Zapomniany bohater
Na początku był strach.
Budzący się w leśnych gęstwinach strach ojców i strach dzieci. Gdzieś tam, za dającymi iluzję bezpieczeństwa palisadami, czyhało odwieczne zło. Demoniczna dama z chaty na kurzej stopie, przemierzająca świat wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu nowych, apetycznych kąsków.
Ten strach władał sercami prostych chłopów od niepamiętnych czasów. Dopiero trzy lata temu, gdy czarownica postanowiła urozmaicić swój jadłospis o pierworodnego syna księcia Gniewomira, sytuacja uległa zmianie.
Strach został przekuty w gniew. Wojowie licznie odpowiedzieli na wezwanie swego pana, bez lęku przeczesywali leśne gęstwiny szukając zemsty.
Bezskutecznie.
Wtedy właśnie gniew zmienił się w nienawiść. Każda starucha była podejrzana. Różne były metody dociekania prawdy: ogień i woda, stal i drewniane pale. Ludzie wydali uczennicom Walesa otwartą wojnę.
Nic więc dziwnego, że nienawiść w końcu zmieniła się w siłę.
***
-Toć gadam wam Panie, że to una jak nic! Baba Jaga we własnej osobie! Córę kowala Miłosława porwała nie dalej jak dwa dni temu! – Dla podkreślenia wagi swych słów tłusty kmieć uderzył glinianym kuflem w ławę, przy której siedzieliśmy.
-Tym większa chwała i radość będzie z pokonania bestii. – Obdarzyłem rozmówcę swym najszerszym uśmiechem. Tacy jak on zawsze gadali, że nękająca ich czarownica to Buba właśnie.
Niezwykle mnie to cieszyło, wszak za tak groźną przeciwniczkę zapłacić skromnemu łowcy godzi się stawkę podwójną, czyż nie?
Nim chłop zdążył wymyślić jakąkolwiek błyskotliwą ripostę, rozległo się pukanie do drzwi.
-Zdaje się, że wasi ludzie już ukończyli przygotowania. Tako módlcie się za mnie i wyczekujcie powrotu. – Obdarowany standardowym błogosławieństwem wyszedłem na dwór, by na własne oczy ujrzeć efekty przygotowań.
A było co podziwiać! Niedawna tragedia wciąż zapewne sprawiała, że co tchórzliwsi mieszkańcy moczyli się w nocy, nic więc dziwnego, że skrzętnie wykonali me polecenia.
I tak nieopodal studni stół niewielki umieścili, w całości zasłany przysmakami najprzedniejszymi. Pieczona gęś, dziczyzna i olbrzymie chleby walczyły o każdy centymetr blatu z licznymi antałkami wypełnionymi przednimi miodami, piwami i winami. Po blacie zaś, ku wielkiej złości przydzielonych mi chłopów, przechadzał się biały kot.
Wtem cierpliwość jednego z hultajów się skończyła. Chwycił leżący na ziemi kij, zamach wziął....
Zdążyłem w ostatniej chwili. Czując chłód mej stali na szyi zatrzymał się w pół ciosu.
-Spróbuj skrzywdzić to zwierzę, a ciebie na przynętę czarownicy poślemy! – warknąłem gniewnie, po czym nie czekając na odpowiedź odepchnąłem mężczyznę.
Flakorwij, tak bowiem zwał się sprawca całego zamieszania, jakby nigdy nic podgryzał właśnie kawałek drobiowej pieczeni. Cholerny sierściuch nawet nie podziękował, że go uratowałem.
A jednak! Po namyśle raczył mi zamruczeć swym gardłowym głosem. Jeszcze rzucił mi pełne aprobaty spojrzenie szafirowych ślepi i pozwolił pogłaskać się po śnieżnobiałym grzbiecie... W gruncie rzeczy podczas tych niezliczonych sytuacji, gdy to on ratował mój tyłek, również nie bywałem bardziej wylewny w podziękowaniach.
Z wymarszem nakazałem zaczekać, aż skończy pożerać ptaka. W końcu to jemu przypadnie najcięższa część zadania.
Polowanie na czarownicę nie różni się specjalnie od łowów na inne dzikie zwierzęta. Trzeba znać metodę, zaopatrzyć się w stal i w cierpliwość. No i oczywiście mieć cholernie dużo szczęścia.
Najpierw trzeba było zastawić pułapkę. Po to właśnie potrzebny był stół zastawiony iście królewsko – przydzieleni mi chłopi zanieśli go, sapiąc przeraźliwie, na polanę umiejscowioną w leśnej gęstwinie.
Był to stary zwyczaj, sprzed czasów jeszcze nim w imię złota, co jak słońce świeci, zaczęliśmy wojować z dziećmi Walesa. Staruchy nie miały raczej nic przeciwko darmowej uczcie na swoją cześć. Często ułaskawione w ten sposób dawały spokój mieszkańcom konkretnej wioski, ruszając dalej w świat.
Mężczyźni, jeden przez drugiego życząc mi szczęścia, czmychnęli jak najszybciej z powrotem do bezpiecznej osady. Ja również opuściłem polanę, idąc jednak w przeciwną stronę.
To, że moja zwierzyna znajdzie dary, było niemal pewne. Zadziwiające, jak sprawny umie być węch dowolnego matuzalema, gdy w grę wchodzi zapach chmielu.
Wiedziałem, że muszę się spieszyć. Nie zamierzałem powtarzać dawnych błędów: już kiedyś założyłem, że ponad pięć litrów trunków wszelakich powinno zwalić dowolną staruszkę z nóg, więc mam dużo czasu. Jakież było moje zdziwienie, gdy niewiasta wypiła całość niemal duszkiem, po czym po niespełna godzinie była jak nowo narodzona.
Samo znalezienie chatki nie było zbyt trudne. Gdy byłem młody nie raz bezproblemowo tropiłem wiewiórki czy kuny – w porównaniu z nimi znalezienie śladów ogromnej, kurzej stopy wydawało się dziecięcą igraszką.
Dłuższą chwilę spędziłem ukryty w zaroślach. Obserwowałem uważnie pokryty strzechą budynek, ogrodzony w całości urokliwym płotem. Ponabijane na paliki dziecięce czaszki zasłaniały niemal w całości olbrzymią stopę, na której wznosiła się chatka. Mimo to byłem przekonany, że nie pomyliłem adresu.
Teraz, gdy byłem pewny, że czarownicy nie ma w środku, nadszedł czas na działanie mego partnera. W gruncie rzeczy to od Flaczka właśnie zależało, czy nie będę oglądał zachodu słońca z perspektywy świeżo przemienionej ropuchy.
Każde dziecko wiedziało, że doradcą i stróżem szanującej się czarownicy jest kot. To właśnie te przebiegłe bestie udaremniały wszystkie pułapki, zaś wysyczane przez nie rady czyniły staruchy śmiertelnie niebezpiecznymi. Wystarczyło jednak unieszkodliwić zwierzaka, aby uczynić ludojada tym, kim w gruncie rzeczy był – bezbronną starowinką.
Flakorwij zaczął już swe przedstawienie. Prezentując dumnie gibkie cielsko podszedł pod sam płot, po czym, mówiąc brutalnie, odlał się nań.
Parę kropli moczu – tyle tylko wystarczyło by magicznie zamknięta palisada rozsunęła się. Z wnętrza dobiegło głośne syknięcie. Najwyraźniej duma mieszkającego w środku strażnika została właśnie mocno urażona.
Mój partner nastroszył się, również syknął groźnie. Był zbyt stary i zbyt silny by znosić z czyjejkolwiek strony uwagi w kwestii tego, gdzie może, a gdzie nie, załatwiać swe potrzeby fizjologiczne.
Wtedy pierwszy raz zobaczyłem strażnika mej ofiary. Pokryte długimi, czarnymi włosami cielsko rozmiarem bardziej przypominało młodego niedźwiedzia niż kota.
Jako i niedźwiedź się zachował, stając na tylnich łapach i wymachując groźnie przednimi szponami.
Flakorwij jednak nie dał się tak łatwo przestraszyć. Nie marnując czasu rzucił się na wroga, a w pędzie jak lecąca śnieżna kula wyglądał. I już dopadł, i już gryzł, już łapą w oczy celował!
Strażnik nie pozostał mu dłużny. Brak szybkości i gracji nadrabiał brutalną siłą i masą, pojedynczym uderzeniem niemal zdołał odrzucić agresora. Ten jednak ponownie doskoczył, ukąsił! Płynnie uniknął kontry, po czym raz za razem do gardła olbrzyma się rzucał!
Na tym polegała cała sztuka. Strażnik był kotem iście demonicznym, obdarzonym ogromnym intelektem – gdy jednak rozchodziło się o to, kto ma prawo oznaczyć płot jako swój teren, reagował jak zwykły futrzak.
Widziałem wyraźnie, że Flakorwij się męczy. Krew znaczyła białe futro, z podrapanego pyszczka wydobywały się ciche popiskiwania bólu. Mimo to musiałem zaczekać. Ktoś musiał wygrać – nie było innej drogi.
Strażnik ponownie uderzył, przewrócił na ziemię przeciwnika. Dumnie jak paw nadeń stanął, triumfować zaczął… Puszył się i prychał nie zważając na nic – bez większego trudu więc podkradłem się doń i mieczem przebiłem.
Z troską podniosłem swego partnera. Rany wydawały się poważne – niestety musiały zaczekać, aż zakończymy swą pracę. Pozbywszy się cielska pokonanego ruszyłem do wnętrza chaty, by czekać na swą zwierzynę.
W środku było tak, jak być powinno – wszędzie walały się kostki dzieci, skrzydła nietoperzy i trujące muchomory. Zupa, zapewne z resztek zaginionej dziewoi, wesoło bulgotała w kociołku.
Oczywiście pośrodku izby znajdował się również ogromny fotel, w którym każda szanująca się czarownica zwykła spędzać wolny czas. Usadowiłem się nań, z Flakorwijem na kolanach, i czekałem.
W jednej dłoni trzymałem nóż do rzucania, drugą monotonnie głaskałem sierść swego kamrata. Popiskiwania bólu powoli przeradzały się w przepiękne, ciche mruczenie. W końcu bohater musi umieć znosić ból z godnością – a bohaterem właśnie był mój kot.
Oczywiście, gdy wrócę do wioski i opowiem jak było, wszyscy będą myśleć, że to wrodzona skromność każe mi kłamać. Nikt nie uwierzy, że kot – plugawy zwierzak, który tylko podpija mleko i niszczy meble – mógł naprawdę pokonać czarownicę, ratując dzieci, które z lubością ciągną, może nawet w tej chwili, jego kuzynów za ogony.
Kawałek kaczki i głaskanie – to była nagroda godna kota, nie jakaś tam sława. Niezależnie od swych czynów był skazany na bycie, co najwyżej, zapomnianym bohaterem.
Starucha w końcu się zjawiła w drzwiach chatki. Mierzyliśmy się wzrokiem dobrą chwilę – ona była pijana jak świnia, ja zaś byłem jak świnia trzeźwy.
Nie było nikogo, kto syknął by jej do ucha „Otrzeźwiej! Zmień go w jaszczurkę!”. Niemal zrobiło mi się jej żal – taka bezbronna i nieporadna zdawała się w tym momencie.
Czasem wynajmowano mnie do likwidacji młodych, ponętnych wiedźm. Z takimi to i zdarzało mi się trochę poigrać przed zakończeniem zlecenia, co by niewieście trochę przyjemności przed śmiercią sprawić, jeśli wiecie, o czym mówię. Teraz jednak, gdy spoglądałem na siwe włosy i obwisłe piersi (którymi umiała ponoć ludzi poczciwych dusić!) poczułem przemożną ochotę by zakończyć jak najszybciej polowanie.
Wciąż głaszcząc Flakorwija rzuciłem swym sztyletem. Broń przecięła powietrze i wbiła się aż po rękojeść w pomarszczoną szyję. Minęła dobra chwila, nim śmiertelne drgawki ustały. Gdy już planowałem wyruszyć po swą nagrodę, nagle mruczenie zamilkło.
„Zasnął… Dobrze, przyda mu się odpoczynek” – uśmiechnąłem się, wciąż gładząc niegdyś śnieżnobiałe futro.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że tym razem mój Flaczuś zasnął z otwartymi ślepiami...
Zapomniany Bohater (klimat słowiańsko-pogańsk
1Opisy u ciebie szwankują, rasizmem trąci na kilometr, brak tolerancji i zrozumienia rzeczy powala na kolana