Mówię ci, że nie zostawię tutaj tego skutera… Ej, może dasz radę go podnieść z tyłu? Może go zwyczajnie poniesiemy?
- Ty myślisz w ogóle o tym, co mówisz?! – zirytował się pasażer. - Gruby zaraz tu będzie, a taszcząc ze sobą to gówno nie ujdziemy za daleko… - skończył w zadumie, gdyż właśnie zorientował się, że za ich plecami stoi różowy skuter. – Ty, popatrz. – Kucnął przy nim, zmierzył orientacyjnie wymiary tylnego koła, przypasował je do uszkodzonego i spojrzał z uśmiechem na kolegę. – Jednak czasem można mieć szczęście. Masz może… - zerknął na śruby. - Dwunastkę?
- Dwunastkę? Po co ci klucz?
- Po co, po co. A po co są klucze? Żeby przykręcać, odkręcać i przekręcać, nie? Będzie klucz, będzie zmiana koła.
- No tak. Ale… że jak? Zostawimy tutaj to nasze, a weźmiemy tamto? Trochę… chamsko.
- Oj, odezwał się ten, co żyje zgodnie z kodeksem moralności. Albo przekręcamy i spieprzamy, albo Gruby zrobi ci w dupie taką imprezę, że do końca życia nie usiądziesz na skuterze.
- No dobra. – Taki argument był wystarczający. – Tylko jak? Palcami tego nie odkręcisz, a klucza nie mam.
- Spoko, patrz. – Pasażer kiwnął głową na pobliski sklep motoryzacyjny. – Masz jakieś złotówki przy sobie?
- No, trzech Bolków.
- Spoko, styknie, nie będę przecież kupował całego zestawu. - Wziął od kolegi sześćdziesiąt złotych i poszedł do sklepu, ale zatrzymał się na ulicy. - A! Ty dla kamuflażu się opieraj o tamten skuter, że niby jest twój. Wiesz, o co chodzi, nie? – Kierowca przytaknął i usiadł na jednym pojeździe, opierając nogi o drugi.
Spokojnie wyciągnął papierosa, ale nim wypalił go do połowy, kolega już przybiegł z parą narzędzi w dłoniach, po czym natychmiast zabrali się do pracy. Cała zamiana poszła sprawniej niż na pit-stopie Formuły 1. Choć nie powiedzieli tego na głos, to obaj czuli zbliżającą się złą energię Grubego. A przynajmniej coś, co znacznie podkręciło tempo ich pracy.
- Dobra, skończone. – Pasażer wstał i wytarł ręce o koszulę. - Zbieraj… Ty, co ty, do jasnej cholery, robisz?
- Chamsko tak zajebać komuś koło, nie? Zostawię przynajmniej karteczkę z przeprosinami.
- Ty jesteś… Nie, nie ważne, to twój problem jaki jesteś. Możemy już jechać?
Zasiedli na swoich miejscach i ruszyli przed siebie. Dokładnie w tej chwili na Placu Zielonych Żeńszeni rozległ się dźwięk dzwonka szkolnego. Tylko że to nie mógł być dzwonek szkolny, w pobliżu przecież nie było żadnej szkoły.