Ostatnia warta (SF-Alternatywne rzeczywistości - Miniatura)

1
Ostatnia warta

Siedziała na piaszczystym wzgórzu i obserwowała, co się dzieje na brzegu. A działo się tam wiele. Plażą szło olbrzymie stado roślinożerców. Wielkie cielska przetaczały się po jasnoszarym piasku szeroką kolumną, zalewając niemal cały widnokrąg. Murmi patrzyła na ten pochód zafascynowana. Podwinęła ogon i usadowiła się wygodniej. Wyciągnęła wyżej szyję, aby lepiej widzieć. Każde z tych zwierząt było dziesiątki razy większe od niej. Najbliższe szły kilkaset kroków od jej posterunku, ale i tak wydawały się kolosami. Stado szło ku wysokiemu słońcu. Na początku pory suchej wędrowało w tamtym kierunku, aby wraz z nastaniem pory deszczowej wracać. Ten widok fascynował swą monotonnością. I tak było od zawsze.
- Znowu będzie głodno… Zjedzą wszystko – pomyślała.
Murmi przez chwilę próbowała policzyć ile zwierząt idzie w jednym szeregu, ale było to zadanie przekraczające jej możliwości. Miała za zadanie pilnowanie, by ktoś niepożądany nie zbliżył się do wioski. Grupa do której należała, osiedliła się na tym terenie kilka pokoleń temu. Miejsce było bardzo dobre. Osada składała się z kilkudziesięciu skleconych z paprociowych liści chat, chroniących przed zimnem mieszkańców i gniazda. Do lasu oraz do ujścia rzeki było blisko, a i na plaży można było czasem znaleźć coś do jedzenia. Stada roślinożerców przechodziły dostatecznie daleko by nie stanowić zagrożenia dla jej współplemieńców. Co prawda w czasie przemarszu zjadały wszystko, ale jej grupa nauczyła się zbierać już pożywienie na zapas. Zawsze było tego niewiele, pozwalało jednak przeżyć. Tyle, że od kilku lat wraz z wędrującymi stadami pojawiało się coraz więcej drapieżników. Najgorsze były te nowe, starsi mówili, że kiedyś ich nie widywali. Były małe w stosunku do roślinożerców, ale większe od największych z plemienia Murmi. Polowały w stadach i były niezwykle niebezpieczne. Atakowały z zaskoczenia i zabijały wszystko, co się ruszało. Nie próbowały się porozumieć, mimo iż były nico podobne do jej rasy. Gdy się je widziało, trzeba było uciekać. Jej zadanie polegało na ostrzeganiu pozostałych o niebezpieczeństwach. Mocniej chwyciła gruby kij służący do wszczynania alarmu. Gdy tylko ich zobaczy, zacznie walić w przyniesiony tu, pusty, spróchniały pień sagowca. Wówczas wszyscy usłyszą, przeniosą jaja z chat do wgrzebanych na tą okoliczność jam i je zakopią. A potem uciekną. Murmi była młoda, nie miała jeszcze własnych jaj, była też zbyt słaba, by znosić pokarm lub chodzić na polowania. Dlatego też siedziała i pilnowała. To było bardzo odpowiedzialne zajęcie. Starsi mówili, że od tego czy wypatrzy zagrożenie zależy życie całej osady. Podwinęła mocniej ogon i usiadła tak by wszystko jeszcze lepiej widzieć. Zobaczyła inne zwierzę w stadzie. Podniosła wyżej głowę, ale okazało się, że to tylko pancerno-rogaty. Widywała ich już wcześniej, też jadły rośliny mimo iż wyglądały przerażająco. Wędrowały razem z gigantami i nie stanowiły zagrożenia.
Znowu zaczęła rozmyślać. Źle się działo. Wszystko się zmieniało. Starsi opowiadali, że kiedyś drapieżniki nie były tak groźne. W lasach było więcej smacznych sagowców i miłorzębów. Pora sucha trwała krócej a stada roślinożerców nie były tak wielkie. Teraz coraz więcej jej współplemieńców ginęło z rąk nowych drapieżników, a i z coraz mniejszej ilości jaj udawało się odchować młode. Nawet te, które się wylęgły były często chore i odchodziły. To dlatego, że do osady nie przychodzili już obcy. Przynajmniej tak twierdzili Starsi. Za jej życia, do osady nie przyszedł nikt nowy, oni też nikogo nie spotkali. Gdy była bardzo mała słyszała o drugiej osadzie. Wystarczyło iść kilka mroków w stronę bez słońca. Ale ktoś się tam wybrał i znalazł tylko resztki chat, rozkopane nory i dużo krwi. Nic więcej. Od tamtego czasu byli tylko oni. A Starsi mówili jeszcze o innych osadach, z którymi dawniej wymieniali różne rzeczy. Tych osad nie było już od bardzo dawna.
W pobliskich paprociach coś zaszeleściło. Odwróciła się spłoszona w tamtą stronę, jednocześnie mocniej chwytając kij. W gąszczu najpierw pojawiła się jedna, potem druga głowa. To bracia, Bume i Humbe. Wracali wraz z innymi z polowania. Za nimi szło jeszcze czterech samców coś ciągnąc.
- Dużo, jedzenie! – Krzyknął Bume.
- Złapać? – Zapytała.
- Nie. Wziąć. Niepopsute. Może, jeszcze wrócić, po więcej.
Wlekli za sobą oderwany, okrwawiony udziec roślinożercy. Co prawda, jego właściciel musiał być niezbyt wielkim przedstawicielem swego gatunku, ale i tak było to bardzo dużo jedzenia. Padlina była świeża, ociekała jeszcze krwią. Nie była też stratowana jak truchła zwierząt, które znaczyły szlak stada.
Grupka myśliwych ciągnęła zdobycz u podnóża jej posterunku, zmierzając do wioski. Popatrzyła przez chwilę za nimi. Młody samiec, Amname, odwzajemnił spojrzenie i patrzył nico dłużej niż wymagało tego pozdrowienie. Jeszcze dwie, trzy pory suche i będzie miała własne jaja… Może…
Popatrzyła ponownie na żywą rzekę toczącą się leniwie po plaży. Daleko, w kierunku słońca, cześć roślinożerców odłączyła się od stada, aby ogołocić cypel zieleni, który zbyt głęboko wdarł się na piaszczyste wydmy.
- Wszystko zjeść. Głodne.
Sięgnęła po soczysty pęd, których kilka przyniosło, jakiś czas temu, jedno z najmłodszych w stadzie. Żuła go powoli ciesząc się, że zapewne dziś o zmroku będzie mogła zjeść mięso. Trzeba tylko pilnować.
W paprociach nic nie zaszeleściło. Nie zdążyła nawet raz uderzyć kijem w pień. Ból był przeraźliwy. Potwornie ostre zęby zagłębiły się w jej barku, jednym uderzeniem odcinając łapę, z której wypadł bezużyteczny kij. Oderwana kończyna potoczyła się w dół wzgórza do błotnistej sadzawki zabarwiając ją na czerwono. Bolało, bardzo bolało. Drugi cios zadały potężne szpony wypruwając jej wnętrzności. Wszystko, co jeszcze widziała przesłaniała gęstniejąca, czerwona mgła. Usłyszała jeszcze krzyki współplemieńców, zapewne myśliwych, którzy ciągnęli zdobycz. Nie było w nich jednak radości, tylko przerażenie. Ostatnia już leniwa myśl… Nie upilnowała. Zawiodła. To było ważne zadanie. A ona nie dała rady…
Murmi nie wiedziała, że była to ostatnia osada jej gatunku. Umarła nie wiedząc też, że nie zawiniła; gdy zginęła, jej osada już nie istniała. Drapieżniki przyszły z innej strony. Nawet gdyby uderzyła w prowizoryczny bęben, nikt w osadzie nie usłyszałby alarmu.
Minęło wiele pór, setki, tysiące a potem miliony. Zniknęły stada roślinożerców, przerażające drapieżniki, a nawet plaża. Zmienił się cały świat. Zniknęło też wzgórze, na którym Murmi spędziła kilka ostatnich godzin swego życia, teraz jest tu wielki kanion. Na jego zboczu, na małej półce, dwóch ludzi oglądało kilka skamieniałych kości, które oszczędził bezlitosny czas.
- To chyba któryś z grupy Hipsylofodonów?
- Tak, ale tylko przednia kończyna.
- Jak myślisz, co to jest?
- Nie wiem, zbyt mało tych kości. Może Oryktodrom?
- Zobaczymy. Zabezpieczmy to.

4
Brakuje kilku przecinków, czasem można by szyk przestawić... takie tam drobiazgi.
Tekst jest ciekawy. Nieźle się czytało, gdyby było go więcej, czytałabym dalej. Jednak podobałby mi się o wiele bardziej, gdyby był bardziej zmysłowy (mam tu na myśli nie tylko wzrok, ale też smak, zapach...)

Weźmy, na przykład, to:
janko pisze:Plażą szło olbrzymie stado roślinożerców. Wielkie cielska przetaczały się po jasnoszarym piasku szeroką kolumną, zalewając niemal cały widnokrąg. Murmi patrzyła na ten pochód zafascynowana. Podwinęła ogon i usadowiła się wygodniej. Wyciągnęła wyżej szyję, aby lepiej widzieć. Każde z tych zwierząt było dziesiątki razy większe od niej. Najbliższe szły kilkaset kroków od jej posterunku, ale i tak wydawały się kolosami.
Dlaczego mamy tu trzykrotnie powtórzoną informację o rozmiarze i ani słowa o kolorze? Wiemy, że piasek jest jasnoszary, a te ogromne zwierzęta, które po nim idą?

Inne zmysły:
janko pisze:Sięgnęła po soczysty pęd, których kilka przyniosło, jakiś czas temu, jedno z najmłodszych w stadzie. Żuła go powoli ciesząc się, że zapewne dziś o zmroku będzie mogła zjeść mięso.
Jak ten pęd smakował, jak pachniał?

Jest to rzeczywistość alternatywna, być może opisywane istoty mają inne zmysły i stąd te opisy są takie ubogie, ale mi przy lekturze zamieszczonego fragmentu bardzo tego brakowało.

Pozdrawiam
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

5
Bardzo dziękuję za niezwykły komentarz. Kilka osób czytało już ten tekst, głównie dzięki nim udało mi się usunąć większość potknięć, ale przyznam się, że ani jak jako autor ani nikt inny nie zauważył tego braku. A muszę się z Tobą zgodzić, że jest tu pewien niedosyt jak się już wie czego brak.
Bardzo dziękuję.

6
Nie umiem oceniac poprawności literalnej tekstów, dlatego też żaden ze mnie byłby weryfikator :) Napiszę co mnie się podoba, a co nie. Nie podoba mnie się końcówka Twojego tekstu. Ostatni dialog tych archeologów, "złodziei grobów". Bez tego opowiadanie wydało mnie się jasne i przejrzyste. Sam pomysł? To dobra strona, bo nic nie przeszkadzało mi "widzieć" historię. Dobre opisy. Najbardziej podobało jednak mnie się to, że opowiadasz o prostych rzeczach. O tym, ze moze być głodno, że pięknie popatrzeć na postępujace jak proces górotwórczy olbrzymy. Być moze zmierzają właśnie ku swojej zagładzie i zagładzie swiata, który opisujesz. Z wyczuciem opisałeś śmierć. U ciebie przychodzi ona szybko, bezosobowo, tak bardzo zwierzęco. W koncy bohater sam zaspokaja czyjś głód.
I jeszcze jedno.
Przyszły mnie do głowy dwa teksty, które czytałem. Pierwszy to "Totem lesnych ludzi" Trepki (nie wiem, dlaczego. moze przez las w którym rzeczy sie dzieją?) i kanadyjskie opowiadanie, którego tytułu ani autora nie pamiętam. Opowiadało ono o mordercy, który zostaje skazany na przeniesienie do ciała t-rexa daleko, daleko w przeszłosć. ten jednak znajduje sposób na Ludzkosć, którą tak znienawidził. Postanawia, jako ów drapieżnik padlinożerca wynajdować i zabijać wszystkie prassaki. Uważał, że jak to zrobi, prawdopodobieństwo powstania człowieka bedzie znikome.
:)

[ Dodano: Czw 01 Kwi, 2010 ]
O maryjo... wybaczcie te literówki... Dopierom co zauważył ufając uprzednio palcom. Od dziś nie będę im ufał.
"Ostatecznie mamy do opowiedzenia tylko jedną historię." - Jonathan Carroll

7
Końcówka miała być swego rodzaju puentą i swego rodzaju umiejscowieniem tych stworków w świecie i czasie. To nie złodzieje grobów, tylko archeolodzy a raczej paleontolodzy. Ale jak widać, mogło to wyjść lepiej.
Tak czy inaczej dziękuję za czas i bardzo miły komentarz.

8
Mnie się ten szyk w zdaniach nie podobał strasznie. ;]
Siedziała na piaszczystym wzgórzu i obserwowała, co się dzieje na brzegu . A działo się tam wiele . Plażą szło olbrzymie stado roślinożerców. Wielkie cielska przetaczały się po jasnoszarym piasku szeroką kolumną , zalewając niemal cały widnokrąg.
Oczywiście to kosmetyka, ale: (czerwone) „co dzieje się…”, pogrubione wyrzucić - wiadomo z poprzedniego zdania gdzie, a uplastyczni to nieco język, (zielone)również szyk nienaturalny. Wpierw powinieneś napisać, że się przetaczały, później jak, a na końcu po czym. „Wielkie cielska przetaczały się szeroką kolumną po jasnoszarym piasku…”
stanowić zagrożenia dla jej współplemieńców. Co prawda w czasie przemarszu zjadały wszystko, ale jej grupa nauczyła się zbierać już pożywienie na zapas .
Niepotrzebny zaimek - wywalić. A czerwieni znów radzę zmianę szyku: „grupa nauczyła się już zbierać pożywienie na zapas.”
Pora sucha trwała krócej a stada roślinożerców nie były tak wielkie.
Interpunkcja.
Padlina była świeża.
Padlina nie była świeża. Jak coś padło to nie jest świeże i wcale go nie upolowali. Co najwyżej podnieśli martwe z ziemi.


Fajny początek. Klimat opowiadania też niezły. Obraz tego pochodu wielkich stworzeń był powolny, a zarazem wciągający. Po prostu - rzeczywisty. Nawet na chwilę uwierzyłem w ten świat. Opisałeś to ze spokojem i taką sielanką, w którą czytelnik nie może uwierzyć, bo czuje, że gdzieś niedaleko czai się coś, co może go zjeść.
Niestety, powtórzę to po raz kolejny, to nie jest miniatura. Koniec leci na łeb na szyję i to w stylu tak suchym, że nawet Sahara jest przy nim mokra. Rozumiem, że chciałeś dopełznąć do naszych czasów, ale równie dobrze mogłeś napisać "100 000 000 000 (x) lat później", dać ostatni dialog i byłoby tak samo, o ile nie lepiej. Puenta? Jakaś jest. Ale nie ma nic wspólnego z zaskoczeniem. Wszystko przemija, cywilizacji było już trochę, ras, które wyginęły, również. Nie pokazałeś mi niczego nowego.
Szkoda.
Piotr Sender

http://www.piotrsender.pl

9
Tu nie zgodzę się tylko z jednym (poza końcówką, ale o tym za chwilę).
Padlina może być świeża:) Zależy to po prostu od tego jak długo truchło leżało sobie gdzieś. Skoro zwierz zdechło przed chwilą, mięso jest świeże. Oni nie twierdzą, że upolowali, oni znaleźli. Ale to tylko taka mała dygresja.
Niestety nie rozumiem zarzutu dotyczącego końcówki, taki był mój zamysł, by te stworki gdzieś umieścić. Nie ukrywam, że tworzę opowiadanie (tym razem dłuższe) w podobnej konwencji, gdzie kilka ostatnich zdań ma umiejscowić całą opowieść, ale skoro tu mi się to nie sprawdziło, jestem bardzo ciekaw co jest z tym nie tak. Końcówka miała być nieco zdawkowa, ot po prostu kolejne kości, które są tylko eksponatem. Starałem się pokazać w tej miniaturce, że może stać za nimi jakaś historia, ale jak widać nie bardzo mi to wyszło;(
Byłbym bardzo wdzięczny za jakąś dodatkową informację co z tym (literacko) jest nie tak? I czemu Twoim zdaniem nie jest to miniatura?

Pozdrawiam

10
http://sjp.pwn.pl/lista.php?co=padlina

Nie, nie może.

Dla mnie końcówka po prostu była sucha. Jak Ci się podoba taki styl - pisz.
Ale sam się zastanów, co lepiej się czyta (przykład, mając tylko oddać to, o co mi chodzi):

"Niedziela, rok 1994. Słońce, bezchmurne niebo i ćwierkające ptaki. Dni mijają, świat się zmienia....blebleble"

czy

"Pamiętam tamtą niedzielę, Roku Pańskiego 1994. Poranne słońce obudziło mnie delikatnie, lecz stanowczo. Promienie przedarły się przez żaluzje i znalazły moje zamknięte oczy. Wstałem powoli. Dobiegł mnie świergot ptaków, które obwieszczały wiosnę. To niemożliwe, jak szybko mijają dni. Wczoraj jeszcze była zima. Czasami mam nadzieję, że świat się zatrzyma i przestanie zmieniać. Niestety, pory roku pędzą, jakby goniło je stado diabłów..."

A miniatura?

1. Krótka.
2. Ma wstęp, rozwinięcie i zakończenie.
3. Puenta.

To tak mniej więcej.
Zabrakło Ci tego ostatniego moim zdaniem. Generalnie jeszcze mógłbyś ciągnąć i ciągnąć.
Piotr Sender

http://www.piotrsender.pl

11
Co do padliny, niestety moim zdaniem ta definicja jest chyba nieco zbyt ścisła, jako padlinę określa się każde truchło zwierzęcia, padlinożerca to mięsożerca który nie poluje tylko szuka padłych zwierząt (sęp), lub odpędza mniejszych lub mniej licznych myśliwych od upolowanego zwierzęcia (hiena). Ergo, padlina nie musi być rozkładającym się trupem. Wystarczy, że nie została upolowana tylko pozyskana już w formie "gotowego dania". Ale ok, tu wystarczy wszak tylko zmienić słowo padlina na mięso i problem z niknie.
Co zaś do końcówki, tu z pewnością masz rację, ale nie chciałem opisywać kilkuset milionów lat, a ze wyszło to sztywno i sucho, tu raczej masz rację.
Jako usprawiedliwienie, może i takie sobie, powiem, że to jednak mój drugi napisany tekst, a i pisany był nieco pod wpływem impulsu.
Dziękuję bardzo za niezwykle pomocny komentarz.

12
Siedziała na piaszczystym wzgórzu i obserwowała, co się dzieje na brzegu.
plastyczne, ale zauważ, że wchodzisz z butami w tym wprowadzeniu. Tu skupiasz uwagę na wydarzenia na brzegu, nie na brzeg - omijasz jakby punkt, w którym coś się dzieje. Nie jest to zły zabieg, ale tłumi miejsce akcji. Poza tym, czego ten brzeg? Morza, jeziora, rzeki, skarpy? Jest ogrom możliwości, które kwitną w mojej głowie.
To jest miejsce (początek), aby to nazwać i pokazać.

Plażą szło olbrzymie stado roślinożerców. Wielkie cielska przetaczały się po jasnoszarym piasku szeroką kolumną,
W tym zdaniu atakujesz przymiotnikami. Już pierwszy z nich wskazuje dość mocno, że nie idą gęsiego, tylko - jak to stado - szeroko. Wielki zamieniłbym na konkretny gatunek - to jest miejsce, aby pokazać, co idzie... a nie jakie jest. Bo jak napiszesz co, ja zobaczę, jakie to jest.
Popatrzyła przez chwilę za nimi.
patrzyła
Potwornie ostre zęby zagłębiły się w jej barku, jednym uderzeniem odcinając łapę, z której wypadł bezużyteczny kij.
ależ kij był użyteczny, tylko ona nie mogła z nim nic zrobić. Nie kija wina - prawda?
Usłyszała jeszcze krzyki współplemieńców, zapewne myśliwych, którzy ciągnęli zdobycz. Nie było w nich jednak radości, tylko przerażenie. Ostatnia już leniwa myśl… Nie upilnowała. Zawiodła. To było ważne zadanie. A ona nie dała rady…
Masz tutaj świetny kawałek z gęstym, kapiącym klimatem i rozdrabniasz go wstawkami. Usuń je i przeczytaj te zdania jeszcze raz.

Ten tekst ma klimat. Bardzo dobry klimat. Ale o tym zaraz.
Problemy są z przecinkami i zaimkami. Kilka razy te przymiotniki rzucają się w oczy i jedna, drażniąca pod koniec (krótkiego tekstu) rzecz: starsi mówili, opowiadali. Za każdym razem jakąś wiedzę przemycasz do tekstu w ten sam sposób. Drażni ten brak pomysłu, bo brzmi jak jakieś powtórzenie... zacięcie.
Ładnie potraktowałeś zagadnienie zagrożenia: wprowadzenie, krótkie acz bardzo trafne objaśnienie, nadzieja i atak. A z nim świadomość, że coś minęło. Końcówki nie biorę pod uwagę, bo to falstart - tutaj opowiadanie powinno się dopiero zacząć. Widzę to tak: inna wioska podejmuje walkę. Wszystko, co ważne już pokazałeś dla fabuły - teraz ją musisz pociągnąć. Bo to dobre opowiadanko się szykuje.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

13
Po pierwsze dziękuję za komentarz, uwagi na pewno mi się przydadzą:) Jak rozumiem mogę wrzucić jeden tekst na tydzień, więc w przyszłym tygodniu spróbuje z zupełnie innym fragmentem;)
A teraz wracając do dyskusji..
Z wszystkimi Twoimi zarzutami zasadniczo się zgadam, jest tylko jeden mały problem, a raczej mój zamiar którego jak widać nie udało mi się przekazać.
Celowo nie użyłem w prehistorycznej części opowiadana żadnych nazw gatunków, po pierwsze ze względu na to, że nie wszyscy muszą je rozróżniać, po drugie dlatego, że narratora też chciałem sprowadzić niejako do poziomu naszej bohaterki. Zwróć uwagę choćby na tego "pancerno-rogatego", ale zgadzam się zarówno z Twoim jak i poprzedników zarzutem, że trzeba by te opisy nieco ubarwić, użyć wszystkich zmysłów, dokładniej opisać.
Co zaś do starszych, to też był zabieg związany z poziomem naszej bohaterki. Owi "Starsi" to dla niej bezwzględna władza i absolutny autorytet, nie można o niech mówić inaczej, ale pewnie to też powinienem przemyśleć.
Co zaś do ostatniego zdania, które opisałeś. Tu oczywiście zgadzam się z tym "zapewne myśliwych" - jest to zbędne. Ale obie pozostałe wstawki.. Pierwsza, "Ostatnia..." miała obrazować stan umysłu umierającej istoty. Tak to sobie wyobrażam, że myśli powoli odpływają. Ostatni fragment... To miało być podsumowanie... Ale możliwe, że Twoje stanowisko w tym względzie jest lepsze.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron