PIJACZYNA
Osunął się na mnie, gdy jedną ręką ściskałem poręcz w autobusie, a drugą starałem się wygrzebać telefon z torby. Drżące dłonie przesunęły po moich plecach, twarz wcisnął w koszulę, którą kupiłem dwa dni temu. Po chwili podniósł głowę, a z jego ust ciągnęła się nitka śliny zaczepiona o kieszeń w mojej nowej, czerwonej flaneli, niczym lina alpinisty. Drżała, gdy poleciał do przodu, a ja wraz z nim – otępiałym, bełkoczącym coś pod nosem pijaczyną.
Najpierw dostałem opieprz w pracy za spóźnienie (zanim wyszedłem z domu, pokłóciłem się z żoną), potem, gdy na przerwie wróciłem do biura z obiadem zakupionym w najbliższym barze, rozlałem sobie gorącą kawę na spodnie. Poparzyłem uda, straciłem napój, który miał otworzyć mi oczy. Wkurwiony jak nigdy jadłem w pośpiechu pieczonego kurczaka z frytkami. Potem wypełniałem tony papierów, co chwila zerkając na wskazówkę zegara, która – suka! – nie chciała zbliżyć się do godziny mającej puścić oko, szepcząc: „możesz iść do domu”. Zamiast owego szeptu słyszałem radio grające w pokoju obok, w którym koleżanki szukały byle okazji, by się opieprzać. Jak zwykle odwalałem jakąś część ich roboty…
Cykanie zegara, denerwujące radio, szum za oknem. Okno – jakby lupa ściskana w ręce sadystycznego nastolatka nad przybitym do ziemi motylem – rzucało na moją twarz gęste promienie słońca. Smażyłem się za biurkiem, gdy rtęć w termometrze jechała w górę niczym winda, aż do trzydziestego czwartego piętra. Jak na złość, w moim pokoju nie ma rolet – to młoda firma i wszędzie czegoś ciągle brakuje.
Cykanie zegara.
Moja drżąca dłoń ściskająca długopis.
Krople potu spływające po czole.
śmiechy tych pustych, wymalowanych lalek w pokoju obok…
O tak – to był zły dzień.
Wyjście z tego cholernego budynku było ogromną ulgą. Krótką, bo zacząłem myśleć o tym, co czeka mnie w domu (żona stojąca przy kuchni. Spojrzenie, które mi rzuci, gdy stanę w progu). Wsiadłem do autobusu tam gdzie zawsze, zastanawiając się, kiedy uzbieram pieniądze na samochód. Myślałem również, czy nie wyskoczyć przystanek wcześniej - najlepiej blisko jakiegoś baru - i się znieczulić.
Kołysząc się przez każdą nierówność na jezdni, obserwowałem wycinki miasta przesuwające się za oknem. Autobus był wypchany po brzegi. Zawieszony w oparach ludzkiego potu, wśród kaszlnięć i prychnięć, spojrzeń, śmiechu dzieci, mieszanki rozmów i błysku zmarnowanych twarzy, „płynąłem przez ulice”, zupełnie otępiony, coraz niżej opuszczając powieki…
Odór niemytego ciała wymieszany z wonią taniego alkoholu wyrwał mnie z tego wszystkiego. Aż poczułem łzy napływające mi do oczu, ale dopiero wtedy, gdy zdałem sobie sprawę, że lecę do tyłu, pod osuwającym się na mnie gałganem.
Postrzępiony, brudny płaszcz, wyrastające z niego spodnie kończące się na dziurawych, ubabranych w czymś butach. Rękawy oplotły mi szyję, jakbym ściskał się z kochanką. To, co było wewnątrz tych skór drgało lekko i sapało, widziałem jednak tylko siwą, rozczochraną czuprynę na głowie (o którą chcąc nie chcąc wsparłem się brodą). Gorące powietrze wydychane ze świstem uchodziło na moją pierś i brzuch. Pijak zawisł na mnie, jakby próbował wejść na wysoki płot. Mówiąc coś, czego nie zrozumiałem, podniósł powoli głowę. Staliśmy połączeni makabryczną pępowiną ze śliny błyszczącą w świetle dnia. Wiedziałem, a raczej czułem, że nikt na to nie patrzy. Jak na rozkaz wszyscy poodwracali głowy, spuścili spojrzenia w gazety, guziki, patyczki lizaków wystające z ust; mrowie ładunków ujemnych odepchniętych przez dwa silniejsze ładunki, którymi byliśmy ja i on.
Nie. Mylę się.
To on był całą siłą odpychającą.
Przez chwilę poczułem się, jakbym patrzył w lustro przyszłości. Oto przede mną tliła się ciemna twarz usiana plamami brudu, popękane usta z zaciekami zaschniętej krwi, drżąca broda… naciągnięte policzki, jakby płachty starego materiału, który nieco wyżej otaczał dwa, osadzone głęboko w oczodołach ciemne kryształy pozbawione połysku. Dwa obsydiany, w których jakiś szaleniec spróbował zachować pustkę. Ich futerał – poorana zmarszczkami skóra, pod nią kruche, chrzęszczące kości – nie miał żadnego konkretnego wyrazu.
Jezu Chryste – cały ja za kilkanaście lat.
Odepchnąłem go, krzywiąc się. W ostatniej chwili chwycił się jednego z foteli i utrzymał na nogach. Nie wkurzył się jednak, nie wrzeszczał, nie bełkotał z wyrzutem. Nie był zły. Zero, nic, żadnej reakcji. Ot, sponiewierany manekin ze sklepu, ustawiony naprzeciw mnie. Bezuczuciowe coś powleczone w śmierdzące łachmany. Stał tak i gapił się, a ja nie mogłem odepchnąć uczucia, że widzę samego siebie. Właśnie to mnie tak wnerwiło, gasząc zdziwienie, obrzydzenie, nawet ten strach, który poczułem na początku. Przyszły ja, skończony, zrujnowany ja…
Nawet nie zauważyłem, że ta nić śliny wciąż łączy mnie z popękanymi, zakrwawionymi ustami. Nikt nie zauważył; byłem sam, kompletnie sam z tym spojrzeniem, które przestawało być puste, jakby zaczynało mówić, niczym radio w którym ktoś powoli podnosi głośność… nie rozumiałem jednak, nie odczytywałem niczego. Tylko czułem narastające napięcie, mroczną audycję nadawaną z dwóch, ciemnych ekranów.
Rozwarł usta i wzniósł lewą dłoń. Dygoczące palce wymacały kieszeń w mojej koszuli…
- Daaajjj…- wyszeptał i poruszył szczęką, a jego grdyka przesunęła się pod brodą. Byłem pewien, że słyszę ślinę spływającą przez suche, zaropiałe, pękające w szwach gardło. - …daajj mii… naa…. naa… winoo….
- Nie mam – powiedziały mechanicznie moje usta. Nie ja, lecz one. Ja tylko patrzyłem, stałem gdzieś z boku, odurzony zapachem faceta w płaszczu i tym, co mówił jego wzrok.
Zmarszczył siwe brwi i wykrzywił usta. Gdzieś w tej wąskiej szparce zacisnęły się ciemne, ukruszone zęby.
- Daajj… - znów syknął, zbliżając się do mnie, lecz pchnąłem go na bok i dobiłem się do drzwi. Akurat otworzyły się, miałem szczęście.
Niech to cholera.
Stałem przed autobusem, widząc wśród kolekcji poskręcanych sylwetek tą ciemniejszą od reszty, inną i obcą. Cień wśród kaskad światła dziennego.
Stał i gapił się na mnie, szczerząc kły. Po chwili obraz ten popełzł w prawo, a wraz z nim cała zawartość autobusu, który pozostawił mnie na przystanku pośród spalin wyplutych przez rurę wydechową.
*
Dzięki ci, Boże.
Znalazłem bar i ucieszyłem się, że za chwilę o wszystkim zapomnę. O poranku, o pracy i o tym popaprańcu z pięćdziesiątki, która miała mnie zawieść dwa przystanki dalej.
Pomieszczenie było małe i słabo oświetlone. Promienie słońca przesączone przez krwisto czerwone zasłony na dwóch oknach po prawej stwarzały uczucie, jakby weszło się do ciemni, w której ktoś wywołuje zdjęcia. Naprzeciw ujrzałem kontuar (a za nim faceta machającego szmatą) z kilkoma fotelami na długich, stalowych nogach, nikt jednak niczego nie zamawiał. Tylko dwóch gości przy stole naprzeciw okien moczyło pyski w piwie; zdeptałem ich mętne, poszarpane cienie, robiąc kilka kroków, po czym poczułem pod dłońmi zimny i mokry blat.
- Co podać?
Wąsaty łysol z papierosem włożonym za ucho przeleciał mnie wzrokiem i dalej wycierał kontuar.
- Coś mocnego. – Pociągnąłem nosem, wodząc oczyma po butelkach. – Jakąś dobrą wódkę.
Uśmiechnął się.
- Kiepski dzień? – zapytał.
Skinąłem głową i spocząłem na krześle.
- Niech zgadnę. Kobieta? – Odłożył szmatę i skupił się na mnie. Miał miękki głos cierpliwego typa, „który znajdzie sposób na twoje problemy, szczęściarzu!”. To naprawdę działa; budził zaufanie.
- Tak. I nie tylko ona – odrzekłem.
- Dziewczyna?
- żona.
Cmoknął ustami i pokręcił głową.
- Trzeba mieć cierpliwość do bab. – Zerknął na półkę zastawioną szkłem kryjącym to, co miało uśpić wszelkie moje negatywne odczucia. – Proponuję szklaneczkę szkockiej.
- Niech będzie…
Grzało w gardło. Z każdą dostawą coraz mniej, i mniej, i mniej… aż w końcu przestało. Kontaktowałem jednak, nie byłem pijany na umór. Czułem mrowienie na całym ciele, leciutko kręciło mi się w głowie i chciałem więcej. Dużo więcej, lecz gość niczego już nie stawiał na blat. Szkło nie błyskało, nie słyszałem dźwięku stawianej szklanki i zaczynało mnie to irytować.
- Już dość, kolego. Problemy i tak się rozwiążą, więc po co szukać kolejnych.
- Poproszę… jeszcze jedną szklankę.
- Jesteś pewien?
- Jedna i idę sobie, przecież kochana żona na mnie czeka w domu. – Uśmiechnąłem się.
Znów poczułem ten gorzki smak w ustach, aromat detergentu czyszczącego mózg z wszelkich zacieków zmartwień i smutków. Zarzuciłem karkiem i odstawiłem szklankę na blat.
- Jak masz na imię? – zapytał barman.
Zdziwiło mnie to. Sądziłem, że skoro już na mnie zarobił, to nic na mój temat nie będzie go interesowało.
- Piotr – odpowiedziałem.
- Czy to twój kolega? – Wskazał na roztwarte drzwi. – Bo jeśli tak, Piotrze, to prosiłbym, byś go stąd ze sobą zabrał. - Obróciłem się i poczułem, że wszystko, co złe, wraca burząc się we mnie, aż zastyga, krzepnie w chłodzie strachu.
Stał tam. Stał i gapił się na mnie.
Pijak z autobusu.
*
Wyleciałem na ulicę, przez chwilę zastanawiając się, gdzie jest mój dom. Nogi miałem miękkie, oddech przyśpieszony, oczy załzawione, a serce…
Cholera, serce wyrywało mi się z piersi!
Wszelkie cienie rozciągnęły się, ciepły wiatr łechtał moje policzki. Biegłem co sił nogach, gdy słońce zachodziło nad blokowiskami, zakładając na moje oczy purpurowe soczewki; miasto zaczerwieniło się, jakby za chwilę miały pęknąć żyły murowanych ścian, ziemi, drzew i krzewów, obryzgując wszystko limfą metropolii. Zaułki i uliczki kurczyły się wokół mnie, gdy w szkle zasłoniętych okien, butelkach walających się na chodniku, w maskach samochodów i obojętnych (pustych?) oczach przechodniów odbijał się ostatni blask dnia. Ostatni odzew przed nadejściem mroku.
Wtedy pierwszy raz pomyślałem, że postradałem zmysły - zapomniałem, gdzie mieszkam.
*
Stanąłem dopiero, gdy ON pojawił się naprzeciw, zagradzając mi drogę.
Był inny, mizerniejszy. Ciemniejszy i opuchnięty.
Zatoczył się w moim kierunku, bełkocząc, a może raczej bulgocząc, sycząc i prychając. Otworzył usta w niezrozumiałym, krótkim okrzyku, czemu towarzyszył pokaz girland nitek śliny, które zakołysały się na smołowatych, ostrych zębach.
- Nie dałeś mi na wino…
Sunął przez chodnik, włócząc nogami. Był coraz bliżej, a już stałem na terytorium jego zapachu. Znów napłynęły mi łzy do oczu, bo smród był silniejszy – aż poczułem ukłucie w żołądku.
Zwymiotowałem.
- Daj mi się napić…
- Niczego nie mam! – jęknąłem. – Niczego, do cholery! Zostaw mnie w spokoju!
- Masz… masz i wystarczy dla mnie…
- Co ty pieprzysz, człowieku?! – Cofnąłem się kilka kroków.
- Twoja kreeeww… - westchnął i pogrążył się w drgawkach. – Alkohol… jeszcze w niej krąży…
Krzyknąłem z przerażenia i pobiegłem w przeciwnym kierunku.
*
Obudziłem się na kanapie w pokoju gościnnym, przykryty ciepłym kocem. Gdy spróbowałem podnieść się, młot pneumatyczny zatańczył na mojej czaszce. Zadzwoniło w uszach, widziany obraz przyprószyło migoczące konfetti błysków.
Kac był okropny.
Przez zmrużone oczy zobaczyłem żonę wspartą o framugę drzwi. Magda patrzyła na mnie w milczeniu.
- Jezu… znowu spóźnię się do pracy… - westchnąłem i położyłem dłoń na czole. Opuszki palców napotkały na warstwę ciepłego, lepkiego potu.
- Pewnie znów przeze mnie – prychnęła z wyrzutem Magda i podeszła do stołu. Wzięła butelkę z wodą mineralną i postawiła ją w zasięgu mojej ręki, tuż obok łóżka. – Mam dla ciebie wspaniałą wiadomość: dziś jest niedziela.
- Racja… wczoraj była sobota…
- Cieszę się, że pamiętasz. – Głos Magdy miał ton: „co ty, do cholery, wyprawiasz? Co się z tobą dzieje? Odbija ci na starość?”. Ostatnio ciągle coś pobekiwała o starości… Jezu, dziewczyno, przecież ja nie mam jeszcze czterdziestu lat! Zresztą nie odbija mi, więc nie masz powodu do szczęścia. Tak szybko nie wyślesz mnie do wariatkowa.
- Całą noc na ciebie czekałam! – Chyba uwolniło się w jej to, co trzymała w sobie, odkąd się obudziłem. – Ty cholerny, samolubny głupku!
- Nie krzycz… - Złapałem się za uszy. Miałem wrażenie, że ktoś przekłuwa mi bębenki długimi igłami, każda po, dajmy na to, dwadzieścia centymetrów. Ciche PYK! i ostrze wwierca ci się w mózg… niech to cholera.
- Będę krzyczeć, bo mam dość! Rozumiesz?! – Na chwilę zamilkła, co miało chyba podkreślić znaczenie jej słów. Tak myślę, choć wtedy prawie w ogóle nie kontaktowałem. – Dość! – Zbierało jej się na płacz.
Dźwignąłem się jakimś cudem i wsparłem plecami o kanapę.
- Posłuchaj… - zacząłem i zdziwiło mnie, że nic nie mówiła. Sądziłem, że będzie drzeć się dalej. – Miałem naprawdę zły dzień i… tak, możesz mówić, że jestem głupi, ale chciałem przez chwilę o tym wszystkim nie myśleć! – Własny głos przepuszczał właśnie mój mózg przez maszynkę do mięsa.
Wciąż milczała.
Czyżby mnie rozumiała?
Nie, nie możliwe. Baba nigdy nie rozumie.
Usiadła obok mnie, na przepoconej, śmierdzącej pościeli. Poczułem, jak opiera głowę o moje ramię.
- Chcę, żeby było jak dawniej…- szepnęła i wiedziałem, że łzy ciekną jej po policzkach, choć skryłem obolałą twarz w dłoniach. – Czy może być tak, jak kiedyś? Pamiętasz chociaż tamte chwile?
- Pamiętam, kochanie. Ale…
- Dlaczego „ale”? Co się stało, Piotrek? Powiedz mi, co się stało?
Pokręciłem głową.
- Czuję się zmęczony, mam dość swojej roboty, swojego pieprzonego szefa, mam dość tego miasta, tych wszystkich ludzi i…
- …i masz dość mnie – dokończyła.
- Jezu, to nie tak.
- A więc?
- Nie wiem.
Wstała i poszła do kuchni. Czułem jej zapach: słodki i lekki, lecz przez chwilę skojarzyłem go z zupełnie inną osobą…
Zabolało, lecz tym razem serce.
*
Poprzedniego dnia pokłóciliśmy się rano o drobnostkę. Poszło o drogie perfumy, które zostawiłem w łazience. Wysoki, wąski flakon z napisem „Frozen horse”. Błękitne szkło, rzucające taki sam blask na białą ścianę. Złota etykieta. Mocny, przeciągły zapach. Jak mogłem o nich zapomnieć?
Magda zarzuciła mi, że to marnotrawstwo pieniędzy. Miała rację – jedna taka buteleczka kosztuje 230 zł, a my ledwo zaczęliśmy życie w nowym mieszkaniu. Tak więc kłóciliśmy się o pieniądze. A raczej Magda się o nie kłóciła – ja, przerażony, doszukiwałem się w jej głosie drugiego dna. Wystraszyłem się, że pomyślała coś zupełnie innego na temat tych cholernych perfum.
Facet, trafiony w czuły punkt, robi się opryskliwy i agresywny. ślina pryska mu z ust, a pod wysokim tonem głosu, szybkimi gestami i pozorowaną krzywdą wypisaną na twarzy typu „co ja takiego zrobiłem? O co ci chodzi? Jak możesz mnie o coś posądzać?” stara się ukryć to, co prawie że opuściło kokon tajemnicy. Tak było ze mną; z każdym słowem krzyczałem coraz bardziej. Flakon upadł na podłogę. Zasiałem w łazience ziarno szklanych odłamków. Woń rozlała się po całym pomieszczeniu, a to rozjuszyło mnie jeszcze bardziej, bo wzbudziło wspomnienia, zagłuszane myśli, i wzmogło przerażenie, że…
że Magda domyśliła się, że ją zdradzam.
Ta woń kojarzyła mi się z małym pokojem w hotelu poza miastem. Byłem wtedy na wyjeździe służbowym i zatrzymałem się, bo nie chciałem jechać w nocy. Na dole był mały, skromny barek oświetlony z kilku stron tak, że cienie rozszczepiały się na kilka kopii. Zupełnie, jakby człowiek przyszedł się napić ze wszystkimi swoimi utajonymi osobowościami.
Był kontuar – błyszczący i szklany. Za nim facet w schludnym, ciemnym stroju. Pamiętam jego bransoletkę i zawadiackie spojrzenie kogoś, kto spał w niejednym łóżku. To się poznaje, zwłaszcza mężczyzna po mężczyźnie. My wszyscy wyczuwamy seks albo jego ochłapy, tak jak psy łapiące trop. ślady są wszędzie, wystarczy mieć otwarte oczy.
Ten gość pachniał seksem i chyba był z tego dumny. No tak. Tandetny dupek.
Nalał mi wina. Było czerwone jak krew, smakowało wyśmienicie. Wypiłem jeszcze kilka kieliszków, lecz nie rozmawiałem z gościem. Drażnił mnie.
Nie wiem, kiedy zdałem sobie sprawę, że w moim kieliszku odbija się smukła, jasna twarz i płomieniste, rude włosy. I te usta. Ciemna, czerwona szminka. Jak krew. Jak wino, które piłem.
Nie wiem, kiedy zaczęliśmy rozmawiać. Jej głos wzbudzał we mnie dreszcze, otępiał, a mój umysł tłumaczył wszystko, co mówiła na: „szaleję za tobą. Szaleję za tobą. Szaleję za tobą”. Możliwe, że jednym z moich cieni było wtedy czyste porządnie, na co dzień wyłączone. Ręka należąca do pracy, do obowiązków i do znudzonej, marudzącej żony nacisnęła dawno temu przycisk odpowiedzialny za wyłączenie tej funkcji. Pożądanie, pasja, podniecenie – OFF.
To przyszło tak nagle. Pogrążyła mnie amnestia na temat tego kim jestem i jakie mam obowiązki. Zatarły się granice, znikły wszelkie obrazy, ograniczenia prysły jak bańki mydlane. Nie ma męczącej pracy, nie ma nerwów i poczucia bycia niedocenionym mężem i kochankiem, było tylko…
Pożądanie – ON.
Nie wiem, kiedy znalazłem się nad nią, wśród ciepłej pościeli. Kołysałem rudowłosą z całych sił, oszalałem kompletnie, łasy na każdy ruch i dotyk. Jakkolwiek to zabrzmi: pieprzyłem ją jak świr. Perfumy kupiłem później, na okazję drugiego spotkania… Chciałem, by opiła się moim zapachem podczas kolejnego zbliżenia, do którego doszło miesiąc później.
*
- Masz kogoś, prawda? – zapytała nagle Magda, gdy staliśmy oboje w kuchni. Właśnie obalałem pudełko z kefirem, gdy zdałem sobie sprawę, że tajemnica opuściła kokon. Czarna larwa przebiła się przez skorupę jaja. Nie budowałem już nawet żadnej obrony, nie szukałem kłamstwa, nie zgrywałem niewiniątka. Nawet zapomniałem o bólu głowy – tak silna była gorycz, która wchłonęła całego mnie. Całego, pieprzonego mnie.
Pokiwałem głową, a potem słuchałem, jak Magda szlocha. Czułem, jak bije pięściami w moje piersi. łamiące się „DLACZEGO?!” ledwo do mnie dotarło, gdy chwiejnym krokiem uciekałem z domu. „ODEJDź!” było już nieco wyraźniejsze, nawet dudniło w mojej głowie, gdy sunąłem po schodach na dół.
Nie, wybaczcie. Nie sunąłem.
Czołgałem się.
*
- Ciężka sprawa… - łysol z papierosem za uchem pokręcił głową. – Nie będę tutaj stwierdzał, że, brzydko mówiąc, zjebałeś na całej linii, kolego, bo pewnie o tym wiesz.
Zamiast jakkolwiek na to zareagować, po prostu dałem mu do zrozumienia, że chcę jeszcze. Kolejną szklankę. Daj mi kolejną szklankę, do cholery.
Dzięki Bogu - dał.
- Ona już mnie nie chce… - szepnąłem.
- Może to da się naprawić?
Spojrzałem facetowi w oczy (widziałem, że jest pewien odpowiedzi brzmiącej: „chyba tak”) i powiedziałem:
- Nalej mi jeszcze.
*
Chwiałem się na ulicy, a wszystko powiększało się i zmniejszało, jakbym zbliżał i oddalał oko do lunety. Wokół rozcapierzył się mrok; opuściłem bar tuż przed zamknięciem.
Mijałem skulonych ludzi, w większości pary wracające do domów. Odwracali ode mnie wzrok, jakby bali się, że zaatakuję. Mój cień rodził się przy każdej lampie, coraz ciemniejszy i większy. Za każdym razem zataczał półkole i znikał, dam głowę, że widziałem to z milion razy. Miałem wrażenie, że moje stopy są coraz cięższe. Wymiotowałem tuż pod nogi i szedłem dalej, to pamiętam najwyraźniej. żadnych szczegółów – tylko rozciągnięty jak guma chodnik, rząd latarni i ja.
Potem dołączył On. Pijaczyna z autobusu. Zobaczyłem go, gdy zerknąłem na bok. Szliśmy krok w krok, zupełnie, jakbym obserwował swoje odbicie w kilometrowym lustrze. Wyglądaj o jeszcze gorzej niż wcześniej i coś unosiło się nad nim, migotało na tle poświat gasnących świateł.
- Jezu przenajświętszy – szepnąłem wtedy.
To były ptaki.
Słyszałem krakanie i trzepot skrzydeł.
Siedziały na jego ramionach i dziobały w twarz. Odrywały małe kawałki mięsa i odlatywały.
Zacząłem biec. On też, coraz mniej kompletny. Czułem na własnej skórze (nie umiem tego wytłumaczyć), jak klekoczą jego kości, jak łopocze płaszcz… Zupełnie jakby to samo działo się ze mną. Słyszałem trzask pękającej skóry, kropelki krwi bryzgające na betonowe płyty. Trzepot skrzydeł dochodził z coraz mniejszej odległości…
- Zostaw mnie!
Nie słuchał i biegł coraz bliżej. Dopadł mnie na zakręcie, gdy znów – tak jak poprzednim razem – postanowiłem wrócić do domu. Do Magdy, do mojej Magdy, która mnie nienawidzi. Poczułem lodowate dłonie na szyi. Pociągnął mnie do tyłu, szarpnął. Znów coś bełkotał, a jego ślina padała na moje włosy, oczy i usta. Pamiętam, że była lepka i gorąca.
- Jezu… zostaw… daj mi spokój! Odejdź! – Próbowałem go odepchnąć, lecz chwytał coraz mocniej, przyciągał mnie do siebie. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom – jego twarz bulgotała i pieniła się, a w szerokich, okropnie szerokich ustach przesuwała się tarka z czarnych, zagiętych kłów. Chylił się nade mną, a jego źrenice cofały się do tyłu…
…poczułem się, jakbym wszedł do zimnego korytarza. Przeciąg, lodowaty podmuch. Ciemność i pustka. Nie mogłem uciec.
- Daj mi się naaapiććć… - zarechotał głosem brzmiącym jak bulgotanie wody w zapchanej rurze . – Daaaj…
Nagle dotarło do mnie, że w rękach ściskam pustą butelkę. Chyba niosłem ją przez całą drogę. Niech cię szlag, pomyślałem i z całej siły uderzyłem w tą okropną twarz. Widziałem chmurę strzępków skóry i czarną fontannę, która uniosła się między latające nad nami ptaki, po czym bluzgnęła o chodnik.
CHLUP!
I jeszcze ten dziwny dźwięk; głuche TRACH!... próbowałem krzyknąć, gdy zobaczyłem, że zdarłem mu sporą część głowy, jakby zamiast skóry i kości miał topiącą się gumę. Powieka opadająca na pusty oczodół, końcówka oberwanej brody i brzegi dziury, wielkiej dziury, przez którą można było oglądać zęby i podniebienie, wyglądały jak poszarpany przez psa, źle rozmrożony naleśnik. Na to wszystko trysnął czerwony sos i coś biało-zielonego.
Facet wciąż trzymał się na nogach i zaczynał wrzeszczeć, co brzmiało jak syk topiącego się jaszczura. Jedną rękę oparł o moją twarz i poczułem…
Ryknąłem z całej siły. Rozdrapał mi szponami czoło i policzek. Do ust spłynęło mi coś ciepłego i poczułem osobliwy, metaliczny smak. Spazm gniewu wstrząsnął moim ciałem; odruchowo przewróciłem świra, kopnąłem kilka razy w żebra (dam głowę, że mój but wszedł w to ciało jak w masło…) i pobiegłem w głąb ulicy. Krakanie ptaków milkło, latarnie migotały, jakby mój strach zakłócał ich pracę.
*
Obudziłem się wsparty plecami o ścianę baru. Znów okropnie bolała mnie głowa.
To był sen.
O tak, to był tylko sen. Upiłem się i widziałem okropne rzeczy. Tego potwora nie ma, on nie istnieje. Jest tylko w mojej głowie, jak jakiś cholerny wyrzut sumienia.
Otarłem spocone czoło, zmrużyłem oczy na miasto rodzące się we wschodzącym słońcu. Szumiały samochody, dzieciaki śmiały się gdzieś w pobliżu. Wstawał nowy dzień. A mój łeb kruszył się, uszy pękały, w ustach zapanowała pustynia. Ledwo stanąłem na nogi, pełznąc po zadrapanej ścianie, jak jakiś robal. Zachwiałem się i postanowiłem wrócić do domu. Niech to wszystko szlag, po prostu tam wejdę i życie potoczy się dalej. Magda przecież wciąż jest moją żoną i…
Wspomniałem kły, które miały mnie rozszarpać. Poczułem znów ten odór, odruchowo rozejrzałem się, czy demon znów mnie nie śledzi. Nie było go.
Jezu, nie było.
- Koszmar. To tylko koszmar, który minął… - Uśmiechnąłem się sam do siebie.
Jestem bezpieczny. A ty nie istniejesz.
Mój cień wędrował gdzieś z tyłu, dodawał otuchy. Przypominał, że ja jestem prawdziwy. Obok przejeżdżał furgon z lodami, głośnik na dachu rozsiewaj wokół głupkowatą melodię. Właściciele otwierali sklepy, zakochani zajmowali ławki w parku. żyła na mojej skroni pulsowała, a wszystko migotało w oczach… Po prawej zobaczyłem kałużę. Podszedłem i kucnąłem nad taflą wody. Z moich ust ulotnił się głuchy trzask przypominający nadepniętą gałąź - w lustrze wody ujrzałem zmarnowaną twarz, a na niej: głębokie, potrójne zadrapanie na czole i prawym policzku. Krew była zaschnięta.
Głogów, 26 lipca 2008
Pijaczyna [groza, obyczaj]
1Piszę dla CD-Action i Wojny Idei. Wróciłem również do opowiadań. Można być z tym na bieżąco, zaglądając tutaj:
https://www.facebook.com/jakniebyczombie
https://www.facebook.com/jakniebyczombie