Mógłbym powiedzieć, że Marcin był niezłym gitarzystą- musiałbym jednocześnie przyznać, że to właśnie chęć spełniania własnej pasji zlizywała z powierzchni jego umysłu każdą najmniejszą drobinę nietrwałego artyzmu. Oczywiście, maniera dystyngowanego inteligenta nigdy go nie opuszczała, jednak czasami prezentowała swoje istnienie w dość natarczywy sposób. O ile wiem, żadne techniki gitarowe nie wymagają od muzyka jakiejś specjalnej, nadprzyrodzonej siły fizycznej. Jestem jednak pewien, że sekret porywającego brzmienia cech*jącego muzykę Marcina był głęboko utwierdzony w sile. Potęga wszelkich muzycznych odkryć, najbardziej delikatnych dźwięków oraz wzruszających melodii truchlała w kontakcie z jego prawym sierpowym- podobnie, jak lira głosu Majki.
***
Zachody i wschody słońca zawsze dodają scenom filmowym porywającego dramatyzmu- nieraz w charakterze tworzywa zastępczego korzysta się ze spektakularnych wybuchów, rozpędzonych furgonetek z martwym kierowcą w środku lub ze świeczek migocących na niewielkim, okrągłym stoliku. Jednak sytuacja wszelkich twórców pod koniec lat dziewięćdziesiątych wyglądała nieco inaczej niż obecnie- w szczególności sytuacja twórców wybitnie niedocenianych, twórców zbesztanych przez wścibskich recenzentów- twórców, którzy nadawali wartościom humanistycznym pozycję poślednią.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych niektórzy tacy twórcy nerwowo spoglądali na zegarek, przyspieszali kroku, a ich serca stawały im w gardle. Słysząc krzyki dobiegające z mieszkania na trzecim piętrze, nerwowo wyciągali z kieszeni klucze od klatki schodowej, wbiegali na górę i szarpiąc gwałtownie klamkę drzwi wejściowych, odciągali Marcina od histerycznie płaczącej, świeżo posiniaczonej blondynki. Oczywiście twórcy niekomercyjni stronią od kabotyńskiej przemocy, a jeśli już się nią posługują, ma ona w sobie nadzwyczaj ciężki ładunek emocjonalny. W swojej brutalności, zatracają się w czynnościach najbardziej mechanicznych- zaczynają na oślep okładać oponenta pięściami, ciskają w niego najróżniejszymi przedmiotami codziennego użytku, a gdy zobaczą, że przeciwnik już opadł z sił, podnoszą się i zaczynają kopać go z pogardą. Tak też uczyniłem.
Wielcy bohaterowie artystycznego kina zawsze wychodzą po angielsku. Ale resztki obecnego w pokoju heroizmu skuliły się pod ścianą i chowając twarz w złotych włosach, znowu zaczęły płakać.
Muszę tutaj zaznaczyć, że koniec lat dziewięćdziesiątych przyniósł ponadto uwiąd dla mojego pisania. Próbując odpowiedzieć sobie, na pytania dręczące mnie przez kolejnych kilka miesięcy, nie napisałem ani słowa- zwyczajnie topiłem je w wypełnionym po brzegi kieliszku, a każda kropka na końcu zdania rozpływała się w wyciekającej z pióra goryczy tuszu. Co prawda mogłem wtedy wysilić się na stworzenie kilku ciężkich historii, jednak nie widziałem w tym jakiegokolwiek sensu. Bo nadszedł moment, którego najbardziej się obawiałem- rzeczywistość zaczęła mi (w swojej nachalności) absolutnie wystarczać, a nawet mnie przerastać- czyli miażdżyć i rozcierać po zakrytych nocą ulicach miasta.
Wyjechał zaraz po tym, jak otrzymał sądowy zakaz zbliżania się do Mai. Ciekaw jestem, czy owe zarządzenie straciłoby swoją moc, gdyby Marcin trafił za kratki- więzień posiada przecież prawo do kontaktu z najbliższą rodziną. Jeśli słowne utarczki, wielkie kłótnie, a w końcu uderzenia zrodzone w niewinnej zabawie są kulturowo dozwolone w relacji pomiędzy rodzeństwem, mógłbym powiedzieć, że chociaż w nieznacznym stopniu Marcin starał się przestrzegać jakichś zasad. Przypuszczam, że niewinna zabawa skończyła się zaraz po śmierci ich matki, a pierwsze przegryzione wargi, pierwsze obtarcia i pęknięcia w osobowości pojawiły się jeszcze wcześniej. Gitarzyście absolutnie nieposkromionemu (a jak się domyślam, także niedowartościowanemu- co zapewne jest równie destruktywne, co w wypadku pisarzy) nigdy zwierzęcości nie brakowało- jakikolwiek spadek owej wartości oznaczałby zapewne preludium do wielkiej porażki. W zamyślonych oczach Majki nigdy nie dostrzegłem podobnego nienasycenia- chyba że miałbym doszukiwać się takich znamion w jej niespokojnym oddechu. Oczywiście mógłbym też zapuścić się trochę głębiej, badając sytuacje najbardziej tragiczne, ale wtedy musiałbym stać się poszukującym wrażeń padlinożercą.
Siedziałem w fotelu przed telewizorem. Stężenie pośmiertne zaciśniętej dłoni powoli opanowujące każdy członek ciała nie pozwalało mi odłożyć pilota. Czułem niewymowną ulgę. Zdałem sobie sprawę z tego, że właśnie teraz wszystko zacznie się układać. Pomyślałem, że mógłbym wypełnić przestrzeń po Marcinie "Byczej Pięści" czymś przyjemnym, czymś, co ukoiłoby drżącą od niepokoju osobowość Mai. Zacząłem pisać. Zacząłem składać z niekształtnych liter szczęśliwe zakończenie.
Przestrzeń między kartkami notatnika okazała się ratunkiem. Każdy kolejny akapit odwracał moje myśli na temat realnego stanu rzeczy w stronę nieskończonego dobra, ciepła i radości. Pisałem o Marcinie "Zapomnianym Egzulu", który nie zatapiał już swoich rozpędzonych knykci w policzku swojej siostry. Pisałem o Mai, która zaczęła nowe życie ze swoim narzeczonym. Pisałem o wysokiej trawie lekko kołyszącej się gdzieś ponad naszymi głowami, o mlecznych obłokach, które były dosłownie na wyciągnięcie ręki, o dłoniach gładzących suchą ziemię i w końcu- pisałem o zmierzchu, nocy, o następnym dniu, o jeszcze następnym. Pisałem o dziesiątkach lat, o stuleciach, o przytłaczającej pustce kosmosu, czyli w ostateczności o śmierci.
Tego samego wieczora połknęła całą zawartość opakowania tabletek na uspokojenie. Sama zadzwoniła na pogotowie. Tydzień później próbowała się powiesić w kuchni- wbiegłem do mieszkania w ostatniej chwili. Potem odkręciła gaz, ale zniweczyłem jej plan, próbując zagotować wodę na herbatę. Możliwe też, że Majka nieumyślnie nie docisnęła pokrętła kuchenki i owo zdarzenie nie miało żadnego podtekstu samobójczego- jednak gaz rozjuszony zapałką dzierżoną w mojej dłoni walnął całkiem nieźle.
W końcu Maja przekonała się, co jest po drugiej stronie. W końcu wpław przepłynęła wrzący Styks swojej codzienności. Każdy śmiertelny upadek, każda masa krytyczna tabletek psychotropowych oraz multum rozgrzanych do czerwoności ostrych noży kuchennych- wszystko to owocowało niebiańsko świetlistym porankiem w szpitalnej sali. Zawsze i bez cienia wątpliwości. Potem pokazałem jej, co już napisałem. Poprosiła, żeby zostawił jej maszynopis, aby mogła go sprawdzić. Wiedziałem przecież, że to nie chęć sprawdzania błędów skłoniła Maję do przeczytania moich spekulacji. Wreszcie mgła znikła, zaczęły się formować mleczne chmury, które zrosiłby deszczem czekoladową ziemię. Wtedy trawa zaczęła rosnąć- pięła się w górę po całym jej ciele, rozciągając ostatecznie grymas zrozpaczonych ust w szczery uśmiech.
***
Siedzi przede mną, dopijając zimną herbatę. Jest już grubo po dwudziestej. Przeciąga się na krześle, bierze głęboki oddech.
-Zastanawiam się... Zastanawiam się, czy mógłbyś napisać coś podobnego do Marcina. - mówi spokojnie. - Taki list... Książkę. Sama nie wiem...
-Wydaje mi się, że on nie gustuje w takiej literaturze. - odpowiadam, prostując się i zdejmując łokieć ze stołu. -Fascynacja opowiadaną historią przychodzi jedynie wtedy, gdy mówi o tym, co człowiek sam chciałby zobaczyć. Dla Marcina musiałbym napisać baśń o górze pieniędzy, o kilku wagonach koksu, o drogich kobietach. O pustej satysfakcji... a właśnie takie opowieści są najbardziej nużące.
Ucichłem. I ucichł cały ogrzany światłem żółtej żarówki pokój. Bo nie było już kluczy, które trzeba by nieustannie przekręcać, nic do strojenia- żadnych gitar, czyli żadnych pękających strun.
Dodane po 3 minutach:
ups
