Maska

1
Przepraszam. Nie potrafię gatunkować.



Maska



   Przyśpieszone bicie serca pompowało krew do wycieńczonych z wysiłku narządów. Płuca zmuszone do szaleńczej pracy, niczym przegrzewające się piece, kuły ostrym bólem. Adrenalina wspomagająca działanie mięśni już dawno przestała działać. Zwiotczałe ciało ledwo trzymało się na stelażu z wapnia. Spocone członki, do których przyklejał się mundur, przypominały teraz obślizgłe węże trawione przez własną truciznę – wiły się bezwładnie, a kwas mlekowy przeżerał je na wskroś. Pozostała tylko wola życia, która żółwim tempem popychała ciało do przodu. Niestety, tego cennego paliwa-przetrwania było coraz mniej, a kończyło się szybko, niczym woda na pustyni.

   Zmysły odmawiały mu posłuszeństwa. Wzrok z ledwością przebijał się przez wizjer maski gazowej chroniącej go przed trującymi oparami. Brudna mgła okalała wszystko wokół, a jej szare macki sięgały każdej rzeczy, ściskając je zachłannie niczym ogromna ośmiornica swoją zdobycz. Słuch stracił po pierwszym wystrzale haubicy i krzyku rozrywanych kompanów - wracał powoli w falach świstów i pisków, głuchych uderzeń i nagłych wybuchów. Czucia w większości członków nie miał - poruszały się same, przypominając mechaniczne urządzenia po spięciu - zaprogramowane w jeden tryb zapamiętany po zwarciu przewodów. Zadrapania, siniaki i poparzenia pokrywały całe ciało niczym wrzody trędowatego.

   Potknął się o leżący na ziemi, niebieski, napakowany worek i padł na glebę, a wraz z nim karabin Dreyse M1862. Zatopiony w trawie, tulący drewnianą broń, płakał jak dziecko. Zagłuszone przez maskę łkanie odbijało się cichym echem od pobliskich drzew na skraju lasu, ledwo widocznych z tej odległości – zalanych mleczną zawiesiną. Uczono go, jak zachowywać się w takich sytuacjach. Wiedział, że powinien wstrzymać oddech, nie ruszać się, czekać w ciszy, jak nieboszczyk oczekujący zmartwychwstania. Niestety, nie potrafił – emocje i zmęczenie wzięły górę, a on leżał poległy na wznak, jak przegrany bokser na ringu. Nawet nie zauważył, kiedy zdjął maskę gazową, łykając zachłannie hausty powietrza. Wróg nie śpi, wróg czuwa.

   Uspokoiło się ciało - sfermentowały myśli. Przed oczami stanęły mu obrazy kompanii umierającej w męczarniach przez uduszenie trującym gazem. Straszna, podstępna, niegodna śmierć, która wielkimi krokami zbliżała się teraz ku niemu. Wzdrygnął się, a wymieszane krople potu i trujących oparów spłynęły strugami z ciała, kapiąc na ziemię wraz z perlistymi łzami zawodu. Nie wstrzymywał powietrza i nie założył maski – i tak było już na to za późno. Pozostały mu tylko dwie rzeczy: modlitwa niewierzącego i bolesne wspomnienia, które zalały go, jak fale porywające brzeg piaszczystej plaży.



- U-wa-ga! Le-ci! – Wymachiwał szaleńczo rękami, dając znak by paść na ziemię. Kompania jak jeden mąż przytuliła się do wilgotnego gruntu. Wszyscy wstrzymali oddech i modlili się do swoich bogów. Nawet Fortuna czeka na wynik – zakręciwszy swym kołem, spoglądała, gdzie spadnie pocisk. Loteria życia.

Ładunek miotający leciał nad kompanią: szybko fizycznie i wolno życiowo. Wydawało się, że wszystko zamarło: serca zwolniły szaleńczy bieg, ptaki na niebie wydłużyły swój lot, liście i kurz hamowały przed zetknięciem się z ziemią, a unoszący się pocisk, odbijał się w powietrzu jak puszczona kaczka na wodzie. Czas zwolnił, lecz myśli gnały do przodu. Wszyscy powoli odliczali kolejne odbicia ładunku.

„Raz, dwa, trzy…” - powtarzali w myślach, niczym wojskową mantrę, zastygli w bezruchu żołnierze. Ich myśli różniły się tylko zakończeniem. Szczęśliwcy doliczyli do „czterech”, pechowcy do urwanego „kurwa”.

Kurz opadł, ptaki uciekły w popłochu, serca podskoczyły do gardeł lub na zawsze pozostały w bezruchu. Huk rozrywanych ciał, wrzasków i wybuchających pocisków ocknął nawet czas, który przyśpieszył, doganiając myśli.

  - Aaaa! Ratuj mnie kurwa! – krzyknął z rozpaczą w głosie młody żołnierz, którego karabin i hełm leżały w błocie. Szybko dołączała do nich jego krew tryskająca z rany po urwanej przez pocisk nodze. Pełzł po ziemi z wyciągnięta do przodu dłonią, pluł błotem, które dostawało się do jego wpółotwartych ust i płakał rzewnymi łzami. Wojowniczy mężczyzna, zamieniony w chłopca bojącego się śmierci, rozpoczął jęczące serenady o bólu, zaskoczeniu i niesprawiedliwości, których słowa przeplatały się z wtórem modlitw i wymyślnych przekleństw.

- Co ja mam teraz robić? – zapytał sam siebie żołnierz we wspomnieniu, rozglądając się po polu bitwy. Stosy ciał poległych kompanów otaczały go z każdej strony. Kiedyś przyjaciele i bracia, teraz przypominali porzucone, szmaciane lalki. Zapach prochu, dymu i krwi pomieszany z potem, łzami i uryną drażnił ostro nozdrza. Z każdym wdechem coraz więcej kurzu zalegało w płucach – ciężka zawiesina rozrastała się, utrudniając oddychanie, niczym szybko rozprzestrzeniający się nowotwór. Odgłosy pojedynczych wystrzałów obrony i salw atakujących dochodziły na zmianę do zaczerwienionych uszu. Po chwili wszystko umilkło. Słuch odszedł, a na jego miejsce przyszedł nieznośny ból. Nieme kino z kolorowym, wojennym filmem. Zostali zaskoczeni i otoczeni – dwa niedopuszczalne błędy podczas bitwy. Pomyłki gwarantujące przegraną, uniemożliwiające zwycięstwo bez ingerencji cudu, na który się nie zapowiadało. Wolnym krokiem ruszył w stronę lasu, zbyt zdezorientowany aby uważać, zbyt zmęczony aby myśleć. Jeśli ktoś oglądał jego pochód z boku i nie był po drugiej stronie barykady, widział słaniającego się na nogach, zakrwawionego żołnierza o nieobecnym wzorku i niesamowitym szczęściu. Szedł powoli przed siebie, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje, a wystrzelone kule rozszarpywały jego kompanów. Słaniali się wokół niego, jak przewrócone kostki domina. Pociski świszczały nad jego głową, martwi padali pod jego butami, krzyki odbijały się od jego ciała, a kuloodporny szedł dalej.

   Oprzytomniał przed lasem. Człowiek potrafi pobić wszelkie rekordy w obliczu zagrożenia. Spacer zamienił się w szaleńczy bieg, którego mogliby mu pozazdrościć olimpijczycy. Wraz z jego otrzeźwieniem, ocknęli się przeciwnicy, wstrzeliwując w jego stronę salwę śmiercionośnych pocisków. Mijając zygzakiem pierwsze drzewa lasu, zauważył, że jest w pułapce. Za plecami armia wroga wykańczała niedobitków, a przed nim, z głębi lasu, nadciągała ściana szarego gazu, przypominająca ogromną, morską falę, która pochłaniała wszystko na swojej drodze. Zdążył jeszcze naciągnąć na twarz maskę, zanim zanurzył się w mgielnych odmętach.



   Żył, a przynajmniej tak mu się wydawało. Leżał w wysokiej trawie z maską przeciw gazową w jednej dłoni i karabinem w drugiej. Jego mięśnie drgały w spazmatycznych falach. Nie odróżniał czucia od jego braku – wszystko zlewało się w jeden, ogromny ból. Wszechogarniający, a zarazem odległy. Równie dobrze mogła go boleć trzustka, jak i mały palec u lewej dłoni. Zupełnie jakby ktoś wrzucił go do wielkiego młyna i przerobił na płynną maź, w której przemieszały się wszystkie części ciała, a później wlał ją do formy w kształcie człowieka.

   Pomylił zwykłą mgłę z trującymi obłokami. Niemożliwe, a zarazem jedyne, racjonalne wytłumaczenie. Przypomniał sobie o pędzącej ścianie szarych obłoków, dochodząc do wniosku, że to on biegł w jej stronę. Mgła była zwyczajna. Powinna być.

W mlecznej zawiesinie dostrzegał poruszające się cicho kształty, bardziej przypominające cienie niż materialne stworzenia. Wielkością dorównywały człowiekowi, lecz budową przypominały karykaturalną, zdeformowaną, nieokreśloną istotę. Czasami na granicy wzroku, po bokach coś szybko poruszało się w jego stronę. Mógłby przysiąc, że były to wielkie, białe macki, które rozpływały się we mgle, gdy tylko odwrócił się w ich stronę.

Rozum dołączał do utraconych zmysłów.

„Szaleję. To jednak musi być trujący gaz, powodujący halucynację”, pomyślał, zakładając na powrót maskę i podnosząc się z ziemi. Najgorsza była cisza. Żadne dźwięki nie wydobywały się z otoczenia. Nie chodziło o utracony po wystrzale haubicy słuch, lecz o przerażający bezruch. Głuchy człowiek wie, kiedy coś wydaje dźwięki. Poznaje to po wszelkim ruchu, czy to ust, pędzących samochodów, czy poruszającej się na wietrze trawie. Tutaj wszystko wyglądało jak na martwej widokówce. Drzewa nie kołysały swoimi konarami, trawy nie pokładały się od wiejącego wiatru, nie było zwierząt ani ludzi. Tylko cienie pojawiały się niespodziewanie, niczym refleksy od odbijającego się światła na śliskiej powierzchni pocztówki.

   Ostatni raz ucieszył się tak, na wieść o tym, że będzie ojcem. Podekscytowany złapał swoją żonę i podrzucał do góry jakby ważyła zaledwie kilka kilogramów. Całowali się i kochali przez pół dnia. Później nowinę obwieszczał każdej spotkanej osobie, nawet nieznajomym na miejskim chodniku. Wieczorem z radości urżnął się w trupa wraz z kumplami z pracy. Zasnął z zadowoleniem na ustach, marząc o maluchu idącym w ślady ojca.

   Tym razem uśmiech wywołał zwykły kobiecy głos – z początku odległy, przybliżał się z każdą chwilą. Wyłaniała się powoli z mgły, przebijając się przez mleczne odmęty, niczym łamacz lodu sunący przez zamarzniętą toń. Szła piaszczystą drogą wzdłuż skraju lasu, której wcześniej nie zauważył. Jej letnia sukienka, nieodpowiednia na tę porę roku i zbyt krótka na te czasy, powiewała lekko na wietrze, którego nie było. Kruczoczarne włosy spięte w kucyk falowały delikatnie, krwistoczerwone, wyzywające usta wyśpiewywały wesołą melodię, a wielkie oczy, podkreślone czarnymi cieniami, spoglądały na okolicę. Wyglądała pięknie i egzotycznie, jak nie z tej epoki.

   Uśmiech zniknął z jego twarzy jak wtedy, gdy dowiedział się, że to nie było jego dziecko.

„Boże, niech ona tu nie wchodzi. Otruje się”, pomyślał i zaczął ostrzegawczo krzyczeć, lecz zgłuszony przez maskę dźwięk był zbyt cichy. Próbował dalej, wydzierając się do granic możliwości. Dziewczyna przestała śpiewać, lecz szła dalej. Nasłuchiwała i dopiero, gdy znalazła się kilka kroków od niego, spojrzała w jego stronę.

- Uciekaj stąd! Ta dziwna mgła to trujący gaz – luizyt, albo jakiś psychotokstyczny środek! – Zdjął maskę i wykrzyczał na wydechu. – Boże, dziewczyno, co ty, tu robisz? Tu jest wojna – dodał, wypuszczając resztkę powietrza.

- Kurwa – skwitowała głośno. Ostre słowo, wypowiedziane szorstkim głosem przez kilkunastoletnią dziewczynę, było szpetne. Wulgarne i nieprzystające młodej damie, lecz on rozumiał. Była w szoku. On również. - Jebani śmieciarze – dodała, a na jej twarzy pojawił się grymas złości. Nie strachu czy przejęcia, nie troski czy zwątpienia. Wściekła się, jak po przegranej grze w karty.

- Uciekaj, proszę.. – urwał, płacząc i zakładając maskę przeciwgazową na twarz.

Dziewczyna pokręciła przecząco głową i wolnym krokiem ruszyła dalej piaszczystą drogą.

   Spoglądał za nią dopóki nie zniknęła za białą kurtyną.



***

- Chyba kpisz! – oburzyła się Beata.

   Siedziały na wzgórzu paląc mocne papierosy. Agnieszka z zadowoleniem wydmuchiwała gęsty dym.

- Ja? To on kpił, wsadzając mi język w usta. Broniłam się, ale wiesz jaki jest silny. -Wiedziała jak zdenerwować Beatę. Wystarczyło poruszyć temat jej ukochanego, trochę ubarwić opowiadanie, dodając kilka szczegółów i już twarz przyjaciółki zamieniała się w pysk czerwonego potwora, buchający gorącą parą wściekłości.

- Ja pierdolę, niech ja tylko wrócę do domu. – Planowała zemstę na niewiernym chłopaku.

- Pomogę ci. W końcu sukinsyn sobie zasłużył, nie będzie nas pieprzył na zmianę.

- Pieprzył cię?! – krzyknęła z rozpaczą w głosie, dławiąc się przy tym dymem.

- No nie. A ciebie? – Odwróciła twarz od Beaty i uśmiechnęła się pod nosem, ledwo utrzymując powagę.

- Zabiję cię Aga. Tylko spalę papierosa.

Roześmiały się głośno. Wesołe echo uniosło się wysoko nad pagórkiem i szybko ruszyło piaszczystą ścieżką w stronę lasu.

- Długo będziemy jeszcze na nią czekać? – zapytała Beata i zgasiła papierosa o kamień.

- Skąd mam wiedzieć? – Wzruszyła ramionami Agnieszka. – Długo, niedługo i tak będziemy musiały za chwilę uciekać. – Wskazała palcem w niebo nad lasem. Burzowe, ciemne chmury zakrywały połowę horyzontu, z którego biły jasne błyskawice. Głuche, dalekie dudnienie przywodziło na myśl stąpanie Boga. Zszedł ze swego niebiańskiego tronu i spacerował teraz po ziemi, doglądając swoich owieczek. Wie, że nikt go nie zauważy. Nikomu nie chce się wychodzić w taką pogodę.

- A patrz tam. Oto nasza zguba. – Beata skierowała palec na skraj lasu, gdzie stały dwie postacie, wyglądające jak małe, kolorowe mrówki. Z tej odległości można było tylko zauważyć, że jedna to ciemnowłosa dziewczyna w krótkiej sukience, a druga to mężczyzna w wojskowej czapce, plecaku, zielonoszarych spodniach i kurtce. Rozmawiali ze sobą.

- Kto to? – Zdziwiła się Agnieszka.

- Nie wiem. Wkurwiające, że Gocha to nawet w polu potrafi kogoś poderwać.

- Racja. Dobra. Idziemy, ważne, że ma z kim wrócić.

Agnieszka wstała, otrzepała zakurzone spodnie i zdeptała żarzącego się na ziemi niedopałka. Pomogła podnieść się przyjaciółce, po czym ruszyły w stronę drewnianej chaty po drugiej stronie wzgórza.



***



- “When I think that I'm over you. I'm overpowered” – nuciła cicho, spacerując piaszczystą drogą. Wiatr unosił lekko końce jej sukienki. Gosia lubiła myśleć, że całym jej życiem jest muzyka. Odkąd skończyła osiem lat nie było dnia bez instrumentu. Jeśli nie grała na wiolonczeli, to męczyła skrzypce. Jeśli akurat w pobliżu nie miała nic, co wydawałoby rozsądne dźwięki, zaczynała pisać. Spod jej ręki wychodziły muzycznie odpowiednie utwory, o niezłej harmonii i przystępnej melodii. Niestety, nigdy nie były to na tyle chwytne kawałki, by ktokolwiek się nim zainteresował. Nie zrażała się tym – próbowała pisać dalej. Jeśli nie mogła tworzyć, jak w tej chwili, to śpiewała. Wychodziło jej to dobrze. Miała ładny, melodyjny i delikatny głos, który dźwięcznie unosił się w przestworza. Tak lubiła myśleć.

   W rzeczywistości w wieku ośmiu lat została wysłana na naukę gry na fortepianie. Nie dostała się do szkoły muzycznej na klawisze i wylądowała na lekcjach akordeonu, na których nie wytrwała długo. Skakała z klasy do klasy, jak piłeczka pingpongowa w zaciętym meczu Chińczyków, co chwila zmieniając instrument. Nawet gra na cymbałkach, okazała się dla niej zbyt trudna. Zawsze, kiedy myślała, że tworzy muzyczne utwory, na kartce papieru w sześć linii pojawiały się nieokreślone kropki i kreski, przypominające niekontrolowane, atramentowe kleksy, czy wyczesane wszy. Śpiewać również nie potrafiła.

   Za to jedno o Gosi można powiedzieć na pewno – jest ładna. Koleżanki często zazdrościły jej urody, naśmiewając się, że gdy Bóg rozdawał rozum, Gocha stała w kolejce po biust. Jędrne piersi, długie nogi, kruczoczarne włosy, zero nadwagi i piękna twarz pomagały jej przejść przez życie. Właściwie tylko dzięki nim żyła – rozumem nie potrafiła na siebie zarobić.

   Czasami rzeczywistość zderzała się z nią, jak pędzący pociąg z pijakiem, który zasnął na torach. W takich momentach długo płacze i spogląda w lustro, co chwila poprawiając makijaż. Kiedy łzy przestają ciec po policzkach, a makijaż i fryzura są zrobione, wychodzi z łazienki, gotowa dalej iść przez życie. Tym razem jako maszynista swojego pociągu-życia. Przynajmniej do momentu, w którym się znów upije i zaśnie.

- „Your data, my data. Exact doesn't master to reciprocate” – szorstki głos mylący słowa piosenki uniósł się wysoko nad drzewa skraju lasu. Popędził ścieżką w stronę pagórka, ominął echo śmiechów i zderzył się z podnóżem, rozpływając w powietrzu.

   Przestała śpiewać i zaczęła nasłuchiwać. Wesołe głosy dziewcząt rozdźwięczały w jej uszach. Przystanęła, chcąc krzyknąć aby na nią zaczekały, lecz jej wzrok przykuł niebieski, napakowany worek. Obrzydlistwo pełne odpadków, pozostawione przez głupich ludzi.

- Kurwa, jebani śmieciarze – wycedziła przez zaciśnięte zęby.

Gośka pokiwała z dezaprobatą głową i wolnym krokiem ruszyła dalej piaszczystą drogą.



***



   Deszcz zacinał miarowo o drewniane połacie dachu. Błyskawice pojawiały się niespodziewanie, jak flesze z aparatów fotograficznych paparazzi. Grzmiało i błyskało jak w nowy rok. W kominku wesoło huczał ogień, rzucając tańczące cienie na ściany. Jedna z okiennic, popychana wiatrem, uderzała delikatnie o ścianę, nadając rytm przygotowaniom. Beata rozstawiała zastawę na dębowy stół, Agnieszka doglądała gotującej się zupy, Małgorzata wycierała mokre sztućce i nuciła coś pod nosem, a Pan Krzysztof dokładał kolejne szczapy do szalejącego ognia. W końcu, gdy wszystko zostało zrobione, usiedli wokół stołu i zaczęli kolację.

- Gocha, z kim ty tam się dziś po lasach ciągałaś? – zapytała Beata, nakładając sobie kolejnej porcji zupy.

- Ja? Z nikim. – Zakrztusiła się jedzeniem.

- Jak z nikim, jak widziałyśmy wyraźnie chłopaka w mundurze. Wojskowych na polu podrywasz? – zachichotała Agnieszka.

- Jedyne co dziś spotkałam po drodze, to worek porzuconych śmieci.

- I nie zabrałaś go ze sobą? – wtrącił gładko Pan Krzysztof, siorbiąc zupę.

- No nie. Nie pomyślałam.

- Nic nowego – dodała kąśliwie Agnieszka.

- Nie kłóćcie się – przerwał Pan Krzysztof, zanim dziewczyny wymieniły złośliwe uwagi.

Zapadła cisza, w której wszyscy dokończyli kolację. Wspólny posiłek zakończył się wspólnym sprzątaniem. Zmywanie przebiegło sprawnie i szybko. Na koniec wszyscy usadowili się w swoich fotelach przed kominkiem.

- To jak wyglądał ten chłopak? – zapytał Pan Krzysztof, odpalając drewnianą fajkę.

- Jak żołnierz. Czapka, plecak, zielone spodnie i kurtka – odpowiedziała Beata.

- Wydawało mi się, że miał jeszcze maskę – wtrąciła w słowo Agnieszka.

- I nasza Gocha go nie widziała? – ciągnął dalej mężczyzna.

- Nie. – Małgorzata wstała i zdenerwowana zaczęła chodzić po pokoju. – Ja wiem, że wy mnie za idiotkę macie! Ale chyba wiem z kim i kiedy..

- Usiądź – przerwał jej Pan Krzysztof tonem nie znoszącym sprzeciwu. Posłuchała.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Mężczyzna pykał wolno fajkę z pachnącym wanilią tytoniem. Dziewczęta zazdrościły mu, lecz nie śmiały wyjąć swoich, niedobrych papierosów.

- Czy ta maska wyglądała tak? – zapytał, wyjmując spod fotela zakurzoną, przeciwgazową maskę. Była stara i zniszczona.

- Nie wiem. Być może tak, było dosyć daleko. Na pewno wyglądała podobnie – odpowiedziała Agnieszka, zakładając nogę na nogę.

- Ją i jej właściciela znalazł mój pradziadek. Oboje byli przedziurawieni. – Pan Krzysztof poprawił się w fotelu i podał maskę do obejrzenia dziewczętom. – Francuski żołnierz o licu już wiecznie młodego chłopca, który nie dożył swoich osiemnastych urodzin, podobno zastygł w zdumieniu. Uciekał lasem i mimo ran w brzuchu, ręce i policzku, doszedł daleko. Po prostu nagle upadł i już nie wstał. Wszystko działo się w czasach wojny, podczas której umarło wiele osób, a jeszcze więcej zostało kalekami do końca życia. Pradziadek, żądny widoku poległych i łasy na skarby przez nich pozostawione, udał się następnego dnia na pole bitwy. Nigdy nie wspomniał o tym, co zobaczył. W domu nie było go przez trzy dni. Wrócił umorusany krwią i ziemią, nie odzywając się do nikogo przez tydzień. Przyniósł ze sobą kilka kul od pistoletów, metalowych klamer i guzików oraz maskę. Po jego powrocie miejscowi odnajdywali w lesie bezimienne groby. Na pytania „skąd”, „kto”, „dlaczego” i „jak” nikt nigdy nie usłyszał odpowiedzi. Nawet nie wiedzieli kogo o to pytać. Ustalili jedno – byli to polegli na wojnie żołnierze. Plotki i legendy do tej pory krążą po tutejszej ziemi. Pewnego dnia pradziadek jednak opowiedział historię swojemu synowi. Mówiła o grobie francuskiego dezertera, który uciekł od wojny, lecz nie umknął śmierci. Jego mogiła leży na skraju lasu – przeklęty przez poległych kompanów, adorowany przez okolicznych mieszkańców. Bohater i zdrajca.

- Czy chcesz nam powiedzieć.. – zaczęła Agnieszka, lecz urwała w połowię. Przerwał jej donośny świst wiatru, który niósł z sobą odgłosy nocy. Przywodziły na myśl szepty zagubionych w mroku ludzi, ujadanie dzikich zwierząt i łkanie zgłuszone przez przeciwgazową maskę.

- Co to? – zapytały przestraszone dziewczyny.

- Nic, to tylko cisza sprzedana przez wiatr.
Piotr Sender

http://www.piotrsender.pl

2
Zdecydowanie pierwszy akapit jest najgorszy. Strasznie przejaskrawiony - ręce na kształt wijących się węży, mięśnie zżerane przez kwas mlekowy - takie opisy budzą tylko śmiech. Dodam, że, choć opko przeczytałem wczoraj, przed chwilą dopiero olśniło mnie i zrozumiałem, co w twoim tekście oznacza "stelaż z wapnia". Nie lepiej byłoby napisać po ludzku - kości?


Niestety, tego cennego paliwa-przetrwania było coraz mniej, a kończyło się szybko, niczym woda na pustyni
Skoro było coraz mniej, to oczywiste, że się kończyło, a nie przybywało.


Potknął się o leżący na ziemi, niebieski, napakowany worek i padł na glebę, a wraz z nim karabin Dreyse M1862
Nie podoba mi się wzmianka o karabinie, to trochę tak jakbyś napisał: padł na glebę, a wraz z nim jego plecak. Rozumiesz?, karabin nie jest tutaj czymś osobnym, jest niejako częścią bohatera i skoro ten pada, to oczywiste, że karabin też.



Część o żołnierzu cholernie się dłuży. Druga część, ta tycząca się współczesności, jest ciekawsza, ale i naciągana. Aczkolwiek pomysł dobry.

Pomysł mi się podobał, styl, wykonanie już nie.

3
Przyśpieszone bicie serca pompowało krew do wycieńczonych z wysiłku narządów.
Podkreślenia możesz śmiało usunąć...
Zwiotczałe ciało ledwo trzymało się na stelażu z wapnia.
Jezus Maria.... WFT?!
Spocone członki, do których przyklejał się mundur, przypominały teraz obślizgłe węże trawione przez własną truciznę – wiły się bezwładnie, a kwas mlekowy przeżerał je na wskroś.
Przeginasz, chłopie. Od czegoś takiego głowa boli.
Niestety, tego cennego paliwa-przetrwania było coraz mniej, a kończyło się szybko, niczym woda na pustyni.
Sucho stwierdzony fakt.
Wzrok z ledwością przebijał się przez wizjer maski gazowej chroniącej go przed trującymi oparami.
Wzrok przebijał się???
Brudna mgła okalała wszystko wokół, a jej szare macki sięgały każdej rzeczy, ściskając je zachłannie niczym ogromna ośmiornica swoją zdobycz.
Od kiedy mgła przesuwa, przemieszcza, przyciąga przedmioty (khem, niczym łośmiornica)?

I w tym momencie powiem Ci coś ważnego: im więcej będziesz budował i zestawiał ze sobą takich iście barokowych metafor i porównań, tym bardziej rozpaczliwie czytelnik będzie szukał momentu, gdzie jest normalna, czysta narracja, którą może traktować dosłownie. I napotka na kolejne metafory i porównania, co wtedy? Widzę macki z waty cukrowej, które "zachłannie przyciągają każdą rzecz". Makabra. Od takiej lektury kręci się w głowie.
Kiedy w końcu przestaniesz pieprzyć, a zaczniesz opowiadać?
Słuch stracił po pierwszym wystrzale haubicy i krzyku rozrywanych kompanów - wracał powoli w falach świstów i pisków, głuchych uderzeń i nagłych wybuchów.
Najpierw stracił słuch, a potem ten słuch zaczął wracać? Cudownie ozdrowienie?
Napisz, że huk go ogłuszył, czy coś, bo aktualna wersja jest mało przekonująca.
Czucia w większości członków nie miał - poruszały się same, przypominając mechaniczne urządzenia po spięciu - zaprogramowane w jeden tryb zapamiętany po zwarciu przewodów. Zadrapania, siniaki i poparzenia pokrywały całe ciało niczym wrzody trędowatego.
JEEEEBUUUT!!! Ale, chłopie, spuszczasz trotyl na nasze głowy.

CIągle gadasz o tych kończynach, o tych (tfu! sic!) członkach (co zaczyna brzmieć idiotycznie i perwersyjne z każdym kolejnym użyciem tego słowa :D), po prostu nie ma bohatera, ale za to mamy jego zbrukane, przetarte, zużyte, poranione... członki. Oż w mordę. I znowu te porównania. Zadrapania i siniaki porównane do wrzodów trędowatego?
Potknął się o leżący na ziemi, niebieski, napakowany worek i padł na glebę, a wraz z nim karabin Dreyse M1862.
Nie wiem, dlaczego, ale strasznie nie pasuje mi to, że informujesz, że wraz z kolesiem upadł jego karabin. No i jeszcze model podałeś. I na dodatek...
Potknął się o leżący na ziemi, niebieski, napakowany worek i padł na glebę, a wraz z nim karabin Dreyse M1862. Zatopiony w trawie, tulący drewnianą broń, płakał jak dziecko.
...ten karabin żyje! o,o
Ładunek miotający leciał nad kompanią: szybko fizycznie i wolno życiowo.
Ja już wiem, co zrobię na forum z tym cytatem. Ty też? XD
Wydawało się, że wszystko zamarło: serca zwolniły szaleńczy bieg, ptaki na niebie wydłużyły swój lot, liście i kurz hamowały przed zetknięciem się z ziemią, a unoszący się pocisk, odbijał się w powietrzu jak puszczona kaczka na wodzie.
ZBYT DUŻO SŁÓW IMITUJĄCYCH RUCH. I wbrew pozorom, taką funkcję (a może lepiej powiem: taki efekt dają) nie tylko czasowniki. Podkreślenie to już czyste przegięcie. Liście i kurz hamowały... ok, liście jeszcze przeboleję, ale narysuj mi hamujący kurz. Yhh? I ten "unoszący się pocisk". Unosi to raczej słowo ciężkie i powolne, pocisk lata, nawet w zwolnionym czasie lata po linii prostej, a nie unosi się jak ręka czy cokolwiek innego.
„Raz, dwa, trzy…” - powtarzali w myślach, niczym wojskową mantrę, zastygli w bezruchu żołnierze.
Po cholerę takie rozbicie tym porównaniem?
Szczęśliwcy doliczyli do „czterech”, pechowcy do urwanego „kurwa”.
Umyślnie starasz się uzyskać efekt komiczny?
Kurz opadł, ptaki uciekły w popłochu, serca podskoczyły do gardeł lub na zawsze pozostały w bezruchu. Huk rozrywanych ciał, wrzasków i wybuchających pocisków ocknął nawet czas, który przyśpieszył, doganiając myśli.
No tak. Matrix.
- Aaaa! Ratuj mnie kurwa! – krzyknął z rozpaczą w głosie młody żołnierz (...)
Przeczytaj to na głos (najlepiej z pełną intonacją) i powiedz mi, czy tak Twoim zdaniem brzmi krzyk rozpaczy :D
"AAA!"... :D
Pełzł po ziemi z wyciągnięta do przodu dłonią, pluł błotem, które dostawało się do jego wpółotwartych ust i płakał rzewnymi łzami. Wojowniczy mężczyzna, zamieniony w chłopca bojącego się śmierci, rozpoczął jęczące serenady o bólu, zaskoczeniu i niesprawiedliwości, których słowa przeplatały się z wtórem modlitw i wymyślnych przekleństw.
Już naprawdę wymiękam. Czegoś takiego nie da się czytać, a jeśli da... no cóż, trzeba to okupić potem. I jeszcze "Modlitwami przeplecionymi z wymyślnymi przekleństwami". Słuchaj, czytałem ostatnio Twój tekst, to był po prostu normalny pod względem środków stylistycznych; co Cię nagle napadło na ten cholerny pisarski barok, istny słowotok, robienie makaronu z włosów?
Pociski świszczały nad jego głową, martwi padali pod jego butami, krzyki odbijały się od jego ciała, a kuloodporny szedł dalej.
Yh, yh, yh...
Tylko cienie pojawiały się niespodziewanie, niczym refleksy od odbijającego się światła na śliskiej powierzchni pocztówki.
o,o

Najpierw porównałeś cienie do refleksów światła, a potem jeszcze... nie... nie... to czyste zło.

:D
Szła piaszczystą drogą wzdłuż skraju lasu, której wcześniej nie zauważył. Jej letnia sukienka (...)
Sukienka piaszczystej drogi?
- Uciekaj stąd! Ta dziwna mgła to trujący gaz – luizyt, albo jakiś psychotokstyczny środek! – Zdjął maskę i wykrzyczał na wydechu.
Atrybut z małej powinien być. I to dosyć niefachowe, gdy najpierw piszesz kwestię, potem informujesz, że zdjął maskę, a dopiero na samym końcu: "wykrzyczał na wydechu".
– Boże, dziewczyno, co ty, tu robisz? Tu jest wojna – dodał, wypuszczając resztkę powietrza.
Co to za interpunkcja?
- Kurwa – skwitowała głośno.
Ta...
Ostre słowo, wypowiedziane szorstkim głosem przez kilkunastoletnią dziewczynę, było szpetne.
Idiotycznie to brzmi.
Wulgarne i nieprzystające młodej damie, lecz on rozumiał. Była w szoku. On również.
To też... o czym Ty mówisz? O oczywistościach. Pieprzysz trzy po trzy po prostu. Ile można? :)
Nie strachu czy przejęcia, nie troski czy zwątpienia. Wściekła się, jak po przegranej grze w karty.
Oczywiście wszystko musisz usilnie skwitować jakimś wytrawnym porównaniem. To już standard, odkąd zacząłem czytać ;)
(...) i już twarz przyjaciółki zamieniała się w pysk czerwonego potwora, buchający gorącą parą wściekłości.
Dość nieeleganckie, niedelikatne porównanie, jak na kobietę/dziewczynę (bo narrator utożsamia się zawsze i przystosowuje do aktualnie poruszanej postaci/zdarzenia).
- Ja pierdolę, niech ja tylko wrócę do domu. – Planowała zemstę na niewiernym chłopaku.

- Pomogę ci. W końcu sukinsyn sobie zasłużył, nie będzie nas pieprzył na zmianę.

- Pieprzył cię?! – krzyknęła z rozpaczą w głosie, dławiąc się przy tym dymem.

- No nie. A ciebie? – Odwróciła twarz od Beaty i uśmiechnęła się pod nosem, ledwo utrzymując powagę.
Już dawno tak idiotycznego dialogu nie czytałem.
- Skąd mam wiedzieć? – Wzruszyła ramionami Agnieszka.
Podany atrybut w takiej formie nijak ma się do mówienia.
Głuche, dalekie dudnienie przywodziło na myśl stąpanie Boga. Zszedł ze swego niebiańskiego tronu i spacerował teraz po ziemi, doglądając swoich owieczek. Wie, że nikt go nie zauważy. Nikomu nie chce się wychodzić w taką pogodę.
I znów wyświechtane porównania, na dodatek rozciągane na coraz dłuższe dystanse.
Wiatr unosił lekko końce jej sukienki.
Co to znaczy "unosić lekko"? A jak się "ciężko" unosi jakąś rzecz?
Spod jej ręki wychodziły muzycznie odpowiednie utwory, o niezłej harmonii i przystępnej melodii.
Hm? Muzycznie odpowiednie?
Niestety, nigdy nie były to na tyle chwytne kawałki, by ktokolwiek się nim zainteresował.
Oż... to w końcu dobre były czy nie?
Miała ładny, melodyjny i delikatny głos, który dźwięcznie unosił się w przestworza.
Podkreślenie zdecydowanie do wywalenia...
Skakała z klasy do klasy, jak piłeczka pingpongowa w zaciętym meczu Chińczyków, co chwila zmieniając instrument.
Błagam... błagam, skończ z tymi DURNYMI porównaniami. I od kiedy piłeczki instrumenty mają, hę?

A teraz. Punkt pierwszy:
Jeśli nie mogła tworzyć, jak w tej chwili, to śpiewała. Wychodziło jej to dobrze. Miała ładny, melodyjny i delikatny głos, który dźwięcznie unosił się w przestworza. Tak lubiła myśleć.
I punkt drugi:
Śpiewać również nie potrafiła.
O co kaman?
Czasami rzeczywistość zderzała się z nią, jak pędzący pociąg z pijakiem, który zasnął na torach.
Porównanie za porównaniem goni kolejne porównanie.
W takich momentach długo płacze i spogląda w lustro, co chwila poprawiając makijaż. Kiedy łzy przestają ciec po policzkach, a makijaż i fryzura są zrobione, wychodzi z łazienki, gotowa dalej iść przez życie. Tym razem jako maszynista swojego pociągu-życia. Przynajmniej do momentu, w którym się znów upije i zaśnie.
A to jest zupełnie sprzeczne i niespójne z pierwszym zdaniem akapitu.
Popędził ścieżką w stronę pagórka, ominął echo śmiechów i zderzył się z podnóżem, rozpływając w powietrzu.
Narysuj mi to, mój Mistrzu <błagalny głos>.
Błyskawice pojawiały się niespodziewanie, jak flesze z aparatów fotograficznych paparazzi.
<liczy, mając na celu osiągnięcie pełnego spokoju...>
Grzmiało i błyskało jak w nowy rok.
<nie przestaje liczyć>
- To jak wyglądał ten chłopak? – zapytał Pan Krzysztof, odpalając drewnianą fajkę.

- Jak żołnierz. Czapka, plecak, zielone spodnie i kurtka – odpowiedziała Beata.

- Wydawało mi się, że miał jeszcze maskę – wtrąciła w słowo Agnieszka.

- I nasza Gocha go nie widziała? – ciągnął dalej mężczyzna.
Za dużo atrybutów innych nic "rzekł, odrzekł, powiedział, odpowiedział". Wyluzuj i nie spamuj w swoim tekście, bo Ci "Klan" wyjdzie.

Ufff. To już koniec. Tekst nie do końca do mnie trafił pod względem sensu i przesłania, może, gdybym przeczytał drugi raz...
Ale nie mam ochoty. Strasznie mnie zmęczyłeś, stary. Tekst, który niedawno od Ciebie dostałem - był o niebo lepszy. Też mnie męczył, też nakreśliłem sporo, ale czytał się o wieeelee lżej. Wszystko pogrzebała chyba ta armia idiotycznych, wydumanych, wszędzie popychanych porównań, do tego masa metafor, które niekoniecznie nie są sprzeczne wewnętrznie. Dialogi poszatkowane - jakbyś napisał na małych paskach papieru kolejne kwestie i ciskał mi nimi w twarz. Tra-ta-ta-ta-ta-koniec. Poszły w pięty niezrozumiałe żarty, zbędne przekleństwa i mało wiarygodne postaci.

Historia ta jest dla mnie nudna, ale nie sama przez się (tak to się pisze? :D), bo winę ponosi styl. A styl masz upierdzielony, i to strasznie. Jeszcze niedawno zdawał się bardziej poprawny i klarowny, o wiele bliższy stylowi przeciętnemu, "w miarę dobremu". Co się stało?

Przeczytałeś coś tak popaćkanego i nagle uznałeś, że tak należy pisać?

Nie wiem. Wiem tylko jedno: ten tekst zupełnie mi się nie podoba i chyba mnie wykończył.

Nie poddawaj się i pracuj dalej. Pozdrawiam serdecznie!

4

Kod: Zaznacz cały

Przepraszam. Nie potrafię gatunkować. 
Wiele osób nie potrafi. Chodzi o to żeby się wreszcie nauczyć. Uniknie się sytuacji wysłania tekstu obyczajowego do wydawnictwa zajmującego się fantastyką.

Po przeczytaniu tekstu zauważyłem, że masz manierę dodawania do wszystkiego rożnych porównań. Często są to raczej porównania nieudane, czasem nawet śmieszne.

Popełniasz sporo błędów. Wymienili je poprzednicy, więc ja nie będę powtarzał.

Radziłbym więcej czytać, a po napisaniu tekstu pozwolić mu poleżeć jakiś czas i przeczytać go kilka razy przed wrzuceniem na forum czy pokazaniem komukolwiek.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”