Strach [horror/dramat/kryminał] - część 1

1
STRACH

czyli

Przedziwny okultystyczno – magiczny dramat chaosu i śmierci



- Już po wszystkim? – zapytał przestraszony, gładko zaczesany do tyłu blondyn, leżący na metalowym łóżku w ciemniej sali szpitala w Bałutach.
- Zapytałem, czy już... – przerwał, kiedy dostrzegł, że jego domniemany rozmówca jest jedynie manekinem ustawionym w kącie. Kurz pokrywający folię ich „ ubrań” wskazywał na leciwość pomieszczenia, nieczęsto odwiedzanego przez kogoś z zewnątrz. W szklanych oczach modeli usiłował wyłowić refleks swojego odbicia, jednak wszystkie te próby okazały się nieudane: także szara tapeta pokrywająca ściany nie naprowadzała umysłu Franka na właściwy trop w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie - gdzie tak naprawdę był?
Poruszył ręką, jednak osłabienie operacją okazało się silniejsze od chęci walki z bólem. Jego głowa gwałtownie uderzyła o łóżko, kiedy kątem oka zauważył ruch pośród dziesiątek plastikowych imitacji człowieka.
- Hej, ktoś pan? Czy pani, wszystko mi jedno... Czemu nie jestem w szpitalu, do cholery?
Cisza. A zaraz potem pozbawiona skóry twarz nachylająca się tuż nad jego własną, wykrzywiona w horrendalnym uśmiechu.
- Niebawem nie będziesz już pytać, aniołku. Już niedługo...
Przytrzymany za głowę poczuł jeszcze, jak silne ręce i zręczne palce rozrywają jego osłabione mięśnie poniżej brzucha.
Manekiny pozostały nieme i kamiennie spokojne.


Około drugiej w nocy detektywa Hulewicza obudził dźwięk telefonu. Rozespany i mocno podirytowany nagłym wtargnięciem w jego sferę intymności burknął do słuchawki:
- Słucham, Hulewicz przy aparacie.
Dziesięć minut później, w pełni ubrany i z politowaniem pocieszany przez swoją młodą żonę wsiadał już do Mercedesa i przedzierał się przez ciemną aleję cisów porastających okolicę. Rozmowa wstrząsnęła nim na tyle, że przez kilka minut z trudem usiłował zebrać myśli i wetknąć swoją dłoń w rękaw foliowego płaszcza.
Był pewien, że nie śni i że już niedługo stanie przed nim otworem kolejne sacrum wszechświata, jakich jeszcze wiele pragnął doświadczyć w swoim życiu.

Fala wymiotów i powracających mdłości, a już po sekundzie uścisk silnej dłoni na plecach blondyna o twarzy idioty.
- Harp, nie wygłupiaj się. To tylko parę minut – potem wszystko ci przejdzie.
- Pieprzysz jak zwykle – rzucił oschle w stronę przystojnego amanta, otoczonego jak zwykle wianuszkiem uśmiechniętych i gotowych na każde jego skinienie kobiet. Odsunął się od balustrady, ale kiedy spojrzał na przesuwający się w dolnej części statku leżak z siedzącym na nim starcem, zwymiotował ponownie.
- I tak cały dzień. Przez niego nie możemy nakręcić sceny z leżakami.
- Następnym razem zrobimy film na samochodach, co ty na to, Chick? – deską ratunku dla nieszczęsnego chorego miał być ponury brunet z dziwną trójkątną czapką, przechadzający się po pokładzie z kieliszkiem whisky w ręce.
- To niegłupie, ale trzeba to jeszcze będzie podrzucić Młodemu. On ma jak na razie cholernie wielkie chody u producentów, i nie wiadomo, co mu dalej odbije.
- To niech, kurwa, sam sobie kręci z jego wąsami! I jeszcze te beczki...
- Śledzie, co? Do tego nas doprowadził...
Drzwi do wewnątrz pokładu otwierają się, i staje w nich blady młodzieniec w stroju marynarskim. W lewej ręce trzyma rzeźbiony sztylet, z którym rzuca się w stronę Chicka. Temu udaje się uskoczyć, ale mężczyzna obraca się w miejscu i ponawia atak.
Tym razem jednak powstrzymuje go gwałtowne uderzenie wiadrem w tył czaszki.
Wszyscy obecni w pomieszczeniu otaczają leżące ciało aktora.

- Już jadę. Zaraz powinienem tam być.
- Proszę...nie ma czasu do stracenia.
- Jest pan tego pewien? Przecież Galewicz to szanowany i zamożny obywatel, żaden tam...
- Galewicz. Zenon Galewicz. Ten sam, który ma sklep z antykami na Nowym Świecie.
- O kim pan mówi? Proszę trochę wyraźniej...
- Jezus, on chyba to zrobił. Tu wszędzie jest pełno krwi i jakieś spalone deski. Nie wiem, może znowu mam zwidy...
- Ulica Jasna, tak? Tuż obok tego kościoła?
- Dzwonię z Jasnej. Chciałem odwiedzić Elizę, ale tutaj jej nie ma. Wlazłem na strych... Boję się, że oni byli tutaj wcześniej.
- Ach to pan , panie Władysławie... co się stało?
- Halo ? Pan Hulewicz? Detektyw Hulewicz... tu mówi...

- Piękny pogrzeb. Szkoda, że Wacław tego nie doczekał – tymi słowami Leopold pożegnał wsiadającego do zafundowanej przez wojsko limuzyny Juliana, równie ponurego jak niebo nad głowami obu mężczyzn. Orszak żałobny powoli zaczynał topnieć, wymieniono się adresami, uściskami dłoni i wyrazami ubolewania.
- Podobno w tym szpitalu...
- Nie mówmy teraz o takich sprawach – Julian położył rękę na ramieniu starszego jegomościa, wzrokiem przekazując mu sygnał zachowania milczenia – Tak będzie lepiej dla nas i dla całej organizacji.
Na widok zbliżającego się w ich stronę dziennikarza łódzkich „Nowin” Staff wolnym krokiem oddalił się w stronę ostatnich żegnających rodzinę zmarłego gości.
- Panie Julianie, co pan może powiedzieć dla naszej gazety o tym całym wydarzeniu?
- To niepowetowana strata dla całego polskiego pisarstwa. Władek... pan Reymont był dla nas kimś więcej niż tylko wzorem do naśladowania. On był niczym zesłaniec.
- Z Olimpu? Mogę umieścić takie słowa jako pańskie?
- Pisz, co chcesz, młodzieńcze. I tak tego nie przeczytam – rzucił zimno, z głośnym hukiem zamykając drzwi do swojego samochodu. Reporter zapamiętał, jakby w oparach kurzu za samochodem zdołał dostrzec migocące czerwienią ogniki…

- Mario, Mario... gdzie jesteś!!!? – wrzasnął od progu Hulewicz, widząc ogromny chaos panujący we wnętrzu jego gabinetu. Wszystkie meble były poprzewracane, a kartki z notatkami walały się rozrzucone po całym pokoju. Na środku salonu jakiś ponury dowcipniś pozostawił swój ohydny ślad w postaci kału, którego woń uderzyła teraz w nozdrza spanikowanego detektywa. Przebiegł do sypialni, z której dobiegał cichy szloch kobiety.
- Mario... O Boże... Co się stało?
Żona Hulewicza drżała skulona w kącie ogromnego pokoju, zaprojektowanego przez jednego z bardziej znanych niemieckich architektów. Zarówno balkon, jak i łoże parowały dymem i spalenizną, ale reszta umeblowania byłą nienaruszona.
- Mario, twoje włosy – Hulewicz usiłował dotknąć swej rozdygotanej z przerażenia żony, kiedy na jego oczach piękne kruczoczarne włosy natychmiast pokryły się śniegową bielą. Zapytana o sprawców, zdołała jedynie wyciągnąć palec wskazujący w stronę zawieszonego na ścianie portretu ojca Hulewicza, niegdyś wpływowego hrabiego tej okolicy.
Detektyw wyniósł nieprzytomną kobietę z pomieszczenia na własnych rękach, niemal płacząc w niemej wściekłości.

Zapis rozmowy pary bezdomnych z krakowskiego rynku, którzy odnaleźli nieprzytomnego z przepojenia alkoholowego Stanisława P.
- Zobacz Lusiek, to ten słynny pisarz i dziwkarz.
- Ciekawe, czy dzisiaj też jakąś zauroczył?
- Co ty, głupi, w czary wierzysz? On tylko tak, dla picu, jakieś hokusy wymyśla.
- A jeśli nie? Zobacz, coś trzyma w lewej łapie…
- Pewnie flaszkę... jak to, kurde, ci artyści piją. Nie to, co my. Raz w tygodniu, przy okazji...
- Zobacz co to jest. Żadna tam flaszka...
- Lusiek, zostaw to. A jak on się zaraz obudzi i nas zobaczy?
- Władzę zawoła, jak nic. Taki to „artysta”...
- Ty, zobacz – krzyknął wyższy z kloszardów, cofając się – To zaczyna świecić!
- Kurde, on lata!!! Mówiłem ci, nie kupuj tej taniej gorzałki!
- Jezu Nazareński, cuda jakieś!
Obaj uciekli w popłochu, kiedy całkiem już przytomny Stanisław otrzepał swoje ubranie i pod osłoną wieczoru ruszył do pobliskiej kawiarni, omijając zaskoczonych jego zaniedbanym wyglądem przechodniów.

Zebrani na statku pasażerowie kłębili się teraz przed kajutą kapitana, w której (według plotek) znajdowała się nieznana z imienia kobieta. Z pewnością fakt jej pobytu w tym miejscu i czasie nie byłby niczym dziwnym, gdyby nie wstępne diagnozy lekarskie dotyczące stanu jej zdrowia – wskazywały bowiem na doskonały przykład rigor mortis.
Z jednym małym wyjątkiem...
- Więc, panowie, uporczywie twierdzicie, że jestem martwa? – chuda brunetka o mocnym makijażu przyglądała się otaczającym ją lekarzom, reżyserowi i całej czwórce mocno zaaferowanych braci.
- Przecież to absurd!
- Tak jak wszystkie nasze filmy – rzucił cierpko Chico, storpedowany wzrokiem reżysera.
- Szanowna pani, medycyna zna wiele przypadków...
- To niech się z nimi ożeni i weźmie długi urlop – spointował Groucho, najwyraźniej podirytowany nieoczekiwaną przerwą w planie zdjęciowym.
- Ale panie Juliuszu, na to nie ma wyjaśnienia!
- Chyba, że panu aparatura zaszwankowała. I jeszcze jedno: jakim cudem nie możecie odnaleźć mojego nazwiska na liście pasażerów? Przecież bosman w San Francisco...
- San Francisco? Ależ my płyniemy z Nowego Jorku!
- Więc to nie jest „Louisianna”? Który mamy rok? Dzień? – krótkie i paniczne pytania sprawiły, że miny wszystkich w kajucie nagle zaczęły uderzająco przypominać biel ścian statku.
Nie po raz ostatni.

Hulewicz wpadł do wnętrza pokoju na ulicy Jasnej, gdy za jego plecami rozległ się przeraźliwy warkot ukrytego w ciemnej sieni psa. W obawie przed atakiem czworonoga detektyw wyciągnął z kieszeni swego płaszcza gumową pałkę, jakiej wielokrotnie już używał przeciwko natrętnym prześladowcom.
- Panie Władysławie? Jest pan tutaj? – wyszeptał, kiedy ostatnie promienie słońca przerzedziły nieco korytarz.
W sali na poddaszu, obok kilku nieprzygotowanych jeszcze do działania płócien, znajdował się połamany na kilka części obraz Matki Boskiej, wierna kopia portretu adorowanego w pobliskiej bazylice przez dziesiątki wiernych. Szare szmaty przykrywały pozostałe obrazy w pomieszczeniu, w którym wzrok detektywa odkrył jeszcze jedynie kilka woskowych plam po świecach na posadzce. Nawet dokładniejsze oględziny w żaden sposób nie naprowadziły Hulewicza na przyczynę panicznego strachu Władysława, jak i na obecność jego samego.
- Głupi żart, doprawdy – rzucił do siebie, wychodząc na korytarz.
Już miał powrócić na trzeszczące schody, kiedy tknięty przeczuciem ostrożnie zajrzał do sieni.
Domniemanego psa zastąpiło teraz w tymże miejscu ciało Władysława, pozostawione z szeroko rozwartymi źrenicami i silnymi bruzdami na odsłoniętej klatce piersiowej. Dłoń denata zaciśnięta była na skórzanym rzemyku, od którego prawdopodobnie oderwany był jakiś przedmiot, nieznanego pochodzenia i przeznaczenia.
Hulewicz dotknął dłoni trupa, jednak szybko cofnął ją w obawie nadmiernego poparzenia.
Sekundę potem przez zwłoki przeszła drgająca wewnątrz organizmu fala, a z ust pisarza wypłynęły oślizgłe, białe larwy.
Detektyw zerwał się do ucieczki, ale jego drogę z przeciwnej strony schodów zatarasował czarny doberman, o uniesionych na wysokość twarzy mężczyzny tylnych łapach i lędźwiach. W ich miejsce przesunęła się czaszka z uderzającymi w powietrze zębami.
- Dobry piesek, dobry – starający się zachować zimną krew detektyw wyciągnął z kieszeni Mausera i uprzedzając o sekundę atak stwora wystrzelił.
Kula utkwiła we framudze schodów, ale pies wczepił się w brzuch Władysława, przypominającego teraz raczej kukłę pozbawioną większości trocin.
Nie oglądając się na to horrendum, Hulewicz niemal stoczył się po schodach i z najbliższego domu zatelefonował na policję.

- Koniec sceny! Schodzimy! – rzucił krótko reżyser do trójki osiągających kolejne apogeum komizmu braci. Czwarty z nich, rozpostarty z cygarem w fotelu, nerwowo zerkał co chwila na drzwi, strzeżone teraz przez dwójkę uzbrojonych strażników.
- Czy to naprawdę konieczne? Oni mnie rozpraszają – narzekał Chico, uważnym wzrokiem lustrując „ zabawki” obu ochroniarzy.
- A co, chciałbyś znowu spotkać się z „wyrazem ubóstwienia od fanów”?
- To już wolę ich. Tylko żeby może bardziej się uśmiechali...
Groucho niespodziewanie klepnął swego brata w plecy i z uśmiechem na ustach odciągnął go na bok, szepcząc do ucha:
- Nie przysparzaj nam większych kłopotów niż te, które mamy. Wiesz jak to wszystko niekorzystnie odbija się na wizerunku firmy?
Zaskoczony brunet z ponurym wyrazem twarzy posłusznie udał się w ślad za trójką rodzeństwa, choć nadal w jego sercu tkwiła ogromna drzazga strachu.

W pół godziny później, do pustej już kajuty, wkroczyli Groucho i reżyser, pospiesznie zamykający za sobą drzwi. Dopiero po zakluczeniu obu bulajów i zapaleniu w czterech kątach świec zaczęli czuć się pewniej, zwłaszcza w chwili, w której wąsacz wyciągnął z kieszeni marynarki mały czarny talizman.

krewkrewtonieduchy zjawyoboże moja głowa
onitamsąratunkuratunkudlaczegodomnieznowuon
obożeWiktorprzetsańkrewkrewranymojeranyjezuratuj
ktokolwiekWiktorzegdziejesteśratunkujużnicjużtylkonoc
obożeonwracakrewkrew

- Muszę pana ostrzec, pańska matka... dopiero kilka dni temu odzyskała spokój duszy i ciała. Wcześniej... jak już powiedziałem, była w ciągłym napięciu. Parę razy usiłowała się okaleczyć, ale na szczęście to nie było nic poważnego. Tylko parę szram na lewej ręce.
Młody, ciemnowłosy i dobrze ubrany chłopak przekroczył próg pokoju w zakładzie dla umysłowo chorych, mieszczącym się na przedmieściach Warszawy. Spartański wystrój wnętrza najwyraźniej był dostosowany do charakteru obiektu: niegdysiejszy pałacyk utracił swych prawowitych właścicieli i teraz stał się azylem dla ludzi pojmujących świat inaczej, poza polityką i kulturą, z daleka od zwykłych problemów i marzeń.
- O tutaj, w tym pokoju – cicho wskazał miejsce pobytu pielęgniarz, składając ręce na klatce piersiowej w głębokim ukłonie - Żegnam pana. Gdy zakończy pan rozmowę, proszę dzwonić.
- Oczywiście. Dziękuję bardzo – stukot dębowej, rzeźbionej laski ucichł, zanikając gdzieś za rogiem.
Do pokoju wpadły przez szamoczące się gałęzie drzew promienie złocistego słońca, i ostatnie chwile pięknej jesieni bawiły się w berka na obliczu posiwiałej matki eleganta. Jej oczy były szeroko otwarte, ale goszczący na twarzy blady uśmiech nie przekonywał młodzieńca o pełni świadomości kobiety.
- Mamo, mamo... widzisz mnie? To ja, Władek – pomachał ręką, jednak bez efektu – Mam niewiele czasu, a tak dużo do powiedzenia – chwycił jej dłoń, na co ona odpowiedziała łagodnym spojrzeniem.
- Chciałem cię przeprosić za te wszystkie lata i za to, że nie odwiedziłem cię od tamtego dnia ... ale zrozum, musiałem żyć dalej, a nie więdnąć w tej piwnicy losu. Teraz chcę cię o coś prosić, może po raz ostatni – wyjął z kieszeni zdjęcie i postawił je przed oczy kobiety.
Uśmiech zniknął z jej twarzy, a zastąpiło go głośne wycie i krzyk, przeszywający na wylot uszy chłopaka. Zakrył pospiesznie twarz, nie chcąc widzieć, jak oblicze matki napełnia się krwią i siłą, jak ta zrywa się z krzesła i szamocze w swym kaftanie.
- Kto to był? Mamo, kogo widziałaś?
Więdnące na drzewach liście nie odbiły tego dnia w swych kolorach większego cierpienia niż to – doznane przez schorowaną kobietę i jej zrozpaczonego potomka.

Śniadanie w hotelu „Patria” tego ranka niezwykle smakowało
dwójce znanych w warszawskim środowisku przedstawicieli świata pióra i wyobraźni. Starszy z nich, szpakowaty dżentelmen z bródką, po dopiciu kawy zaczął badawczo przyglądać się swemu młodemu towarzyszowi.

- Stefan, słyszałeś już mam nadzieję o kolejnym zebraniu Towarzystwa.
- Tak. Oczywiście. Spotkamy się na nim?
- Właśnie nie jestem pewien. Dobiegły mnie ostatnio słuchy, że chciałeś zrezygnować – to ostatnie słowo celowo podkreślił – jeśli oczywiście mogę się tak wyrazić…
- Henryku, przecież wiesz doskonale, że ja nigdy... Kto panu to powiedział?
- W sumie... nikt konkretny – Henryk nachylił się nad stołem – Sam widzę i słyszę różne rzeczy. Wiesz przecież, że lubię być dobrze poinformowany.
- Doprawdy nie wiem, co powiedzieć... jestem wstrząśnięty tymi słowami – na twarzy pisarza pojawiło się nieme błaganie o jak najszybszą zmianę towarzystwa, obiektu zainteresowań i konwersacji!
- Pamiętaj o Towarzystwie. Wstępując w jego szeregi musiałeś liczyć się z konsekwencjami. To nie jest klub harcerzyków, biegających po lesie z chorągiewkami!
Tyradę starca przerwało nagłe wkroczenie do restauracji rozwścieczonego i niezwykle niechlujnie odzianego jegomościa, z głośnym sapaniem szturmującego poszczególne stoliki, przewracając ustawione na nich potrawy i napoje. Jego wzrok był w wbity w spokojnie kończącego śniadanie Henryka i podekscytowanego całą sytuacją Stefana.
- Przecież to jest...
- Witaj, Stanisławie. Nie wiedziałem, że już wróciłeś z krainy Wiecznych Fiordów – ponuro zażartował, nawet nie patrząc na zdyszanego olbrzyma.
- Zrobiłeś to, ty sukinsynu! Wezwałeś ich, a oni chcieli mnie zabić – Przybyszewski gwałtownie zacisnął swe palce na grdyce Henryka, ale po uderzeniu butelką przez Stefana stracił przytomność. Padając, zrzucił jeszcze na podłogę jedną ze świeczek zapalonych na stoliku. Powstały w ten sposób mały pożar (jak i całe zamieszanie) stanowiły dobrą osłonę dla obu mężczyzn, szybko opuszczających lokal.
- Mistrzu... Wolniej! – krzyknął Stefan, nie mogąc dogonić wspierającego się na lasce starca – Muszę zadać ci pytanie.
- Chodź ze mną i o nic ni pytaj. Ten głupiec nie powinien był przychodzić do tego lokalu, w ogóle pokazywać wśród ludzi!
- Ale przecież jest znany ze swej rozwiązłości. I dlaczego – stanął przy boku mentora, cicho szepcząc do jego ucha – dlaczego to on będzie musiał ponieść karę?
Henryk przez moment koncentrował swoją uwagę na fragmencie nierównego bruku, do momentu przyjechania czarnego powozu, jakby zwiastuna rychłej śmierci.
- Ponieważ zdradził nas. Zbyt dosłownie dawał do zrozumienia, że należy do Towarzystwa, że zna jego tajemnice. Dlatego my musimy milczeć – znacząco spojrzał na Stefana i odszedł w górę ulicy, omijając zaskoczonych jego widokiem przechodniów.

Temperatura w salonie była już wystarczająco wysoka, kiedy chuda i wysoka służąca zamknęła drzwi za ostatnim z uczestników wieczoru okultystycznego. Wszyscy zebrani skoncentrowali swoją uwagę nie na rozstawionych po kątach sali złotych świecznikach czy też zbliżającym się niebawem sutym poczęstunku. Przedmiotem zainteresowania był trochę niedbale odrysowany na hebanowym stoliku wizerunek pentacyklu, wprzęgniętego w okrąg symbolu powracającego po nagłej śmierci życia. Medium okazała się kolejna zwyczajnie wyglądająca kobieta, o wszakże złowieszczo brązowym błysku w oczach.
- Zebraliśmy się tu dziś wszyscy – zaintonowała podniosłym, nieco teatralnym głosem – aby przywołać męża pani Wójtowicz, tragicznie zmarłego dwa lata temu. Czy ma pani jakąś szczególnie cenną i bliską sercu pamiątkę po mężu? – zagadnęła siedzącą naprzeciwko, odzianą w czerń młodą jeszcze blondynkę, która z nieukrywanym drżeniem rąk wręczyła jej oprawioną w pozłacane ramki fotografię. Medium przyglądało się w milczeniu przez dłuższą chwilę ostatniemu wizerunkowi zmarłego, po czym zamknęła oczy i położyła na nim swe dłonie.
- Czuję i widzę, przez moje ręce... Tak, to on. Jest w zimnym miejscu, bardzo zimnym.
- Pogrzeb był w grudniu – z iskrą nadziei w głosie wyszeptała wdowa.
- Czy jest tutaj… – wymieniła nazwisko i imię denata, a po chwili na jej obliczu pojawił się szeroki uśmiech. Przez wszystkich zebranych przeszedł dreszcz zadowolenia i pozornego rozprężenia, zastąpiony niebawem przez nieoczekiwaną falę lęku. Głos medium gwałtownie się załamał i zmienił. Kobieta mówiła teraz basem, co chwilę przerywając, dławiona kaszlem i wyciem towarzyszącym gwałtownemu wciąganiu powietrza.
- On jest tutaj! Widzę go po drugiej stronie ... hhhh... Witaj żono (poruszyła się na krześle, ale jej sąsiadka uspokoiła ją dotknięciem dłoni ) Widzę, że masz się dobrze. Jak tam nasz syn? (skończył już przedszkole, jest bardzo miły i mądry) To świetnie, świetnie. Szkoda, że musiałem odejść ... .hhh... odejść z tego świata. Jest taki piękny... hhhhh… tyle w nim ciepła i kolorów. Ale do rzeczy. Dlaczego mnie tutaj wezwałaś? (twój brat chce odkupić nasz dworek i podobno ma papiery udowadniające prawo do pierwokupu ) hhhhhh...
Twarz medium pokrywają kropelki potu, błyszczące w świetle lamp naftowych. Po chwili milczenia z ust kobiety wydobywa się cichy syk.
- Ach, żywi... ciągle tylko marzą o pieniądzach. Dlatego cieszę się, że nie mam już do czynienia z moim bratem - pot na twarzy medium ustąpił miejsce sporej zadumie, popartej intensywną mimiką twarzy i brwi – Dobrze, dam ci moje pozwolenie. Podaj mi kartkę i coś do bazgrania, proszę.
W pełną napięcia chwilę nieoczekiwanie wkradło się bezpośrednie pytanie, zadane przez ubraną na czerwono, tęgą kobietę spod okna:
- Mam do pana … do ciebie pytanie. Jak się robi takie cwane sztuki z woskiem?
Medium nie odpowiedziało, ale uwagę pozostałych zebranych przykuło teraz kilka najbliższych świeczek. Istotnie, żadna z nich nie uroniła ani kropli wosku. Próba zdmuchnięcia płomienia jednej z nich zmieszała się z ogromnym rwetestem, jaki wzbudziło zrzucenie przez pytającą szklanej kuli z postumentu w rogu sali.
- Koniec sztuczek. Możesz już otworzyć oczy.
Tajemnicze eony za plecami medium pojawiły się równie nagle, jak gwałtowne sprężenie mięśni tegoż. Każda żyła na twarzy, każdy włos był teraz maksymalnie skoncentrowany w oczekiwaniu na kolejne nakazy ciała. Do pokoju wbiegł jedna z pomocnic medium, wyraźnie zaniepokojona ostatnimi wydarzeniami.
- Co pani robi ?! – ryknęła, widząc jak grubaska zrywa z okien zasłony, sapiąc przy tym o wiele głośniej niż jęczące wciąż medium.
- To wszystko wasze oszustwo. Obie panie – wskazała równocześnie na siedzącą po przeciwnej stronie oszołomioną wdowę, wciąż jeszcze nie wierzącą w to, co akurat widzi – ładnie się tutaj urządziłyście. Może innych takie rzeczy bawią, ja jednak czuję się zobligowana dla ukrócenia tych praktyk - powiedziawszy to, zrzuciła ze stołu zdjęcie zmarłego, a jej wzrok wciąż płonął z podekscytowania.
Medium odrzuciło gwałtownie swoją głowę do tyłu, wydając jednocześnie ze swojej krtani wściekły ryk, powodujący niemal natychmiastowe pęknięcie wazy za plecami wdowy.
- Wydaje mi się, że powinna pani opuścić już ten pokój – wolno wycedziła stojąca w drzwiach, obserwując ogromne napięcie na twarzy medium – Podobnie jak wszyscy państwo – zwróciła się do zamarłego na swoich krzesłach towarzystwa, wciąż oczekującego na kulminację programu, niespełnionego w swoim pragnieniu ujrzenia znaku świadczącego o istnieniu alternatywnego świata...


Sala szkolna w Drohobyczu już dawno opustoszała, jednak Bruno nadal tkwił skoncentrowany nad wykonaniem jednego ze swoich rysunków. Od chwili rozpoczęcia wojny na jego lekcje plastyki nie przychodził już praktycznie nikt, poza grupą dzieci, których rodzice odważnie zgodzili się na współpracę z okupantem. On sam nie pochwalał takiego procederu, chociaż sam niekiedy zastanawiał się nad tym, czy przypadkiem nie wybrał drogi po cierniach i tłuczonym szkle.
Spojrzał jeszcze raz na swój rysunek, już niemal całkowicie gotowy. Był odbiciem jego wspomnień o nieznanej kobiecie, którą ujrzał w powodzi rozrzuconych przez wiatr liści tego zimnego, jesiennego poranka. Otaczające go portrety wybitnych artystów zdawały się kamieniować go za pomocą samego tylko wzroku, przeszywając na wylot jego niezwykle zręczne ręce.
Kilka ostatnich pociągnięć ołówkiem i obraz marzenia o kobiecie idealnej był gotowy. Zaangażowany w swą pracę Bruno nie zauważył cienia postaci, która przeszła właśnie pod oknem sali szkolnej. Od rozpoczęcia okupacji wszyscy mieszkańcy Drohobycza byli poddawani nieustannej kontroli, mającej na celu wyłapanie wszystkich przedstawicieli tzw. rasy Żydów. Sam Bruno uznawał takie posunięcia za mocno absurdalne – wszak i wśród myśliwych znajdowały się owce w skórze wilków! Ale o tym wiedzieli tylko nieliczni, którzy zresztą dość szybko ginęli.
Spojrzał ponownie na swoje dzieło, ale źrenice jego oczu poczuły się oszukane. W ręku spoczywała jedynie pusta kartka, kompletnie czysta i dziewicza.
- Nieźle pan rysuje, panie Schulz. A może powinnam powiedzieć, panie Goldbaum ... – już wiedział, kim była autorka tych gorzkich słów. Powstała z papieru, stojąc teraz w kącie sali obok nieaktualnej już mapy Europy. Jej kontury, jak i cała postać były blade, gdzieniegdzie jedynie zarysowywały się szare plamy zastępujące ubranie, oczy, powieki...
- Kim pani jest? Jak się tu dostała? Przecież drzwi... Zamknąłem je! – nadal nie dopuszczał do siebie myśli o stworzeniu czegoś realnego, co teraz wyjawiało światu jego najbardziej cenne tajemnice.
- Sam mnie narysowałeś, ty głuptasie – zaśmiała się cicho – Już nie pamiętasz? Widziałeś mnie rano w parku. Powiedz prawdę, podobam ci się? – wyciągnęła dłoń w stronę jego twarzy, ale Bruno gwałtownie cofnął się w rzędy ławek, przestraszony tym spotkaniem z widmem.
- Postępujesz niemądrze. Twój upór może cię zgubić. Wszyscy twoi znajomi pouciekali już z kraju, z miasta... a ty ciągle tu tkwisz, jak kapitan na tonącym statku.
- Nie słucham cię! – krzyknął, przykrywając swe uszy otwartymi dłońmi. Widmo wolno zbliżało się do niego, owijając się niczym wąż wokół drewnianych stołów.
- Jestem twoją jedyną szansą. Mogę cię wyciągnąć z tego piekła, panie Goldbaum. Zobacz – wskazała na lewą kieszeń marynarki pisarza, do której teraz odruchowo powędrowała jego dłoń. Palce Schulza odkryły papier, który przed jego oczyma objawił się jako podpisany dokument volkslisty.
- Teraz nikt nie będzie już węszył, staniesz się jednym z nich. Doceń to.
- Czego chcesz? Przysłało cię Towarzystwo, prawda? – cień odwagi wstąpił w słabe ciało Bruna wraz z odkryciem za plecami małego akwarium pełnego wody.
- Towarzystwo? Jakie Towarzystwo? Doprawdy, Brunonie, niczego nie rozumiesz – niezbyt zgrabnie cisnął pod nogi kobiety szklany zbiornik, rozbijający się na kilkadziesiąt małych części. Woda ogarnęła suknię i nogi kreskowanej postaci, która wybuchła jedynie ogromną falą śmiechu. Jego echo rozsadzało głowę pisarza, do chwili, w której ucięło go stukanie do drzwi.
- Bruno, Bruno ... to ja, Tolek. Otwórz.
Pisarz podniósł wzrok, ale nigdzie nie był w stanie ujrzeć choćby śladu po widmowym rysunku. Na ziemi wciąż pozostawało zniszczone akwarium, a za oknem niebo pokryły stada czarnych chmur. Za drzwiami tkwił młody człowiek z niebieską teczką, nerwowo poprawiający okulary. Spojrzał przez ramię Schulza, starając się zlustrować klasę.
- Rozmawiałeś z kimś? Czemu to akwarium jest zniszczone?
- To nie twoja sprawa, gnojku. Chcesz sprowadzić na mnie ich wzrok?
- O czym ty ... popchnięty, omal nie stracił równowagi, opierając się o złuszczoną ścianę. Schulz wybiegł na korytarz, po chwili opuszczając budynek nieprzychylnej mu szkoły. Pierwsze powiewy zimnego wiatru sprawiły, że postawił kołnierz swojego płaszcza. Szykowała się burza, a na opustoszałej ulicy pojawiły się kolejne patrole gestapo.

Hulewicza obudził lokaj i ból głowy. Poprzedniego wieczoru uznał za stosowne wychylić kilka toastów goryczy w towarzystwie najbliższych znajomych. Widok umierającej powoli z tęsknoty za lepszą przyszłością matki był nie do zniesienia, toteż sumienie młodego człowieka w takiej sytuacji nie protestowało. Protestował natomiast, i to ze znaczną siłą, jego żołądek.
- Janie, Janie ... zrób mi, proszę, kawy.
- Uhm... widzę, że jaśnie pan w lichej formie.
- Nie gadaj tyle, bo łeb mi pęka... – przyłożył do skroni woreczek z lodem i spojrzał na poranną gazetę - Ktoś do mnie dzwonił?
Odpowiedzią na pytanie Hulewicza był wyciągnięty w stronę zdjęcia na okładce gazety palec służącego. Fotka przedstawiała tęgawą damę o łagodnym wyrazie twarzy, uznaną za główną winowajczynie stanu śpiączki znanego warszawskiego medium.
- Przerwała seans okultystyczny wczoraj wieczorem. Podobno omal nie spaliła salonu... A potem zadzwoniła, bo chciała umówić się z paniczem na spotkanie.
- CO? ZE MNĄ? – zdziwienie młodzieńca było ogromne, powodowane zresztą sporą niewiarą we własną popularność.
- Przecież zabroniłem ci rozmawiać o mnie z kimkolwiek z zewnątrz...
- Ona nie jest przeciętną sprzątaczką, paniczu. To chyba najlepszy przykład jej sporych umiejętności i zdolności – rzucił tonem mentora na odchodnym, po kilku minutach wracając ze srebrną tacą wypełnioną śniadaniem. Hulewicz jeszcze przez kilka godzin zastanawiał się, czego tak naprawdę może od niego chcieć główna bohaterka nagłówków miejskich brukowców. Z głębokiej zadumy wyrwał go dźwięk dzwonka telefonu.


Pod osłoną ciemnej jak smoła nocy dwóch pasażerów statku opuściło swe kabiny. Ich nerwowe gesty po chwili zamieniły się w zmieszanie, towarzyszące pojawieniu się następnej pary pasażerów, taszczących ze sobą ogromny marynarski worek.
- To na pewno ona?
- Taa ... nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości – rzucił wąsaty brunet, spoglądając teraz znacząco na swoich braci – Gdzie Zep? Miał się tutaj zjawić razem z wami?
- Poczuł się źle. Kurwa, Grouch, on rzyga jak młody kot. Czego się spodziewałeś? – nerwowy szept blondyna rozsierdził tylko czwartego ze spiskowców, ponaglającego pozostałych.
- Szybciej, panowie. Świt już blisko, a my musimy załatwić tę sprawę bez najmniejszego rozgłosu. Wiecie przecież, w jaki sposób wpłynęłoby to na naszą reputację.
- Tak, ale… trup na planie filmowym – to całkiem niezły chwyt komercyjny. Już widzę te tłumy przed salami kinowymi...
- Taak. I my za kratkami, aresztowani za współudział w zbrodni – cynicznie skwitował Chico, przepychając się przed obu dyskutantów. Reżyser i Groucho dwie minuty później siedzieli już we wnętrzu kajuty, w której wcześniej nastąpił atak tajemniczej kobiety. Ich milczenie przerywane było jedynie wtedy, gdy obok okna rozlegały się głośniejsze uderzenia fal morskich.
- I co teraz? Nikt nas nie widział. I tak ma zostać?
Reżyser ukrył twarz w dłoniach, wciąż starając się odegnać od siebie obraz krzyczącej z przerażenia kobiety, zaplątanej w sieć rybacką. Początkowo tylko uniemożliwiała jej szybsze ruchy, potem zaczęła dusić i pętać oczy, nos i uszy. Odpowiedź mężczyzny była przesycona drżeniem i ogromną obawą o kolejne dni na statku.
- Tak. To wszystko pozostanie tylko między naszą czwórką ... pardon, piątką. Zep też wie o wszystkim.
- Będzie milczał. Już ja go do tego przekonam – stwierdził Grouch, obracając w palcach czarny talizman. Za oknem pojawiły się pierwsze promienie słońca.


Oblęgorek właśnie przygotowywał się do przyjęcia Henryka, gdy przez uszy czujnych na wszelkie plotki i skandale mieszkańców wsi przeszła ta o najsilniejszym oddziaływaniu: oto wielki pisarz zniżył się do poziomu zwykłego bydlaka, bałamucąc jedną z miejscowych dziewek. Jej ojciec i brat, korzystając wkrótce z osłony ciemnej nocy, postanowili zrealizować swój plan zemsty: spalenie całego dworku wraz z zabarykadowanym w jego wnętrzu dewiantem.
Zawartość dwóch kanistrów benzyny była już starannie rozprowadzona, kiedy jakaś przemożna siła nakazała bratu zbrukanej zajrzeć przez małe okienko do piwnicy, w której składowano już potrzebny w perspektywie nadchodzącej zimy węgiel. Jego późniejszym zeznaniom nikt nie chciał wierzyć (chociaż każdy dostrzegł jego siwe włosy): kiedy tylko zaczynał mówić o umarłych i psie o oczach czorta, natychmiast przywracano jego świadomość do porządku za pomocą dwóch solidnych kijów. Jego ojca odnaleziono dopiero po dwóch dniach, poprawka: poskładano do kupy poszczególne cząstki jego ciała.

Henryk miał dobre alibi, dotyczące jego domniemanej nieobecności w Oblęgorku tamtego wieczora. Benzynę zmyto, a jej zapach wywietrzał.
Akta sprawy w kieleckiej policji zaginęły.

- Dobiegły do mnie informacje, jakoby jeden z naszych zaufanych ludzi przestał na nas polegać. To niedobrze – tymi słowami rozpoczął swoje spotkanie ze Stefanem chudy starzec o twarzy przypominającej wysuszony pergamin.
- Zapewniam pana, panie Waldemarze…
- Twoje zapewnienia są może i ciekawe, ale ja chcę faktów. Wiem przecież, że nasze towarzystwo nie jest organizacją dobroczynną: możemy pomagać jedynie tym, którzy z nami współpracują i ufają w nasze możliwości. A zatem: jego imię i nazwisko.
- Ja naprawdę o niczym...
Starzec spojrzał na zamykające się za plecami Stefana drzwi, jakby chcąc się upewnić, czy przypadkiem ktoś trzeci nie stara się przeszkodzić w ich rozmowie.
Gdy usłyszał trzask zamykanej klamki, na jego twarzy pojawił się uśmiech.
- Chodź. Muszę ci pokazać coś, co ostatecznie przekona cię o mojej niewinności.

Wielu ludzi zastanawiało się, czy następny dzień w ogóle nadejdzie, kiedy Hulewicz stanął na progu domu Walickiej. Oplatający balustradę powój zaczynał powoli usychać, ale właścicielka domu wyglądała na osobę w pełni sił witalnych.
- Czekałam na pana. Czytał pan dzisiejsze gazety?
- Tak. Głównie rubrykę sportową. Informacje ze świata mnie przygnębiają, z Polski – zawstydzają.
Cichy śmiech gospodyni mieszał się ze szelestem poruszanych wiatrem liści.
- Proszę do środka, panie filozofie.
Po wypiciu herbaty, naparzonej przez służącą Walickiej, okultystka bardzo szybko przeszła do sedna sprawy, które usiłował wcześniej wyłuskać przez dobrych kilkadziesiąt godzin, nie pozwalając swoim oczom uciec na drugą stronę światła.
- Przedwczoraj wieczorem brałam udział w seansie spirytystycznym, jak to teraz mówi się o tych pokazach taniej szarlatanerii.
- Nie ceni ich pani zbyt wysoko.
- Powiem ci coś, Władysławie – dotknęła jego ramienia, sygnalizując oparcie w jego osobie – Zajmuję się magią i badaniami okultystycznymi już 14 lat. Wystarczająco długo, żeby potrafić rozpoznać prawdę od fałszu wśród wędrówek do krainy ciemności.
- Także i pani mówi jak kiepska poetka.
- Wybacz. To wszystko wpływ zdenerwowania. Moja karma rozproszyła się na tysiąc drobnych kawałeczków i nie mam nawet sił, żeby ją pozbierać.
Do pokoju niemal bezszelestnie wkroczyła służąca z zapytaniem o plany popołudniowe.
- Zostaniesz oczywiście na obiad, drogi Władysławie? Zjemy na tarasie.
Gdy tylko zamknęły się drzwi do salonu, Walicka ściszonym głosem kontynuowała – Zawsze kieruję się intuicją, przeczuciem ... możesz nawet to nazwać dodatkowym zmysłem. Ale przedwczoraj ... coś się zmieniło.
- Podobno ta kobieta ... medium... zapadła w śpiączkę.
- To bzdura - żachnęła się, zapalając kolejną cygaretkę – Lekarze to banda ignorantów, nie są w stanie odróżnić ospy od ukąszenia pszczoły.
- Kiepski żart, ale rozumiem aluzję.
- Ou, pardon. Zapomniałam, że ty także...
- Byłem studentem medycyny, ale straciłem zapał. Na nieszczęście musiałem praktykować w czasie wojny...
- Rozumiem, co odczuwasz. Ale uwierz mi, ludzie w śpiączce nie miotają się na wszystkie strony, wzywając do pomocy samego diabła.
- O ... to ciekawe.
- Tak. Widziałam się z nią kilka godzin temu – pociągnęła papierosa, wypuszczając kłębek dymu – Nie wiem, na ile jesteś skłonny w to uwierzyć, ale ona nie ma już w sobie nic z kobiety. Jest tylko powłoką, w którą wpędzono ducha.
- Powłoką ... – widząc niedowierzanie na twarzy Hulewicza, sięgnęła po jedną z leżących na półce ksiąg. Oprawiona w czarną skórę, nosiła już na rogach ślady częstego użycia, jednak Walicka postępowała z nią, jak z najświętszą relikwią.
- O, tutaj. Ten akapit.
Hulewicz z niedowierzaniem odczytał napisany gotyckimi literami fragment o uwięzieniu ducha w ciele żywego człowieka, poparty mającymi dowieść realności procederu rysunkami. Odłożył księgę i złożył ręce w geście głębokiej zadumy.
- Zatem ... kto jest uwięziony w tym ciele?
- Ktoś, kogo doskonale znał twój ojciec. Władysław Reymont.

Bzdura. Największa z możliwych. Jak, w jaki sposób... dowiedzieli się. Już nic nie będzie takie, jak przedtem. Wszystko musi się zmienić.
Ale kto? Kto im powiedział? Muszę się z nim widzieć, natychmiast ... inaczej ...
Ktoś przy oknie. Bzdura. Nie, to tylko drzewo. Po prostu bzdura.
Telefon.

- Halo, mieszkanie pana Witkacego. O, dzień dobry Mario.
- Słuchaj, to ważna sprawa. Muszę się natychmiast z tobą spotkać. Może w salonie, o drugiej?
- Czy możesz mi powiedzieć, o co dokładnie chodzi?
- Ludzie z Towarzystwa. Sądzę ... nie jestem pewna, ale chyba chcą się mnie pozbyć .
- Posłuchaj przez chwilę. To nie ma sensu.
- Stanisławie, ja już nie mam medalionu. Sama zrezygnowałam z kolejnych etapów...
- (chwila milczenia, przerywana cichymi trzaskami w słuchawce telefonu )
- Dobrze, już tam jadę. Na wszelki wypadek, pozamykaj drzwi i okna...


-Witaj, Stefanie – głos niskiego, nieco cherlawego przechodnia wyrwał Żeromskiego z głębokiej zadumy. Dzień miał się już ku końcowi, jednak żaden z mężczyzn nie odczuwał w związku z tym znudzenia. Wręcz przeciwnie, w obu pulsowało życie.
- Jerzy? Nie spodziewałem się zastać ciebie dzisiaj, w tym miejscu.
- Wiesz, tak naprawdę to szukałem ciebie, ponieważ pragnę porozmawiać – widząc wyraz lekkiego zniecierpliwienia na twarzy Stefana, bezzwłocznie przeszedł do konkretów – Chodzi mi o Marię.
- Wolską? Cześć jej pamięci. To duża strata dla nas wszystkich...
- Właśnie o tym mówię. Dla nas. Ostatnio podobno była w konflikcie z Mistrzem i z innymi z Towarzystwa.
- Masz dobre informacje. Widziałeś się z nią?
Jerzy przez moment wyglądał na zmieszanego, po chwili jednak na jego twarzy zagościł wyraz zobojętnienia. W ręce trzymał czarny medalion, pocierając nerwowo jego krawędź.
- Jestem pełen niepokoju. Sam nie wiem, jak mam reagować na taką sytuację.
- Dopóki jesteś jednym z nas, nie masz powodu do obaw. Uwierz, ona naprawdę chciała to zrobić. Przez ostatnie tygodnie wygadywała jakieś bzdury o spalonych dzieciach w piwnicy.
- CO ? CZY TO PRAWDA? – Liebert, zaskoczony słowami Stefana wydawał się jeszcze bardziej zdenerwowany niż przedtem. Odchodzący pospiesznie Stefan rzucił jeszcze kilka spojrzeń na okolicę, szepcząc pod nosem:
- Lepiej w to uwierz...


Wejście dwójki poszukiwaczy prawdy do hotelu „Victoria” odbyło się przy ogromnym sprzeciwie ochrony i służby wewnętrznej obiektu.
- Hola, hola. A gdzież to państwo się wybieracie, jeśli łaska spytać? - wysoki rentier starał się zablokować drogę Walickiej, która jednak kompletnie zignorowała tę przeszkodę.
- Władysławie, oświeć pana co do celu naszej wizyty.
Hulewicz odepchnął rentiera i chwycił za klapy jego marynarki, wykrzykując prosto w twarz:
- Nie twoja sprawa, ośle! Pilnuj lepiej, żeby nikt więcej nie korzystał z tej windy!
- Ależ proszę pana...
- Chodź. Odwiedzimy teraz naszą wspólną przyjaciółkę...
Władysław wpatrywał się przez chwilę w podłogę, zdobywając się na odwagę, aby zadać kolejne pytanie:
- Czy to naprawdę konieczne? Ta przemoc i oszustwo...
- Zadziwiasz mnie. Twój ojciec był detektywem, cały czas walczącym o poznanie prawdy wszelkimi możliwymi metodami, a ty... Wahasz się?
- Posłuchaj. Cała ta sprawa...
Przerwał mu dźwięk dzwonka windy, która osiągnęła już czwarte piętro. Walicka szybko ruszyła korytarzem w stronę drzwi, przed którymi znajdowało się dwóch uzbrojonych policjantów. Ich widok nieco zaskoczył kobietę, która stanęła w miejscu, przywołując do siebie gestem ręki Hulewicza.
- Znasz ich? Wydaje mi się, że widziałam ich podczas tego seansu...
- Są prawdziwymi policjantami?
- Nie mogę tego stwierdzić na pewno, ale...
Ogłuszający ryk alarmu rozległ się w całym budynku. Obaj stróże prawa zerwali się z miejsc i pobiegli w stronę klatki schodowej hotelu. Podobnie uczynili pozostali goście, nie przewidując jeszcze, co tak naprawdę oznacza sygnał.
- Czy naprawdę musieliśmy ukryć się w schowku na pranie? – dyszała Walicka, odgrzebując się spod sterty ciuchów, najwyraźniej nie pierwszej świeżości – Te twoje pomysły...
- Dobrze, już dobrze. Nie jestem takim geniuszem, jak mój ojciec.
- Ale chociaż masz jeszcze odrobinę samokrytyki... to podstawa.
Stanąwszy przed pokojem 103 oboje na chwilę wstrzymali oddechy. Walicka spojrzała nieco drwiąco na Hulewicza.
- Gotowy na spotkanie z duchem?
Skupiony Władek nacisnął na klamkę.

2
JakubZielinski pisze:- Już po wszystkim? – zapytał przestraszony, gładko zaczesany do tyłu blondyn, leżący na metalowym łóżku w ciemniej sali szpitala w Bałutach.
Trochę przesadziłeś z określeniami jak na jedno zdanie.
Fala wymiotów i powracających mdłości, a już po sekundzie uścisk silnej dłoni na plecach blondyna o twarzy idioty.
Wymioty i mdłości na plecach?

Podobnych baboli jest niestety mnóstwo. Planowałem więcej przeczytać, ale nie wytrzymałem. Tekst do napisania od nowa. Polecam czytanie na głos swoich wypocin i robienie wielu poprawek, nim gdziekolwiek je wrzucisz.
Ostatnio zmieniony sob 14 sie 2010, 04:47 przez Faraon, łącznie zmieniany 1 raz.
Adres e-mail: kontakt(M@ŁP@)weryfikatorium.pl
WeryfikatoriuM na Facebooku

Land of Fairy Tales

Eskalator.exe :batman:

3
Już po wszystkim? – zapytał przestraszony, gładko zaczesany do tyłu blondyn, leżący na metalowym łóżku w ciemniej sali szpitala w Bałutach.
- Zapytałem, czy już... – przerwał, kiedy dostrzegł, że jego domniemany rozmówca jest jedynie manekinem ustawionym w kącie.
Zgrabne wprowadzenie, lecz źle ułożone. Zmienię też nieszczęsne przerwał, ponieważ z tekstu jasno wynika, że urwał.
Już po wszystkim? – zapytał przestraszony, gładko zaczesany do tyłu blondyn, leżący na metalowym łóżku w ciemniej sali szpitala w Bałutach. - Zapytałem, czy już... – urwał, kiedy dostrzegł, że jego domniemany rozmówca jest jedynie manekinem ustawionym w kącie.
Kurz pokrywający folię ich „ ubrań” wskazywał na leciwość pomieszczenia, nieczęsto odwiedzanego przez kogoś z zewnątrz.
Nie wiem, skąd ten wniosek - na podstawie "leciwości"? Nielogiczne.
[1]W szklanych oczach modeli usiłował wyłowić refleks swojego odbicia, jednak wszystkie te próby okazały się nieudane: [2]także szara tapeta pokrywająca ściany nie naprowadzała umysłu Franka na właściwy trop w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie - gdzie tak naprawdę był?
Źle ułożona narracja:
[1] - próba jest jedna, a piszesz "wszystkie te".
[2] - Dopiero tu jest próba, ale dotyczy szukania odpowiedzi, nie zaś próby wyłowienia refleksu...
Jego głowa gwałtownie uderzyła o łóżko, kiedy kątem oka zauważył ruch pośród dziesiątek plastikowych imitacji człowieka.
Uderzył głową. Przy czym, mało plastyczne to. Wychodzi, że wystraszył się (tak to widzę), ale z tekstu wynika, iż uderzył głową w chwili, gdy spojrzał.
Dziesięć minut później, w pełni ubrany i z politowaniem pocieszany przez swoją młodą żonę wsiadał już do Mercedesa i przedzierał się przez ciemną aleję cisów porastających okolicę.
małą literą
Ten fragment jest istnym skrótem, wobec odebranego telefonu. Czegoś tu brakuje: płynnego przejścia z drobnym wyjaśnieniem w tamtej scenie.
Fala wymiotów i powracających mdłości, a już po sekundzie uścisk silnej dłoni na plecach blondyna o twarzy idioty.
Ale co z tym? Ot, rzucona linijka nic nie mówiąca. To czyjeś odczucia? Wrażenia czy zapasy?
- Następnym razem zrobimy film na samochodach, co ty na to, Chick? – deską ratunku dla nieszczęsnego chorego miał być ponury brunet z dziwną trójkątną czapką, przechadzający się po pokładzie z kieliszkiem whisky w ręce.
jeżeli narracja nie dotyczy sposobu wypowiedzi, ani też nie jest wtrąceniem, po znaku interpunkcyjnym (!,?,.,) zaczynasz dużą literą.
W tej scenie nie podoba mi się wrzucenie kolejnej postaci (to główna bolączka tekstu - przeczytasz o tym w podsumowaniu).
- Mario, Mario... gdzie jesteś!!!?
To proza - nie ma miejsca na "emotikony" w postaci losowych znaków. Więc jedyna opcja to ?!

I powtórzenia:
Sala szkolna w Drohobyczu już dawno opustoszała, jednak Bruno nadal tkwił skoncentrowany nad wykonaniem jednego ze swoich rysunków. Od chwili rozpoczęcia wojny na jego lekcje plastyki nie przychodził już praktycznie nikt, poza grupą dzieci, których rodzice odważnie zgodzili się na współpracę z okupantem. On sam nie pochwalał takiego procederu, chociaż sam niekiedy zastanawiał się nad tym, czy przypadkiem nie wybrał drogi po cierniach i tłuczonym szkle.
Spojrzał jeszcze raz na swój rysunek, już niemal całkowicie gotowy. Był odbiciem jego wspomnień o nieznanej kobiecie, którą ujrzał w powodzi rozrzuconych przez wiatr liści tego zimnego, jesiennego poranka. Otaczające go portrety wybitnych artystów zdawały się kamieniować go za pomocą samego tylko wzroku, przeszywając na wylot jego niezwykle zręczne ręce.
Powyższy cytat jest nawet plastyczny - wg mnie odstaje jakościowo od mdłej całości, ale i tak niszczą go zaimki (zbędne) oraz liczba powtórzeń.
Hulewicz wpadł do wnętrza pokoju na ulicy Jasnej, gdy za jego plecami rozległ się przeraźliwy warkot ukrytego w ciemnej sieni psa.
Czy mógłby wpaść do zewnętrznej części pokoju? Nie. Więc coś tu jest niepotrzebne.
Do pokoju niemal bezszelestnie wkroczyła służąca z zapytaniem o plany popołudniowe.
Wkroczyła z zapytaniem - to taki skrót. Zobacz na drobną zmianę:
Do pokoju niemal bezszelestnie wkroczyła służąca i od progu zapytała...

Tekst jest bardzo, ale to bardzo słaby. Silisz się na coś wielkiego, a wychodzi naprawdę wielkie nic. W pierwszej kolejności razi w oczy prosta, pozbawiona plastyki narracja, która w żaden sposób nie umożliwia przejście pomiędzy kolejnymi scenami, że o skokach pomiędzy wydarzeniami nie wspomnę (one nie są nawet intuicyjne!). W drugiej kolejności poraża brak wprowadzeń do scen - i w tym wypadku nawet gdyby były równie proste jak cała reszta, dałoby to punkt zaczepienia, a tak, to nie mogłem ogarnąć, co gdzie i dlaczego się dzieje. Trzecim, ostatnim z poważnych błędów to wtykanie narracji do dialogów, gdzie jest zbędna i nie umieszczanie jej, gdzie scena tego wymaga - te rzeczy składają się na nieczytelność tekstu do tego stopnia, że poczułem w pewnym momencie mętlik i nie wiedziałem, o czym czytam. Bardzo mi się nie podobało. Poćwicz na krótszej formie, zwłaszcza przejścia od scen do scen i wprowadzanie kolejnych elementów. Ewentualnie, posiłkuj się dobrymi autorami.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

4
Muszę przyznać, że inwencji Ci nie brakuje. Bracia Marx kręcą film na statku i wplątują się w jakąś zbrodnię, Reymont po śmierci powraca w ciele kobiety-medium, fornale knują plan zemsty na Sienkiewiczu za jego bezeceństwa, do tego dziwne zdarzenia w życiu warszawskiego detektywa, a potem jego syna. A, i jeszcze Bruno Schulz, oczywiście w Drohobyczu w czasie okupacji. Dużo tego. Mogłoby być interesująco, problem w tym, że nic tu nie układa się w jakąś sensowną całość.
Kłopotem dla czytelnika jest sama narracja, choćby brak atrybucji dialogów:
JakubZielinski pisze:- Już jadę. Zaraz powinienem tam być.
- Proszę...nie ma czasu do stracenia.
- Jest pan tego pewien? Przecież Galewicz to szanowany i zamożny obywatel, żaden tam...
- Galewicz. Zenon Galewicz. Ten sam, który ma sklep z antykami na Nowym Świecie.
- O kim pan mówi? Proszę trochę wyraźniej...
- Jezus, on chyba to zrobił. Tu wszędzie jest pełno krwi i jakieś spalone deski. Nie wiem, może znowu mam zwidy...
- Ulica Jasna, tak? Tuż obok tego kościoła?
- Dzwonię z Jasnej. Chciałem odwiedzić Elizę, ale tutaj jej nie ma. Wlazłem na strych... Boję się, że oni byli tutaj wcześniej.
Literatura to nie film, gdzie kompletnie anonimowe postacie mogą wypowiadać jakieś kwestie, znikać na pół godziny i wracać, a my i tak je rozpoznamy po wyglądzie. Tutaj potrzebne jest choćby minimum informacji, kto mówi i do kogo.

Fabuła jest u Ciebie szeregiem epizodów, które łączą się poprzez osoby bohaterów, ale jest to połączenie dość mechaniczne, trudno doszukać się w nim wewnętrznej logiki.
Pierwszym wydarzeniem, które daje się osadzić w czasie, jest pogrzeb Reymonta – rok 1925. Potem przechodzisz do lat przed 1916 (Sienkiewicz jeszcze żyje) i 1939-42 (Schulz w Drohobyczu). Narracja nie musi być ciągła pod względem chronologicznym, lecz takie przeskoki powinny być uzasadnione. Nie mogę oczywiście wykluczyć, że gdzieś w dalszej części tekstu ten chaos znalazłby jakieś wytłumaczenie, ale na razie niektóre akapity można by pozamieniać miejscami i ten fragment nic by na tym nie stracił.

Niemalże w każdym akapicie sugerujesz jakąś tajemnicę związaną z Towarzystwem. Nie znam historii polskiego okultyzmu i spirytyzmu, wiem tylko, że wielu luminarzy żywo interesowało się tymi zjawiskami, Reymont również, zresztą w dwudziestoleciu międzywojennym, a i wcześniej też, była to moda dość powszechna. Mogłabym przyjąć, że wszyscy tu wymienieni: Staff, Reymont, Przybyszewski, Sienkiewicz, Żeromski, Liebert, Schulz, Witkacy należeli do owego zagadkowego Towarzystwa i łączyły ich jakieś podejrzane historie, lecz na razie wprowadziłeś zbyt wielu bohaterów, a za mało intrygi, która by uzasadniała ich wejście na scenę.
W tym misz-maszu najbardziej interesujący wydał mi się wątek opętania medium przez ducha Reymonta, dobry na jakąś odrębną opowieść.
Językowo tekst mnie nie zachwycił, sporo w nim różnych potknięć, choćby takich:
JakubZielinski pisze:wsiadał już do Mercedesa i przedzierał się przez ciemną aleję cisów porastających okolicę.
Aleja to ciąg komunikacyjny, więc nie trzeba się przez nią przedzierać, zwłaszcza o drugiej w nocy, kiedy jest kompletnie pusta.
JakubZielinski pisze:składowano już potrzebny w perspektywie nadchodzącej zimy węgiel.
Węgiel nie jest potrzebny w perspektywie, lecz po prostu zimą.
Prawdę mówiąc, po przeczytaniu Twojego tekstu zastanawiałam się głównie nad tym, jakie było prawdopodobieństwo, że Liebert i Żeromski mogli tak swobodnie ze sobą konwersować. Wyszło mi, że niewielkie. Nie jestem pewna, czy do takich refleksji chciałeś skłonić czytelnika.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron