Piwniczny Pamiętnik cz. 1 [fantasy/horror/trochę filozofia]

1
UWAGA! W tekście występują sceny i słownictwo nieodpowiednie dla nieletnich
(jest ich jednak bardzo mało...).





Paweł Jóźwiak
PIWNICZNY PAMIĘTNIK, cz 1.


Ponurą żądzę mordu czuje lew,
Gdy przed nim staje sarenka młoda.
Jest w naturze woda i jest w naturze krew.
A potem bez różnicy czy to krew, czy woda.

Józef Pawłowicz, „Krew jak woda”



Piątek, 10 lipca

W tym dniu, w dniu moich urodzin – Boże, zabij mnie, jeśli pamiętam

których – postanowiłem rozpocząć spisywanie najważniejszych chwil z

mojego długiego życia. Adele bezmyślnie nazywa je czasem

podwójnym. Z przykrością muszę się z tym nie zgodzić, podwójne było

moje poprzednie życie, to jest co najwyżej pojedyncze. Żałuję, że w tym

poprzednim życiu cierpiałem na bezsenność, gdyż wszystkie zajęcia

mogące umilić mi długie nocne godziny są już wyczerpane. To jeden z

powodów, dla których piszę te słowa.
Pamiętam, jak kiedyś, w wakacje, jeździliśmy z przyjaciółmi nad jezioro.

Śmialiśmy się, pływaliśmy, graliśmy w siatkówkę. A gdy już nam się to

wszystko nudziło, leżeliśmy na piasku, pozwalając, aby słońce, jak

wielka lampa żarowa, ogrzewało nasze twarze i niczym malarz

zmieniało ich kolor na mahoniowy. Nigdy nie zapomnę tego

cudownego uczucia, choć tamta ciemna skóra już dawno się starła,

ustępując miejsca nowej, perłowobiałej, jak jesienne niebo. Nie lubię

określenia „blada”. Jest tyle pięknych nazw kolorów, a ludzie, którym

przedstawiała mnie Adele, zawsze obdarzają mnie określeniem „blady

jak ściana”. Równie dobrze mogliby powiedzieć „martwy jak kamień”.

Grhh… Wzdrygam się na to określenie. Ale nie będę marnował

atramentu na opisywanie tego, co myślę o ludziach, którzy uważają

nas za martwych (chociaż w dzisiejszych czasach ich liczba wyraźnie

zmalała – teraz mało kto wie o naszym istnieniu, a co dopiero o tym,

jacy jesteśmy).
Często, gdy zamykam oczy, widzę przed sobą wielką złotą lampę. Nie

wiem, czemu tak się dzieje, ale myśl o słońcu zawsze napawa mnie

dobrym humorem i wewnętrznie rozgrzewa. Tak dawno nie czułem na

sobie jego łaskoczących promieni, że teraz jedynie przypomina mi

sztuczną biurkową lampkę, dokładnie taką samą, przed jaką teraz

piszę. Nie wiem też, dlaczego chwilę po słońcu zawsze pojawia się jej

twarz. Nie, nie Adele. Adele stanęła na mojej drodze później. Dużo

później po Carey.
Carey była dziewczyną, którą spotkałem, gdy samotnie przebywałem

nad moim ulubionym jeziorem, nad które wymykałem się czasem z

domu razem z kolegami. Jednak tego jednego dnia byli oni zajęci.

Mieliśmy wtedy po piętnaście lat i wielu z nich już pracowało dorywczo

w polu, pomagając rolnikom przy żniwach lub przy zbiorach owoców.

Mnie jednak praca fizyczna nigdy nie interesowała. Nad jezioro

wyruszyłem więc samotnie.
Dobrze pamiętam ten dzień. Plaża była wyszyta ludźmi jak dobra kasza

skwarkami. Znalazłem pusty pas ziemi pomiędzy dwoma samotnymi

kocami. Ich właściciele zapewne kąpali się teraz w jeziorze. Jezioro,

którego nazwy nie mogę sobie przypomnieć, było tak przejrzyste, że

czasem wchodziłem do niego tylko po to, by zobaczyć czy moje długie,

czarne włosy aby na pewno dobrze leżą.
Leżałem na kocu, prażąc się w słońcu i mając skrytą nadzieję, że może

jeden z moich kumpli odpuścił sobie pracę na dziś i przyszedł się trochę

poopalać. Rozglądałem się. Niezliczona ilość włochatych klat i

ociekających wodą krągłych kobiecych kształtów. A wśród nich ona –

dziewczyna w błękitnym bikini. Wpadła mi w oko niemal od razu, gdy

mój wzrok napotkał jej smukłą sylwetkę. Siedziała sama na kocu

okrywając się ręcznikiem z wyszytym na nim wielkim srebrnym lwem.

Przyglądałem się jej chwilę w obawie, że gdy tylko się do niej zbliżę,

jakiś osiłek wyjdzie zza drzew i zabije mnie samym spojrzeniem. Kiedy

jednak zobaczyłem minę dziewczyny, zrozumiałem, że tak nie będzie.

Patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem. Niewątpliwie była

smutna. Pomyślałem, że mógłbym ją jakoś pocieszyć. Cichutko jak

złodziej zakradłem się i usiadłem obok niej. Ku mojemu ogromnemu

zdziwieniu posunęła się, robiąc mi miejsce na swoim kocu. Udało się,

pierwszy krok za mną. Tylko co teraz…?
– Cześć, nazywam się Beafor… Beafor Feanis – zacząłem.
Dziewczyna nawet na mnie nie spojrzała. Ba, ona nawet nie zaśmiała

się na dźwięk mojego imienia, jak to zwykł robić każdy, kto je słyszał.

Nie, ona po prostu siedziała i patrzyła niewidzącym wzrokiem gdzieś za

horyzont. Przez chwilę pomyślałem, że może jest tam coś ciekawego. Ja

także wytrzeszczyłem oczy, ale nic nie dostrzegłem. Zebrałem się na

odwagę i na nią spojrzałem. Z profilu wyglądała jak anioł. Miała

różowe policzki, piwne oczy, a mokre włosy seksownie przylegały do jej

szyi i łokci.
– Careiben Wite, ale wolę jak mówią na mnie Carey – powiedziała

nagle i położyła się na plecach opierając głowę na ramionach. Zrobiłem

to samo.
Gdyby nie tamten dzień, dziś pewnie nie mógłbym sobie przypomnieć

jak wygląda niebo. A owego dnia było wyjątkowo piękne. Było na nim

kilka chmur przypominających wielkie bajkowe smoki. I oczywiście

wielkie słońce. Owego dnia leżałem obok Carey, zastanawiając się, co

jest powodem jej smutku. Nie wiedziałem, jak zadać jej to pytanie,

powiedziałem więc:
– Piękny dziś dzień, prawda?
Ona zamyśliła się.
– Tak, piękny – powiedziała dziwnym nieobecnym tonem. – Jak każdy

inny.
Zastanawiałem się, czy ona nie myśli o tym, co ja. O tym jak rzadko

ludzie patrzą w niebo. I o tym, jakie jest piękne. Obecnie patrzę w nie

tylko nocą, lecz wtedy jest zupełnie inne – nie takie gładkie i czyste

mimo paru puchatych obłoków.
Zebrałem się na odwagę i – starając się wypaść jak najnaturalniej –

powiedziałem:
– Mogę zapytać, co tak ładna dziewczyna jak ty, robi sama na plaży? –

Po tych słowach usiadłem, zasłaniając jej słońce.
– Może szukam towarzystwa – odpowiedziała, patrząc na mnie. W

końcu się uśmiechnęła. – Chodź ze mną. – Podała mi swoją gładką

dłoń. Złapałem ją bez wahania i razem ruszyliśmy w stronę lasu,

zostawiając za sobą puste koce i setki ludzi.
Przez całą drogę trzymała mnie za rękę, a ja zastanawiałem, się gdzie

mnie prowadzi. Gdy byliśmy w samym środku lasu, ujrzałem tam

samotną drewnianą chatkę. Weszliśmy do niej, a ona od razu rzuciła

się na łóżko w małym pomarańczowym pokoju. Ręcznik, który ją

okrywał rzuciła na parapet, a srebrny lew patrzył na nią równie

zdumiony jak ja…
Ups, troszkę się zapomniałem. Nie, nie w tym, co piszę, w tym ile piszę.

Mianowicie jak długo. Za późno zacząłem. Za oknem widać już jasną

łunę. To znak, że pora spać.

Niedziela, 12 lipca

Przepraszam, że wtedy nie dokończyłem, ale wczesnolipcowe noce są

takie krótkie… Na szczęście dziś zacząłem pisać wcześniej i mam więcej

czasu. Po przedwczorajszej nocy bardzo mi się to spodobało. Oby tylko

starczyło pustych kart w tym starym zeszycie. Wczoraj nie pisałem

wcale, ponieważ niemal całą noc rozmawiałem z Adele. Przyszedłem

do niej, gdy tylko zaszło słońce i położyłem się w pustym łóżku obok

tego, w którym spała ona. Z tego, co mi mówiła, łóżka te nigdy nie były

zasyłane, gdyż Adele miała z tym problem. Czasem żałuję, że nie mogę

pomagać jej za dnia we wszelkiego rodzaju domowych pracach.

Kobieta w jej wieku powinna mieć kogoś do pomocy, jednak Adele nie

ma wielu przyjaciół. Kilka koleżanek z koła różańcowego – to wszystko.

Podoba mi się, że jest taka religijna. Sam chętnie chodziłem do

kościoła, dopóki… nie zacząłem czuć do niego wstrętu. Tak samo do

niego, jak do wszystkiego, co z nim związane. Tak strasznie żałuję, że

Adele – tylko z mojego powodu – musiała zdjąć ze ścian wszystkie

krzyże i święte obrazy.
Gdy wszedłem do jej pokoju, który był jednocześnie sypialnią i

jadalnią, Adele siedziała na łóżku i modliła się, trzymając w rękach

różaniec. Na mój widok pośpiesznie go schowała, zanim cokolwiek

poczułem.
– Witaj, Beaforze – powiedziała. – Jak minął ci dzień?
Mruknąłem coś, że w porządku i wskoczyłem pod kołdrę na puste

łóżko. Przez chwilę leżeliśmy w milczeniu, które niesłychanie szybko

stało się męczące. Dlatego zapytałem:
– A u ciebie?
Odwróciła głowę, jakby nagle zobaczyła mnie nago, mimo mroku, jaki

nas otaczał. Wiedziałem, że nic nie widzi, chociaż sam widziałem ją

bardzo dobrze. I łzy zbierające się pod jej oczyma.
– Znowu te jędze z kościoła? – szepnąłem.
Nie odpowiedziała. Wyszedłem więc z łóżka i bezszelestnie się do niej

przysunąłem. Wzdrygnęła się czując mój dotyk, lecz tylko chwila

wystarczyła, żeby dała się przytulić. Widziałem, jak sili się, żeby coś

powiedzieć. Nie ponaglałem jej.
– Nie tylko one, Beaforze – rzekła przez łzy. – Teraz już wszyscy mają

mnie za dziwaczkę.
Wiedziałem, że ciężko jest jej o tym mówić. Zwłaszcza, że to ja byłem

wszystkiemu winien.
– Nie mów tak, Adele. – Starałem się ją uspokoić, lecz nie wiedziałem

jak. Przytuliłem ją mocniej, a ona gwałtownym ruchem uwolniła się z

moich więzów.
– Jesteś taki zimny – powiedziała i ponownie zalała się łzami.
– Przepraszam – burknąłem.
– Beaforze, ja już nie mam nikogo – powiedziała przez zaciśnięte wargi,

mocno ściskając moją dłoń. Wielkie łzy ciekły po jej pomarszczonej

twarzy. – Gdy tylko się o tobie dowiedziały, oświadczyły, że nie chcą

mnie znać.
– Nie mów tak, Adele. Pomyśl, że masz jeszcze mnie. Wiesz, że jesteś

dla mnie wszystkim.
– Mówisz tak, bo nie wiesz, przez co przechodzę każdego dnia. Podczas,

gdy ty smacznie sobie śpisz, ja codziennie wystawiana jestem na

pośmiewisko. Vanda Tenore ostatnio rozpowiedziała wszystkim, że

jestem psychopatką, trzymającą swojego wnuka w piwnicy. Podobno

głodzę cię i boję pokazać ludziom.
Na te słowa wezbrała we mnie taka złość, że gdyby Adele zobaczyła

wtedy moją twarz, na pewno przeraziłaby się śmiertelnie. Z drugiej

strony jednak cieszyło mnie, że przestaną odwiedzać ją koleżanki. Nie

miałem ochoty nikomu się pokazywać. Teraz jednak jedyne, co

mogłem zrobić, to współczuć mojej najlepszej, bo jedynej przyjaciółce.
– Przykro mi, Adele. Ale może warto wyciągnąć odpowiednie wnioski,

hm? Twoje koleżanki udowodniły dziś, że ci nie ufają, więc może to

lepiej, że zerwałaś z nimi znajomość teraz niż później – powiedziałem,

bo nie znalazłem innych słów mogących podnieść ją na duchu.
Adele milczała jakiś czas. Moje słowa nie wywarły na niej żadnego

wrażenia. A jeżeli wywarły, to na pewno nie pozytywne, bo po chwili,

kiedy zaschły już łzy na jej policzkach ,odezwała się:
– Odejdź. Chciałabym dokończyć modlitwę.
Posłusznie opuściłem pokój, nie odezwawszy się do niej ani słowem.

Mało czasu zostało do świtu, a ja chciałem nacieszyć się jeszcze

widokiem księżyca. Mile zaskoczył mnie fakt, że tego wieczoru był on

tak okrągły. Jak słońce. Wyszedłem na zewnątrz, na ulicę.

Przechadzałem się, co jakiś czas zerkając na księżyc, który teraz z

kamienną twarzą sędziował chmurom ścigającym się przed jego

płaskim nosem. Szosa, którą szedłem, za dnia tak ruchliwa, teraz była

przeraźliwie pusta, minęło mnie tylko kilka ciężarówek. Szedłem

wzdłuż niej, nie znając tak naprawdę celu swojej wyprawy. Po bokach

wznosiły się najróżniejsze betonowe domy. Jedne wielkie i wyniosłe,

inne malutkie i skromne. Wszystkie jednak teraz były tak samo czarne,

jakby noc okryła je workiem do śmieci. A w oddali ujrzałem znajomy

las. Przyciągnął mnie jak magnes – parę sekund i byłem już między

drzewami (nawiasem mówiąc, biegam całkiem nieźle). Gdzieś w środku

odnalazłem srebrną polankę, którą czasami odwiedzałem, aby tylko

sobie na niej poleżeć i popatrzeć w niebo. Nie było to to samo uczucie,

co przy patrzeniu na chmury z Carey, lecz to tej nocy było równie

wspaniałe jak w tamten dzień. Niesłychanie dzisiejszej duży księżyc

przypominał wielki reflektor oświetlający świat. Jak już pisałem, co

jakiś czas przesłaniały go chmury i wtedy na polanie robiło się ciemno,

choć ja nadal wszystko widziałem.
Nagle gdzieś w oddali usłyszałem wilka. No nie, nie mogło być lepiej.

Noce są takie piękne… Swoją drogą, zastanawia mnie, czemu zwykli

ludzie marnują tę piękną porę na coś tak banalnego jak spanie.

Przecież w nocy można robić tyle interesujących rzeczy, choćby tylko

patrzeć w niebo. Tak jak ja teraz.
Leżałem na srebrnej polance i myślałem o Carey. O tym, jak kochaliśmy

się w tamtej małej drewnianej chatce, a później o tym, jak o północy

poszliśmy sprawdzić, czy woda w jeziorze jest nadal ciepła. Wtedy to

wydarzyło się…
Przepraszam, że muszę przerwać, ale Adele chyba czegoś chce.

Dokończę jutro.



Środa, 15 lipca

Wiem, wiem, że obiecywałem. Ale w ostatnich dniach (czy raczej

nocach), tyle się wydarzyło, że nie miałem czasu pisać. No, może trochę

przesadzam, ale przecież nie można pisać przez cały czas, mam przecież

także inne zajęcia.
Wtedy, gdy ostatnim razem kończyłem pisać, Adele płakała. Jest z nią

coraz gorzej, a ja nie wiem, jak jej pomóc. Siedziałem przy niej pół

nocy, ale odnoszę coraz większe wrażenie, że wszystko jej tylko

obrzydzam.
Przedwczoraj zaproponowała mi wyjście na długi spacer, Około

jedenastej w nocy poszliśmy do Parku Zachodniego, niecałe dwa

kilometry stąd. Siedzieliśmy na ławce i rozmawialiśmy. Noc była

piękna, niebo czyste, a wiatr tylko co jakiś czas przemykał między

drzewami, jakby przed nami uciekał. Wydawał przy tym ciche „sszzz”,

co według mnie oznaczało „ani trochę się was nie boję, a tędy idę, bo

mam bliżej, a się spieszę”.
Właśnie wtedy, siedząc na tamtej ławce, powiedziałem Adele, że piszę

pamiętnik. Zdziwiła się i zapytała, co w nim będzie, skoro całe dnie

przesypiam, a jedyne kilka nocnych godzin, którymi dysponuję,

poświęcam na pisanie pamiętnika.
Powiedziałem, że opisywał w nim będę nie tylko moje obecne życie,

ale także wydarzenia wcześniejsze, między innymi okoliczności, w

jakich ją poznałem i – jak to powiedziałem – „czynniki mające wpływ

na to, jaki jestem”. Pamiętam (a pamięć mam dość dobrą) jak kiedyś,

kilkadziesiąt lat temu, Adele powiedziała o sytuacji, w jakiej ją

poznałem: „może nie będą to dobre wspomnienia, […] ale

przynajmniej warte zapamiętania. I kto wie, może opisania w jakimś

pamiętniku?”. Aż niemożliwe, że o tym nie pamiętała.
Na początku myślałem, że spojrzy na mnie tym jej karcącym wzrokiem i

ostrzeże, że gdyby ten pamiętnik wpadł w niepowołane ręce, mogłaby

mieć kłopoty. Wiedziałem, że jest to dość prawdopodobne, lecz Adele

zdawała się o tym nie myśleć. Milczała i patrzyła w gwiazdy. A ja

milczałem wraz z nią.
– Nie jesteś głodny? – zapytała po chwili.
Minęły już prawie dwa tygodnie, odkąd ostatni raz zadała mi to

pytanie.
– Jeszcze nie – odparłem, choć zaczynałem czuć już pierwsze skurcze w

żołądku. I wtedy jak grom z jasnego nieba spadła na mnie straszna

prawda, że znowu będę musiał zrobić coś strasznego. Coś, czego

nienawidzę, ale muszę to robić. Tak jak zmuszony jest wykonywać

swoją pracę lekarz od eutanazji (jakże nazywa się taki specjalista…).
Boże, powiedz mi, kim jestem. Co zrobiłem, że skazałeś mnie na taką

karę?

***

Wczoraj czerwonym flamastrem wygrawerowałem litery, które można

ujrzeć na okładce: PIWNICZNY PAMIĘTNIK. Dlaczego taka właśnie

nazwa? Pewnie dlatego, że piszę owe słowa w piwnicy małego

betonowego domu przy ruchliwej szosie (Często nie mogę spać. Mimo

iż okna dokładnie zasłonięte są czarnymi taśmami i kocami, odgłos

samochodów jadących ulicą jest tak donośny, że słyszę go nawet w

trumnie).
Napisałem wczoraj jedną stronę, ale od razu ją wyrwałem, bo była

żałosna. Dzisiaj zamierzam napisać ją jeszcze raz, ale teraz już dobrze,

bez przekleństw i zbytniego rozpisywania się.
Tak jak powiedziałem Adele, zamierzam opisywać dzieje wcześniejsze,

kiedy to jeszcze moja skóra miała dokładnie ten sam kolor, co

mahoniowy blat, przy którym teraz piszę. Hmm, Od czego by tu

zacząć…
Najlepiej od początku.

***

Nie napiszę ,skąd pochodzę, bo nie jest to istotne. Wspomnę tylko, że

mój ojciec pracował jako urzędnik sądowy (niezbyt wysoki rangą), a

mama zajmowała się domem. Byłem raczej wesołym dzieckiem, które

w szkole miało wielu przyjaciół. Do momentu pójścia do szkoły średniej

(której nigdy nie miałem okazji skończyć) miałem nawet dwie

dziewczyny. Dziś ledwo pamiętam ich twarze. Tak, zresztą jak

większości moich szkolnych kolegów, z których żyje już pewnie tylko

mała grupka. Moje pierwsze życie (Adele czasami nazywa to tylko

moim dawnym „stylem” życia) skończyło się, gdy miałem szesnaście lat

i było to dość krótko po tym jak spotkałem Carey, dziewczynę, która

złamała mi serce i doprowadziła do tego, że zamiast siwym

pomarszczonym starcem, jestem teraz czarnowłosym młodzieńcem. Ale

do rzeczy.
Okoliczności naszego pierwszego spotkania opisałem wcześniej. Na

czym ja wtedy skończyłem? Aha, już pamiętam.
No cóż… seks z Carey nie był tak cudowny, jakby się mogło wydawać.

Niestety – był to jej pierwszy raz. Mój, bodajże drugi, więc jakieś

doświadczenie w tych sprawach już miałem.
Leżeliśmy na zakrwawionym łóżku w pokoju o pomarańczowych

ścianach. Trzymaliśmy się za ręce i patrzeliśmy w sufit. Z parapetu

zerkał na nas srebrny lew wyszyty na ręczniku. Był zdziwiony, nie miał

pojęcia, co tu się przed chwilą wydarzyło. Z szuflady obok łóżka

wystawały jej spodnie, jakieś graty i kawałek sznura przypominający

węża wychodzącego ze swej nory.
Leżenie obok dziewczyny mojego życia sprawiało, że czułem się jak po

narkotykach albo co najmniej alkoholu. Nic do mnie nie docierało. A

Carey była czymś nierealnym, snem. Żeby się upewnić, że nie śnię,

zapytałem wtedy czyj jest ten dom. Ona odpowiedziała, że jej. Nie

zadawałem więcej pytań. Zdawało mi się, że ona żałuje tego, co

zrobiliśmy.
Gdy zapadł zmierzch, zaproponowała mi, że oboje tej nocy nie wrócimy

do naszych domów, że przez jedną noc zapomnimy o reszcie świata.

Pokiwałem głową. Sam miałem ochotę jej to zaproponować, ale nie

wiedziałem, jaka byłaby jej reakcja. Gdy już wiedziałem, bardzo mnie

to ucieszyło. Zastanawiałem się, czyja jest tak naprawdę ta chatka w

lesie. Carey chyba nie mieszkała tu na stałe, bo nie było w niej zbyt

wielu przedmiotów niezbędnych do życia. Pewnie mieszka w okolicy –

pomyślałem. Niestety, nigdy nie poznałem prawdy.
Poszliśmy na spacer po lesie. Przez całą drogę prawie w ogóle się do

siebie nie odzywaliśmy. Coraz częściej za to patrzeliśmy sobie w oczy.

Gdy wyszliśmy na plażę, była ona całkowicie inna niż za dnia – cicha,

ciemna i wilgotna. A w jeziorze odbijały się gwiazdy. Tym razem to mi

wpadł do głowy szalony pomysł – żeby wejść do wody i sprawdzić czy

nadal jest ciepła.
Była ciepła. Zwłaszcza, że od tygodnia temperatura za dnia nie spadała

poniżej trzydziestu stopni. Mimo iż Carey w końcu zaczęła się śmiać, ja

nie mogłem pozbyć się wrażenia, że tylko udaje szczęśliwą.
Pływaliśmy pod pomostem i przy brzegu.
Było ciemno, jednak nie aż tak, żebym nie dostrzegł błękitnego bikini,

które znowu miała na sobie. Pasował jej ten kolor – karaibski błękit. Jej

imię było przecież skrótem od „Careiben”, co oznacza „Karaiby”. Była

taka mokra, taka piękna. Dziwnie się czułem obserwując ją, jakbym nie

był sobą. Jakby była kolejną postacią z mojej chorej fantazji.
Pływaliśmy koło siebie rozmawiając i grając w te głupie infantylne

zabawy z rodzaju „dotkniesz pupą dna?” czy „ja coś wrzucę, a ty po to

zanurkujesz”. Dziecinne, trzeba to przyznać, ale jakże – rzec by można –

integracyjne.
(Muszę dodać, że nurkowanie po ciemku to fascynujące przeżycie, jak

unoszenie się w próżni. Widzisz tylko przeraźliwą ciemność, słyszysz

głuchy szum i poruszasz się w zwolnionym tempie. Tak pewnie wygląda

spacer w kosmosie.)
Gdy wyszliśmy z wody – drżąc jak chorzy na epilepsję – usiedliśmy na

kocu. Zimno spowodowane gwałtowną zmianą temperatury w nocy

było o wiele bardziej dokuczliwe niż za dnia.
W oddali ujrzałem jakąś ciemną sylwetkę. Ktoś siedział na samym

końcu pomostu. Poczułem coś w rodzaju żalu, że ja jestem tutaj, w

dobrym nastroju, z piękną dziewczyną, a tam siedzi ktoś, kto pewnie

nie ma nikogo, komu może powiedzieć, jaki jest teraz nieszczęśliwy.

Carey też zauważyła tę postać. Chyba nie chciała, by nam to

przeszkodziło w randce – jeśli można to tak nazwać – bo złapała mnie

tak, że obaj runęliśmy plecami na piasku. No cóż, skoro ona starała się

nie myśleć teraz o innych – ja także. Liczyła się tylko Carey.
Leżeliśmy obok siebie tak jak parę godzin temu, gdy ujrzałem ją po raz

pierwszy. Nie potrzebowaliśmy rozmowy – wystarczała więź, jaka się

pomiędzy nami nawiązała. Czułem, że jest coś, co nas łączy, ale nie

wiedziałem dokładnie, co to jest.
I gdy tak leżeliśmy ona zadała pytanie… hm, bynajmniej nie na miejscu:
– Wierzysz w wampiry?
Wówczas był to dla mnie szok. Mało wiedziałem o wampirach, ale

stanowiły one dla mnie coś w rodzaju ludzkiego urojenia. Teraz chyba

każdy tak uważa, nie?
– Nie – odparłem – a co? Jesteś jednym z nich?
– Nie, ale wiem, że istnieją.
– Daj spokój, przecież to tylko wytwór chorej ludzkiej fantazji.
– Skoro tak uważasz…
Nic już więcej w tym temacie nie powiedziałem. Wampiry nie istniały

koniec, kropka. Skąd mogłem wtedy wiedzieć, że Carey nie mówi o tych

wampirach, których istnienie udowadnia jedynie parę książek fantasy?
Noc mijała. Cudownie było tak leżeć. Gwiazd co prawda świeciło mało,

ale niebo i tak było piękne. Szczególnie chmury z krawędziami

oświetlonymi przez nadgryziony księżyc. Kształtem trochę

przypominały wielkie kleksy. W taką noc sprawy przyziemne przestają

mieć znaczenie. Nocna zmiana – pomyślałem. – rozum idzie spać,

wartę przejmują zmysły.
Powiedziałem Carey, że ułożyłem dla niej wiersz, co było jak

najbardziej zgodne z prawdą – czasem rymy przychodzą mi do głowy

niezwykle łatwo. Ustawiają się w rządku i czekają na swoją kolej.

Niektóre nie doczekają się nigdy. Tak już niestety jest – gorsi ustępują

miejsca lepszym, jak w życiu. Wziąłem głęboki oddech i zarecytowałem:

Połóżmy się w trawie,
Popatrzmy na pełnię.
Pokaż mi swój uśmiech,
To go odwzajemnię.

Podziałało, Carey uśmiechnęła się.
– Dzisiaj nie ma pełni – powiedziała.
Przysunąłem się do niej i zacząłem gładzić jej włosy. Kobiety zawsze

muszą znaleźć dziurę w całym.
– Była – szepnąłem. – Ale Bóg był głodny.
Zaśmiała się.
– Zresztą – ciągnąłem – zawsze możesz sobie wyobrazić, że jest pełnia.

Tylko zamknij oczy.
Ona posłusznie je zamknęła, a ja przybliżyłem się do niej i

pocałowałem w usta. A w zanadrzu miałem coś jeszcze.

Połóżmy się w trawie,
Popatrzmy na pełnię.
Szepnij swe życzenie,
Może ja je spełnię.

– Bądź ze mną – powiedziała bez wahania. – Bądź ze mną. A kiedy

przyjdzie czas, zapomnij o mnie.


Piątek, 17 lipca

Wczorajsza noc mnie dobiła. Pod dom Adele przyszło czterech

chłopaków. Słyszałem ich szepty. Jeden pokazał ręką (to znaczy

domyślam się, że to zrobił, bo wtedy jeszcze go nie widziałem) moje

piwniczne okienko i powiedział:
– Widzicie te czarne taśmy? To tutaj go trzyma. – Po głosie

wywnioskowałem, że ma jakieś szesnaście lat. – Myślicie, że umie

mówić?
Powoli, starając się być najciszej jak umiem, zacząłem przybliżać się do

szyby. Teraz słyszałem ich już wyraźniej. Kolejny głos był niższy od

poprzedniego i niewątpliwie należał do kogoś starszego, może

dwudziestolatka.
– Babka mówiła, że umie… Macie jakiś kamień?
Wyraźny odgłos macania trawy. Przez moment widziałem czarne palce

ocierające się o szybę. I znowu gruby głos:
– Mam. Odsuńcie się.
Kilka kroków.
– Czekaj. – Był to trzeci głos, cienki, prawdopodobnie należący do

najmłodszego członka grupy.
– Co znowu, chyba nie tchórzysz? – Odezwał się znowu ten „dorosły”. –

Chcesz go zobaczyć czy nie?
– No chcę, ale… tak niszczyć komuś dom? A jak starucha zadzwoni po

psy?
– Nie zadzwoni – zapewnił kolejny głos. – A nawet jeśli, to nas już tu

nie będzie.
– No pewnie tak…
– Dobra, stulcie się, rzucam.
Na szczęście zdążyłem się odsunąć. Kamień przeleciał przez prawie całą

piwnicę i uderzył w przeciwległą ścianę. Na podłogę posypały się

kawałki czarnej szyby. Przywarłem plecami do ściany i spojrzałem w

bok. Jeden z chłopaków ukucnął, a kiedy zobaczył w środku taką samą

ciemność jak na zewnątrz, położył się i lekko wsunął głowę do środka.

Na razie widziałem tylko jego nos. Nie bałem się wcale. To oni bali się

mnie – chociaż jeszcze o tym nie wiedzieli. Dobrze, że w moim

organizmie nie zachodzą już żadne procesy wydające dźwięki.

Szczególnie mam tu na myśli oddychanie. Gdybym dyszał teraz jak

lokomotywa nie byłoby niespodzianki.
– Jest tu ktoś? – zapytał ostrożnie ten najstarszy. Był niewątpliwie

najodważniejszy z paczki i pewnie dlatego dowodził.
Ja milczałem. Wsuń ten krzywy nochal jeszcze o cal – pomyślałem. On

jakby to usłyszał, bo posłusznie włożył całą gębę przez okienko i zaczął

się rozglądać. Widziałem teraz całą jego twarz. Nie wyglądał na tak

dorosłego jak go sobie wyobrażałem. Miałem nadzieje, że spojrzy w

bok i mnie zobaczy. Ale on tylko cofnął się i powiedział do któregoś z

towarzyszy, żeby podał mu latarkę. Znowu wsunął głowę i poświecił

latarką po moim pokoju.
– E tam – powiedział do kolegów. – Nie ma tu nic ciekawego: stolik,

lampka, zakurzona półka z książkami… Chyba trzymają tu jakieś stare

graty. Zaraz… A co to? Widzicie? – Odsunął się lekko robiąc im miejsce

– W rogu, takie podłużne. To trumna?
– No, wygląda jak trumna. – szepnął ten młody.
– Myślicie o tym samym, co ja?
– Że go tam zamyka?
– Na pewno nie zamyka. Zobacz, wieko jest otwarte.
Wszyscy zamilkli na chwilę. Któryś chyba przełknął ślinę. Ciszę pierwszy

przerwał ten o grubym głosie:
– Wchodzimy?
– Ja tam nie wejdę – powiedział młody, a po chwili poparła go

pozostała dwójka.
„W takim razie nici z zabawy” – pomyślałem. Dziwne, że odgłos zbicia

szyby nie obudził Adele. Ja już miałem dość chowania się. Po prostu

wyszedłem przez okno. Jestem dość wygimnastykowany, więc poszło

sprawnie.
– Czego tu szukacie? – zapytałem. – Kłopotów?
Nie mogłem uwierzyć w ich reakcję. Najpierw popatrzyli po sobie

pytająco, potem lekko się uśmiechnęli. No tak. Nie wiedzą, z kim mają

do czynienia.
– To był twój pomysł prawda? – zapytałem, wskazując na największego

z chłopaków.
On chyba mnie nie zrozumiał.
– Spokojnie. My chcieliśmy cię tylko uwolnić. Od tej… wariatki.
Nie wytrzymałem. Mogli powiedzieć wszystko, zniósłbym każde

wyzwisko, ale nikt w mojej obecności nie będzie nazywał Adele

wariatką. Podniosłem go za kołnierz i wbiegłem po ścianie do góry,

prawie na dach. Budynek nie jest zbyt wysoki, ale dość by złamać sobie

kark.
– Twój pomysł czy nie?
– Tak, ale… my chcieliśmy dobrze… – Trząsł się tak, że o mało go nie

upuściłem.
– Jak się nazywasz?
– Bb… Budd.
I wtedy uderzył we mnie jak piorun poważny dylemat – zabić go czy

nie? A może tylko skręcić kark? Ugryźć? Chyba nie… przynajmniej nie

teraz. Nie przy świadkach, bo miałbym przerąbane. Co ja gadam –

Adele miałaby przerąbane. Postanowiłem go zostawić; i tak już dostał

nauczkę. Złamałem w ten sposób naszą świętą zasadę o darowaniu

życia swoim ofiarom. Wiem, że trochę to nie w mojej naturze, ale na

posiłek przyjdzie jeszcze czas. A tego smarkacza było mi po prostu żal.

Zszedłem z dachu i postawiłem go na ziemi. Jego towarzysze

wystraszeni byli nie mniej od niego.
– Jeżeli jeszcze raz zobaczę was w okolicy – powiedziałem – nigdy już

nie zobaczycie słońca. Słyszysz, Budd? Ciebie głównie to dotyczy. Czy

wyraziłem się jasno?
– Tak – przyznał cicho Budd.
– To dobrze, bo ja też nie lubię, gdy ktoś zakłóca moją przestrzeń

osobistą. A teraz wynocha stąd.
Pośpiesznie się oddalili, a ja usiadłem na schodach opierając łokcie o

kolana i chowając w nich głowę. Miałem już dość.
Przez tę chwilę, kiedy trzymałem go w górze, różne myśli przeszły przez

moją głowę. Zabić go. Zamordować. Rzucić nim z całej siły o ziemię,

żeby pękła mu ta pusta łepetyna. I wylał się z niej mózg. A wraz z

mózgiem krew. Słodka krew. Oderżnąłbym mu głowę i ssał tak długo, aż

ciało skurczyłoby się jak wypompowany balon.
Zastanawiam się teraz, czy to przez głód. Czy to przez głód czułem, że

mógłbym zgnieść tego buca jak robaka. A potem zjeść. Wydało mi się

to takie naturalne – ludzie przecież czasem zjadają siebie nawzajem.

Gdy są głodni. Bardzo, bardzo głodni. Samo zabijanie natomiast

przychodzi im z większym trudem. Są oczywiście wyjątki, nie wszyscy są

przecież mordercami i psycholami, ale w każdym z nich (z nas?) taki

mały psychopata siedzi i nawet nie zdają (nie zdajemy) sobie z tego

sprawy. Nie mniej jednak większość nie potrafiłaby zabić zwykłego

kurczaka. Co innego z jedzeniem. No tak, przecież ludzie zwykle nawet

nie wiedzą, co jedzą. W restauracji na przykład, wybierając posiłek

spośród całej ich gamy z menu, nie zastanawiają się, ile kurcząt, świń,

krów, czasem nawet psów czy koni, musiało oddać życie, aby zapełnić

ich grube brzuchy i zaspokoić wyrafinowane kulinarne fantazje.
Jaka szkoda, że w moim menu jest tylko jedna potrawa.

Sobota, 18 lipca

Chciałbym wreszcie dokończyć opowiadanie mojej historii z Carey.
Po leżeniu nad jeziorem tak jak mówiłem, przespaliśmy się w jej

domku. Tylko przespaliśmy, nic więcej. Wróciliśmy około drugiej.

Przegadaliśmy niemal całą noc, bo ona w końcu się otworzyła. A

przynajmniej tak mi się zdawało. Mówiła jak jej jest ze mną dobrze, jak

bardzo mnie kocha i czy ja czuję do niej to samo. Cały czas

przytakiwałem. Szczerze mówiąc, ja też nie lubię dużo gadać. Wówczas

uważałem, że w miłości nie chodzi to, żeby wszystko o sobie wiedzieć.

Wręcz przeciwnie – należy stopniowo odkrywać siebie nawzajem.

Carey chyba uważała tak samo, chociaż ujawniła mi nieco swojego

życia. Opowiadała, że mieszka bardzo daleko stąd. Jej rodzice są

prawnikami i nie poświęcają jej zbyt wiele czasu. Przyjaciół też nie ma

zbyt wielu, dlatego czasem przychodzi sama nad jezioro i próbuje

poukładać swoje myśli. Powiedziała, że tego dnia uciekła z domu, i że

nie ma się już w nim co pokazywać, bo pewnie znowu dostanie łomot

od ojca. Mówiła, że jej rodzice tylko na pozór są kulturalnymi

urzędnikami. Że tak naprawdę siedzą w nich bestie. Ja odparłem, że w

każdym z nas siedzi bestia. Że gdyby wszystkie prawa, zasady i obyczaje

zostały teraz zniesione, ludzie pozabijaliby się nawzajem. Potwierdziła

smętnym głosem w stylu „pewnie by tak było”…
I tak sobie gawędziliśmy jeszcze jakiś czas, a w miarę upływu czasu

Carey stawała się coraz bardziej spięta. Czyżby dopiero teraz

uświadamiała sobie, co robi? Może zrozumiała, że życie chwilą nie ma

sensu?
Pamiętam, że w pewnym momencie usiadła na łóżku, odsłoniła

firankę, wyjrzała przez okno i patrzyła w nie przez chwilę, jakby czegoś

wypatrując. Myślałem, że może coś jej się przywidziało lub – nie daj

Boże – ktoś nas podglądał. Zapytałem, czy coś tam widziała, a ona, że

nie, że to chyba przewidzenie.
– Na pewno? – zapytałem.
– Tak, na pewno. Śpijmy już.
Pomyślałem, że może coś ukrywa, ale nie chciałem jej tego teraz mówić

– zbyt piękny był ten dzień.
Przytuliliśmy się do siebie i zasnęliśmy w swoich objęciach. Wtedy

wi-działem ją po raz ostatni.
„Gdzie ja do cholery jestem?” – to była moja pierwsza myśl, gdy rano

otworzyłem oczy. Zakrwawiona pościel, pokój o pomarańczowych

ścianach… Sporo czasu minęło, zanim wszystko sobie dokładnie

przypomniałem. Niestety, nie przypomniałem sobie, gdzie może być

Carey. Znikła razem ze swoim ręcznikiem ze srebrnym lwem. Czekałem

na nią dość długo, myśląc, że może poszła po coś do jedzenia, ale się

nie zjawiała.
Drzwi były otwarte. Wychodząc z domku, o mało nie uderzyłem głową

w wielki srebrny krzyż. Zawieszony był na sznurku przyczepionym do

gwoździa, który z kolei przybito tuż nad framugą drzwi. Byłem pewien,

że wcześniej go tu nie było. Bo przecież bym go zauważył, nie? Nie

sposób nie zauważyć takiego wielkiego kawałka stali lub srebra, który

w dodatku przysłania widok na las przed domkiem. Tylko co ten krzyż

mógł oznaczać? Czy zawiesiła go Carey? Przez całą drogę powrotną te

pytania nie dawały mi spokoju. Idąc przez las, modliłem się, żeby

rodzice za bardzo się nie gniewali, że nie wróciłem do domu na noc.
Niestety, myliłem się. Matka o mało nie dostała zawału, a ojciec na

powitanie zdzielił mnie pięścią w twarz. No i koniec z wychodzeniem

nad jezioro. Koniec z wychodzeniem gdziekolwiek.
Cały następny tydzień przesiedziałem w domu. Na domiar złego

dostałem paskudnej opryszczki, a na moich rękach pojawiły mi się

ciemnoróżowe plamy. Matka uznała, że muszę jechać do lekarza. Ten

kazał mi siedzieć w domu, a za jakiś czas, jeśli dolegliwości nie ustąpią,

zrobić sobie badania. Żeby one tylko ustąpiły… Do czasu następnej

wizyty dostałem jeszcze zapalenia płuc, możliwe, że od tej nocnej

kąpieli. Wszystko to nie było jakoś szczególnie dokuczliwe, jednakże

badania wypadało sobie zrobić. No to zrobiłem. Wyniki były co

najmniej niezadowalające…
Human Immunodeficiency Virus. Wczesne stadium.
W życiu bym się tego nie spodziewał. Carey zaraziła mnie wirusem HIV.

Dzisiaj już nie żywię do niej urazy, ale wtedy miałem ochotę ją

rozszarpać. Dotarło do mnie, że przez cały czas mnie okłamywała.

Zacząłem się zastanawiać, czy to, co nas łączyło, było prawdziwe.

Myślałem, że raczej tak. Być może miałem być czymś w rodzaju jej

ostatniej przyjemności, rozrywki. Ostatnim szczęściem. Wiem, że nie

zaraziła mnie celowo, ale pewnie była tak zdesperowana, że nie

potrafiła myśleć konsekwentnie. Tak to sobie tłumaczyłem.
A później jak grom z jasnego nieba uderzyła we mnie przerażająca

wizja. Byłem pewien, że Carey… no cóż, popełniła samobójstwo. Tak,

zabiła się. Wiedziała, że to zrobi już wtedy, gdy siedziała samotnie na

plaży i patrzyła ponad horyzont. Wiedziała o tym, kochając się ze mną,

pływając w jeziorze, aż wreszcie opuszczając mały drewniany domek

gdzieś w lesie i udając się… Dokąd? To oczywiste – w miejsce, gdzie nikt

nie będzie mógł jej przeszkodzić w przywiązywaniu sznura do gałęzi –

na drugi koniec lasu. Była w stanie półsnu, robiła to automatycznie.

Podstawiła sobie pod nogi jakąś kłodę i stając na palcach oraz dysząc

ciężko, zaczęła przywiązywać do gałęzi gruby sznur. Sznur, który

przedtem jak wąż wystawał z jej szuflady, a po którym rano ślad

zaginął. A wcześniej powiesiła nad drzwiami ten ogromny srebrny

krzyż, żeby mi uświadomić, jaki jestem niereligijny, że rozdziewiczając

ją, być może uraziłem jej uczucia. A może po prostu chciała, żeby Jezus

czuwał nade mną? Wszystkie te opcje wydawały się tak samo

nierealne, ale uwierzyłem w nie, nie mogąc zrozumieć zachowania

mojej… przyjaciółki, o ile mogę ją tak nazwać.
Zastanawiało mnie też, jak Carey, będąc dziewicą, zaraziła się wirusem

HIV. Nie znam się na tym za bardzo, ale słyszałem, że łatwo mogą

zarazić się nim narkomani dający sobie w żyłę. Wykluczam jednak tę

możliwość, bo Carey nie wyglądała na ćpunkę. Była zbyt ładna.
Tak czy inaczej, miałem w sobie wirusa HIV. Przez jakiś czas byłem w

depresji. Po paru tygodniach zacząłem znowu odwiedzać jezioro. Być

może w nadziei, że zobaczę tam dziewczynę siedzącą na ręczniku ze

srebrnym lwem i patrzącą w dal, a być może chcąc nacieszyć się

ostatnimi już promykami słońca w tym roku.
Był to już zapewne październik, bo często padało. Poranki zimne Słońce

daremnie próbowało przepchnąć się przez gęste szare chmury. Jezioro

było inne niż latem– mało kto je teraz odwiedzał.. Czasem, gdy wyszło

się odpowiednio wcześnie, można było spotkać tam ludzi

wyprowadzających swoje psy na spacer lub uprawiających jogging. Ja

też czasem biegałem, tak dla poprawienia kondycji. Gdy się zmęczyłem,

odpoczywałem zazwyczaj na pomoście. Byłem jedynym, który korzystał

z niego w tak koszmarną pogodę. Siadywałem zawsze na samym końcu

i zbierałem myśli. A patrzenie w perłowobiałe niebo ani trochę mi w

tym nie pomagało, wręcz przeciwnie – tylko rozpraszało.
Jednego dnia spędziłem tam więcej czasu niż zwykle. Uzbroiłem się w

ciepłą kurtkę, czapkę, którą dostałem od mamy na któreś święta – z

wyszytym na niej moim imieniem i nazwiskiem – oraz parasol i

usiadłem sobie na końcu pomostu patrząc gdzieś daleko przed siebie,

tak jak robiła to wtedy Carey. Z tą tylko różnicą, że teraz widziałem

bardzo niewiele. Nawet księżyc skrył się za chmurami tak, że przez

granatowe niebo prześwitywała jedynie jakaś jasna plamka. Noc była

do kitu, ale nudzić można się przecież wszędzie, zaś mój pomost był

wprost do tego stworzony. I do rozmyślania. No bo niby czemu nie? Co

miałem robić w domu? Koledzy już się ze mną nie widywali. Gdy tylko

ich rodzice dowiedzieli się o mojej chorobie – a w mojej miejscowości

plotki roznosiły się z prędkością światła – zabronili im się ze mną

spotykać. Dlatego mnóstwo czasu spędzałem jedynie w towarzystwie

własnego oddechu. Wtedy jeszcze go miałem.
Nawet nie zauważyłem, jak obok mnie bez słowa usiadł mężczyzna w

czarnym płaszczu. Całkowicie rozproszył moje myśli, ale nie zwróciłem

mu uwagi. Siedziałem cicho, zastanawiając się, czy szuka towarzystwa

czy może zaraz upomni mnie, że zająłem jego miejsce. Bałem się

oznajmić, że byłem tu pierwszy, bo mężczyzna miał co najmniej trzy

razy tyle lat co ja i chyba po prostu mi nie wypadało niczego takiego

mówić. Nie musiałem jednak długo zastanawiać się nad tym co

powiedzieć, bo to on odezwał się pierwszy. Nie powiedział wiele, ale

zawsze coś.
– Ale zimno, co? – rzekł, nie śpiesząc się, jakby miał całą wieczność na

nawiązanie ciekawej rozmowy. Może miał ciężki dzień i podobnie jak

ja przyszedł tu odpocząć? Mogło tak być, bo na pełnego energii raczej

nie wyglądał.
– Uhm – przytaknąłem, nie mogąc znaleźć innego słowa lepiej

opisującego moją ponurą zgodę.
Siedzieliśmy przez chwilę, nawet na siebie nie patrząc. Przypomniałem

sobie wtedy o ciemnej postaci, którą widziałem jakiś czas temu, siedząc

na plaży z Carey. To mógł być on. Nie mogąc się powstrzymać, zadałem

mu pytanie:
– Często pan tu przychodzi?
– Czasami – odpowiedział tym samym spokojnym tonem.
Nic mi to nie dało. Zacząłem się lekko denerwować, bo z chmur zaczęły

spadać pierwsze krople deszczu, a ja miałem tylko jeden parasol. W

dodatku zbyt mały, żeby mogły skryć się pod nim dwie osoby.

Mężczyzna jednak wyglądał, jakby się tym nie przejmował. Siedział i

patrzył, jak krople deszczu rozbijają się o taflę jeziora, tworząc

dziesiątki małych pierścieni. Zaczynało lać; kręgi pojawiały się i znikały

się coraz szybciej i szybciej, tak, że po chwili były ich już setki.

Pomyślałem, że czas wracać do domu. Ale nie mogłem od tak po prostu

oddalić się bez słowa. Wstałem i rozłożyłem parasol.
– Długo będzie pan tu jeszcze siedział?– zapytałem. – Jest coraz

zimniej, może się pan przeziębić.
– Nie martw się. Jestem… – tu zatrzymał się szukając odpowiedniego

słowa. – zahartowany.
– To dobrze – mruknąłem i uznałem, że lepiej nie przedłużać tej

rozmowy. – No to w takim razie do widzenia.
Zacząłem się oddalać. Zdążyłem zrobić ledwo dziesięć kroków, gdy zza

pleców usłyszałem głos:
– Zaczekaj, chłopcze – po czym zobaczyłem, że mężczyzna bez

pośpiechu wstał i sumiennie otrzepał sobie siedzenie. – Nie wiem, czy

dobrze rozpoznaję, ale czy ty przypadkiem nie jesteś tym chłopakiem

od Feanisów?
– Taaak…? – powiedziałem ostrożnie. Zabrzmiało to jak pytanie. Tak

mnie zaskoczył, że zapomniałem o deszczu, jaki nas otaczał.
– Beafor?
– Tak.
Mężczyzna słysząc to, wyraźnie się ucieszył. Zrobił taką minę, jakby

strzelając, wybrał prawidłową odpowiedź w teleturnieju.
– A więc nie myliłem się – powiedział. – Znam twojego ojca.
– Tak?
– Tak. Kiedyś razem pracowaliśmy. Jak się miewa?
Nie wiedziałem, czy ten mężczyzna mówi prawdę, ale nie miałem

odwagi, żeby to jakoś sprawdzić. Przyjąłem zatem, że rzeczywiście zna

mojego ojca.
– Jakoś – odrzekłem. – Ostatnio często narzeka na bóle w krzyżu.
– Starzeje się.
– Uhm.
Jedna rzecz jednak nie dawała mi spokoju.
– Jak mnie pan rozpoznał?
– Och, to nie było trudne. Jesteś po prostu kropka w kropkę do niego

podobny. Poza tym, widziałem cię, jak wychodziłeś z domu.
– Śledził mnie pan?
Mężczyzna zmarszczył brwi i chyba poczuł się urażony.
– Ależ nic z tych rzeczy. Zobaczyłem cię przypadkiem przez okno. Bo

widzisz, mieszkamy na tej samej ulicy.
Coś mi tu nie pasowało.
– Skoro tak jest, to dlaczego nigdy nas pan nie odwiedza? – zapytałem.
On jakby wpadł w zakłopotanie, zawstydził się. Podrapał się w głowę i

wybełkotał:
– Cóż… Wstyd mi o tym mówić, ale… zawiodłem twojego ojca.

Pokłóciliśmy się dobre dwa lata temu i od tamtej pory nie odzywamy

się do siebie.
– O co się pokłóciliście?
– On… przyłapał mnie na sfałszowaniu pewnych dokumentów i

powiedział o tym mojemu przełożonemu. Nie było to jakieś wielkie

oszustwo, nie wyrządzało nikomu krzywdy… Ale cóż, była to tylko moja

wina, więc nie proszę go o wybaczenie. Ale przyjaciele tak nie

postępują. Straciłem przez niego pracę.
Nie chciałem wiedzieć, co dokładnie sfałszował. Mógł nawet podszyć

się pod cholernego premiera i zgarnąć cały jego szmal – nie miało to

znaczenia. Ważne było, że ojciec wbił mu nóż w plecy, sprzedał go.

Mógł dostać za to nawet medal – nie obchodziło mnie to. Konfident

zawsze pozostanie konfidentem, koniec, kropka.
Zrobiło mi się nagle żal tego mężczyzny, bo wiedziałem, jak to jest

doznać gdy przyjaciele sprawiają zawód. Dziwiło mnie tylko jedno –

ojciec wydawał mi się zawsze przykładem uczciwości i wierności. Nigdy

nie pomyślałbym, że byłby w stanie zdradzić kolegę.
– Słuchaj, Beafor – powiedział niespodziewanie mężczyzna. – Jest już

dosyć ciemno, a ja zapomniałem okularów… No i mam już swoje lata,

więc… czy odprowadziłbyś mnie kawałek do domu?
– Mogę – odparłem. – I tak idę w tamtą stronę.
– Taaa… I proszę, nie osądzaj mnie zbyt pochopnie.
– Nie osądzam.
Ruszyliśmy. Dookoła nas nie było żywej duszy. Tylko w paru

okiennicach paliło się jeszcze światło. Wiedziałem, że rodzice jak nic

dostaną furii i zakażą mi wychodzić nad jezioro, tym razem na zawsze.

Ale co tam, facet sprawiał przyjemne wrażenie. Wtedy wydawał mi się

jedyną osobą, z którą mogłem pierwszy raz od dłuższego czasu

normalnie porozmawiać. W głowie układałem już sobie pytania, które

miałem mu zadać.
Miły pan w średnim wieku. Nie mogłem się bardziej mylić.
Kiedy doszliśmy do pierwszego skrzyżowania, zamiast skręcić na

wschód, w stronę mojego domu, on skręcił na zachód. Zrobił to

zdecydowanie, bez chwili wahania. Nagle chwycił mnie za rękę tak

mocno, że o mało mi jej nie złamał. Zajęczałem z bólu i przez zaciśnięte

zęby wykrzyknąłem:
– Co pan robi, do cholery?!
On tylko wzmocnił uścisk i spojrzał mi w oczy. Nie były to jednak te

same oczy sympatycznego starszego mężczyzny, jakiego widziałem

przed chwilą. Teraz były to oczy potwora, nienasyconego drapieżcy.
– Przykro mi chłopcze. – powiedział z kamienną twarzą. – Nie wrócisz

już do domu.
Tego jak straciłem przytomność i obudziłem w kompletnie innym

miejscu, nie potrafię już sobie przypomnieć. Ale wiem, że jednego

byłem pewien – ten człowiek nie był tym, za kogo się podawał. A swoją

rolę odegrał niezwykle przekonująco.

Niedziela, 19 lipca

Tak to już jest, że najlepsze filmy przerywane są przez reklamy zawsze

w tym najciekawszym momencie. Z opowieściami jest podobnie, tyle

że je przerywają nie reklamy, a dygresje. Lub – tak jak w moim

przypadku – zwykły obowiązek snu. A moje po ostatniej nocy sny

bynajmniej nie były kolorowe. Wróciły wspomnienia. Wspomnienia

mojej śmierci i wspomnienia moich narodzin. Nie chcę się o tym

zbytnio rozpisywać, ale czasem pewne wydarzenia zostawiają po sobie

niezatarte znamiona, a pisząc o tym, tylko te znamiona rozdrapujemy.

Zastanawiałem się, czy może opuścić ten fragment, ale zdałem sobie

sprawę, że przecież od początku właśnie do tego zmierzałem – do

mo-mentu moich powtórnych narodzin.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu napisałbym, że jest tu dość zimno. Bo

niewątpliwie jest. Potłuczona szyba cały czas leży przede mną i czeka

pewnie, aż ktoś ją stąd sprzątnie. Mi nie chce się tego zrobić. W jej

miejsce wstawiłem jakieś szmaty, żeby choć odrobinę zasłonić światło

słoneczne. Póki co spełniają swój obowiązek całkiem nieźle, ale myślę,

że do zamkniętej trumny słońce nie dotarłoby nawet, gdyby ustawiło

się ją na środku podwórka. Niemniej jednak dmuchać na zimne nie

zaszkodzi. Przezorności nigdy dość – mówi jedna z moich małych zasad.
Denerwuję się trochę, bo nie wiem, w jaki sposób najdokładniej jak

umiem opisać wydarzenie, dzięki któremu stałem się taki, jaki jestem

teraz. W dodatku pisze mi się teraz to wszystko wyjątkowo trudno, bo

narasta we mnie głód. Tak, dzień pożywienia jest bliski. Ale do rzeczy.

Pora zakończyć ten koszmar.

***
KONIEC CZ. 1

2
O Panie! Jaki ciężki w odbiorze tekst!
Nie mogłeś go bardziej poszatkować? Zero przygotowania. Tak mało wymagamy od użytkowników, a oni i tak tego nie przestrzegają.

Przeczytałem pierwszą część do końca. Zauważyłem, że są jeszcze trzy. Jednak chwilę muszę odsapnąć zanim się za nie zabiorę. Dlaczego? Chyba trochę nie odpowiadał mi styl. Był zwykły. Niczym nie przyciąga ani niczym zbytnio nie odstrasza. I myślę, że na tym etapie pisania jest to dla Ciebie plusem. Tyle, że dochodzi do tego jeszcze nuda wywołana historią. Poznajemy bohatera przez jego pamiętnik. Po kilku zdaniach już wiadomo, że to wampir. Wszystko jest strasznie przewidywalne. Wiadomo, że jest dobrym wampirem, że ma przyjaciółkę, która jest człowiekiem (straszą babcie) i mam wrażenie, że nie czytając dalszych części mógłbym powiedzieć, co się stało i jakie miał "przygody" w życiu.
Właśnie, jakby to był jeszcze przygody. A Ty opisujesz je jak sytuacje, coś co się wydarzyło i już nie jest ważne. Jakoś nie potrafię się w to wczuć, nie integruję się z bohaterem. Jest dla mnie kimś obcym, kogo w ogóle nie mam ochoty poznać.
Kiedyś lubiłem wampiry w fantastyce. Niestety, strasznie mi zbrzydły. I nie chodzi mi tutaj o Twój tekst - chodzi mi o całą manię wampirów. Pisarze wyciskają z nich, co tylko się da. Od jakiegoś czasu notorycznie wychodzi kupa.
Masz spore problemy z interpunkcją. Regułki znasz, ale w ogóle nie myślisz przy stawianiu przecinków. Zasady to nie wszystko.
a ja zastanawiałem, się gdzie
Masa takich babolów interpunkcyjnych w tekście.
Do tego stosujesz sporo słabych porównań. Takich przekombinowanych, wręcz śmiesznych.
Plaża była wyszyta ludźmi jak dobra kasza skwarkami.
Nie wiem czy śmiać się, czy płakać?
Twój styl jest pełen powtórzeń. Czasami stosujesz je z premedytacją - co widać. Czyli chcesz coś podkreślić bardziej. Tyle że nie zawsze takie podkreślanie jest potrzebne, często podchodzi pod błąd, a jeszcze częściej zbytnio uwznioślasz zdanka.
Z przykrością muszę się z tym nie zgodzić, podwójne było moje poprzednie życie, to jest co najwyżej pojedyncze. Żałuję, że w tym poprzednim życiu cierpiałem na bezsenność
Nie ładniej napisać "w tym drugim"? Prosto i bez błędu. Albo:
Zastanawiam się teraz, czy to przez głód. Czy to przez głód czułem, że mógłbym zgnieść tego buca jak robaka.
Spokojnie możesz to połączyć w jedno zdanie. Zresztą w takiej formie jest błędne. Powinien być znak zapytania na końcu.
Po tym zdaniu, na drugiej stronie, już wiedziałem, że znów czytam o wampirach:
Ale nie będę marnował atramentu na opisywanie tego, co myślę o ludziach, którzy uważają
nas za martwych (chociaż w dzisiejszych czasach ich liczba wyraźnie zmalała...
Do tego wszystkiego dochodzi czasami brak logiki. Setki ludzi na jeziornej plaży, banalne spanie (Bo kiedyś muszą spać. A noc do życia odpowiednia nie jest. Ludzie nie widzą w ciemności, drogi wampirze. To ich naturalna pora do egzystowania.), zły szyk zdania (Wtedy to wydarzyło się… poprawnie: "Wtedy wydarzyło się to..."), flamastrem wygrawerowałem (raczej flamastrem tego nie zrobił), "Po prostu wyszedłem przez okno. Jestem dość wygimnastykowany, więc poszło sprawnie." (Jakbyśmy znali jakieś inne, niewygimnastykowane wampiry? Do tego; przez jakie okno? To wybite, przez które spoglądał chłopak?) etc. etc.

Ale przeczytałem do końca, co może oznaczać, że podświadomie mi się podobało.
Piotr Sender

http://www.piotrsender.pl

3
Witam.
Popieram w pełni Revisa.
Tekst ciężki do czytania ( przynajmniej dla mnie ), cała masa błędów logicznych, interpunkcyjnych i baboli. Część z nich przedstawił już mój przedmówca.
Masz duzy problem z doborem odpowiednich słów do sytuacji, którą chcesz nam przedstawić.
Plaża była wyszyta ludźmi jak dobra kasza skwarkami.
WYPEŁNIONA
itp, itd, etc...

Jak napisał Revis, regułki może i znasz, jednak ich znajomość kończy się na teorii. Z praktyką jest gorzej. Sądzę, że powinieneś więcej czytać ( brak umiejętności dobierania odpowiednich słów do przekazania konkretnej informnacji jest jedną ze wskazówek, że albo mało czytasz, albo nie potrafisz wykorzystywać zdobytej wiedzy )
Trzeba nad tym popracować, to będzie lepiej.

Co do fabuły - tu pewnie też nie napisze nic odkrywczego - całość jest bardzo przewidywalna. Niczym nie zaskakujesz, a narracja jaką obrałeś - choć mogłaby bardzo pomóc - nie jest w żaden sposób wykorzystana.

Niestety, tekst mnie nie zachwycił.

Black
"Stąpać po krawędzi, gdzie lęk i strach..."

Muszę uczyć się polityki i wojny, aby moi synowie mogli uczyć się matematyki i filozofii. John Adams.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron