Garanum [alternatywna historia/fantasy] (prolog)

1
To jest jak narazie mała część całego tekstu, ale tylko nią dokładnie sprawdziłem. Zarysowuje początek powieści, dlatego nie ma w niej elementów fantasy, które pojawią się w dalszym opowiadaniu. Miłego czytania, liczę na surową ocenę. :wink:





Naloty trwały już czwarty tydzień. Nieustanne wybuchy, płomienie szalejące na ulicach, zwęglone zwłoki, zapach śmierci… Całe miasto w ciągu tych paru tygodni zmieniło się w olbrzymią stertę gruzu. Niegdyś zamieszkałe przez ponad pół miliona mieszkańców, teraz stanowiło dom niezliczonych watah szczurów i dzikich psów, które nie zważając na szalejące piekło, radośnie żywiły się na ulicach ludzką padliną. Te które ginęły w tej pożodze, stawały się pokarmem dla swych pobratymców według zasady „nic się nie zmarnuje”. Krwawe niebo niosło ze sobą zapachy jakich nikt chyba jeszcze nie czuł. Nikt sobie ich nie mógł wcześniej wyobrazić. Do bólu słodka, mdła woń gnijącego mięsa mieszała się z dymem i spalenizną… I choć nikt nie czuł siarki, to wszyscy wiedzieli że tak właśnie śmierdzi w piekle.



Jedynym azylem spokoju w okolicy był kompleks katedralny na małej wysepce pośrodku miasta - Ostrów Tumski. Najstarsza świątynia w Polsce. Symbol chrześcijaństwa. Teraz pełen był uciekinierów, cywili, bogatych, biednych… Wojna równała wszystkich. Ludzie stali na placu tak gęsto że nie szło rąk wyprostować. Patrzyli się w górę, w czerwone jak dojrzałe czereśnie niebo i modlili się do Boga. Do niebios które nie chciały ich wysłuchać, które po raz kolejny odwróciły się od Polski. A może to nie do tego Boga się modlili? Może Bóg ich wrogów jest tym który zbawi? Może wróg niósł im prawdziwą wiarę?... Nie… Niemożliwe, ich wiara jest zła… Jest fanatyczna… Tak im mówiono… To może Boga nie ma? Bóg nie istnieje? To kto jest z nimi?...

- Milczeć! –Zagrzmiał arcybiskup wychodząc naprzeciw ludowi. – Owieczki! Pan nasz, Jezus Chrystus wystawia dziś ojczyznę na próbę, na dzień krwi…

- Nie pierwszy to już raz! – Odezwał się jakiś głos z tłumu…

- Nie pierwszy raz… nie pierwszy raz i ostatni dajemy przykład swojego męstwa, swojej wiary całemu świa…

- Niech ten świat wreszcie da przykład swoim gwarancjom!

- Prawda! – Rozwiązały się kolejne języki…

- Sojusznicy dali gwarancje, ale teraz my walczymy, jesteśmy przedmurzem o które skruszy się miecz islamu! A nawet jeśli przegramy, to swą krwią zbawimy i chrześcijaństwo i święty Kościół Katolicki!

- Dosyć! – Odezwała się jakaś kobieta. – Ile razy mamy nosić krucyfiks Europy na swoich barkach??? Ile razy mamy być krzyżowani za nieswoje grzechy??? Ile razy jeszcze ta ziemia będzie Golgotą dumnie sławioną wersetami kapłanów Judasza???

Tłum zamilkł. Nawet arcybiskup nie śmiał ust otwierać, przygryzł wargi i wrócił się do świątyni. Wszyscy upuścili głowy w ziemie, studząc gniewny wzrok we własnych butach, jakby wstydząc się słów które padły… Ich wstyd świadczył o tym jak te słowa były prawdziwe… Po jakimś czasie z głębi tłumów zaczęła najpierw nieśmiało, potem coraz głośniej, płynąć pieśń…



„Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki

Otaczał blaskiem potęgi i chwały…”



Po policzkach zaczęły płynąć bolesne łzy, ale śpiewano i przez nie. śpiewano przez łzy, łkano przez gniew i bezradność…



„…Coś ją osłaniał tarczą swej opieki

Od nieszczęść, które pognębić ją miały.

Przed Twe ołtarze zanosim błaganie:

Ojczyznę wolną pobłogosław, Panie!...”



Tymczasem w podziemnych kazamatach katedry, tuż pod grobami pradawnych władców odbywało się posiedzenie sztabu broniącej się „Armii Poznań”, lokalnych polityków i innych oficjeli… Kolory khaki mundurów, czerń kleru, białe koszule radnych, wszystkie mieszały się i biegały od biurka do biurka. Od stołu do stołu, nosząc papiery, mapy i inne dokumenty… Telefony urywały się. Nikt już nie dbał o procedury kodowania. Cała brać pieprzyła oficjalnie wszelkie protokoły. Bronił się tylko Ostrów i nieliczne enklawy oporu. Osamotniony, otoczony, nie miał nic do stracenia… Najbliższa polska jednostka – 10 pancerna, stała dopiero koło Suchego Lasu ze zdziesiątkowanym stanem i bez szans na przebicie. Księża którzy nie wytrzymywali presji szli modlić się piętro wyżej, do szczątków Chrobrego i jego ojca o „drugą” Cedynie. Nieustannie wszystkim sypał się pył i piach po głowach. Ciągłe wstrząsy powoli, ale sumiennie niszczyły zarówno katedralne fundamenty jak i chęć oporu ukrytych. Od niektórych uderzeń potrafiły flaki człowiekowi w środku podskoczyć…



Jeden z generałów cały czas, nerwowo drapał się po głowie i chodził od jednego końca stołu do jego drugiego końca i tak w kółko Macieju… Szurał przy tym niemiłosiernie swymi buciorami.

- Będziemy się bronić. Niech generał da słowo, że świątynia nie wpadnie w ręce pogan…

- Nie mogę dać takiego słowa… Poza tym, z tego co wiem, to dowodzenie nie leży w gestii nuncjusza apostolskiego…

Duchowny podniósł spojrzenie na generała chcąc odszukać jego wzrok, skarcić go za słowa obelżywe dla sługi pańskiego, ale odnalazł tylko błyszczący daszek rogatywki. Poczciwy, stary żołnierz spuścił głowę i choć wyglądał na kompletnie rozbitego, trzymał się w garści, przynajmniej w duchu był silnym, dziwnie spokojnym…

- Czy pan, panie generale, zdaje sobie sprawę co zrobią niewierni jeśli w ich ręce wpadnie przedstawiciel stolicy piotrowej???

- Jeśli wasza eminencja zechce, to jestem jej w stanie użyczyć mój pistolet…

- Przecież nie będę walczył.

- To jakim prawem namawiasz do walki tych, których życie leży mi głębiej na sercu niż twoje? Bożym prawem? Boga nie ma…

- Pan jest wszędzie! Nie potrzebuje walczyć żeby się do niego zbliżać. Wy zaś musicie odkupić swe doczesne życie krwią…

- Hehe, chyba wasza eminencja mnie źle zrozumiał. – Generał zbliżył się do ucha duchownego i wyszeptał – Ja nie namawiam ciebie do walki, ja namawiam do strzelenia sobie w łeb…

- Ależ niech pan nie żartuje!

- Nie śmiałbym… Po prostu o wiele przyjemniejszy jest strzał przez podbródek, aniżeli dekapitacja tępym bagnetem przy udziale kamer. Chociaż to też jest kwestia gustu… -Usta generała wykrzywiły się w subtelnym uśmiechu pełnym satysfakcji…

- Pańskim obowiązkiem jest mnie chronić! Zabraniam się panu poddawać dopóki nie dostanę śmigłowca gotowego mnie przetransportować w bezpieczne miejsce.

Wiarus zaczął zastanawiać się nad czymś ciężko, kalkulował jak długo uda im się wytrzymać. Zeszłego wieczora zostali odcięci od jednostek walczących w rejonie Malty i wycofali się na katedrę… Generał wyciągnął mocno już pogniecioną paczkę LM-ów, wyjął jednego ze środka i zapalił.

- Dobrze… Tak zrobię, ale jeżeli przez ten czas, niepotrzebnie zginie któryś z moich ludzi, to odpowiedzialnemu za to osobiście i z największą przyjemnością utnę czerep.



Chociaż był to kwiecień to, chyba dzięki szalejącym w mieście pożarom, temperatura utrzymywała się na niesamowicie wysokim poziomie. Ludzie przybywający pod katedrę, nie przypominali ludzi. Obdarte, usmolone sadzą stworzenia, często kulawe. Zero pomocy medycznej, zero medykamentów, znikome ilości jedzenia. Wszystko skończyło się w całym mieście parę dni temu. Ale ludzi przybywało… Przybywali w strachu przed okrutnością która spotykała tych co zostawali. Przybywali w nadziei na jakowe układy, zawieszenie broni. Przybyła też z nimi wiadomość…

- Niemcy zdradzili! Zdrada! Zdradaaa! –Krzyczał na cale gardło niewysoki młodzieniec jadący jak szalony na rowerze. Pędzącego co tchu zatrzymał tłum…

- Co ty mówisz człowieku??? Opanuj się! Jaka zdrada?

- RFN podpisało rozejm! Bundeswehra nie przekroczy Odry i Nysy! Zdradaaa! – Wrzeszczał co sił.

- Niemożliwe! A NATO?

- Co z sojuszem?

- Co z Ameryką?? – Dopytywały się powtarzające się głosy…

Młodzieniec już nic nie odpowiedział. Wyciągnął małe radio.

-- Rodacy! Zdrada przemówiła przez usta naszych przyjaciół. Dziś, symbolicznie, o godzinie 4.45 nad ranem, Niemcy podpisały rozejm z Imperium Osmańskim. W trzy godziny później tak samo uczynił prezydent V Republiki, oraz Stany Zjednoczone. Przed chwilą otrzymaliśmy również informacje o rozmowach islamistów z dowództwem NATO. Na rozmowach nie ma przedstawicieli Rzeczypospolitej. Walczymy teraz tylko o honor. Walczymy o sposób w jaki przyjdzie nam zginąć. – Audycje zakończyły pierwsze nuty Mazurka Dąbrowskiego, przekaz urwał się…





W tym samym niemalże momencie zaczęły bić arabskie haubice. Dalekie echo strzałów oznajmiło wszystkim że zbliża się śmierć. świst pocisku i wybuch. Eksplozja rozkwitła w samym środku placu, za nią kolejna i następna. Jeden z pocisków trafił w wieże katedralną. Jej pozostałości runęły w dół ciągnąc za sobą tumany pyłu. Niczym całun przykrył on wszystkich zebranych, śmiercią tkanym płótnem… Plac który przed minutą był pełen, teraz zamienił się w krwawą pustynie. Gdzieś znad drugiego brzegu rzeki dało się usłyszeć gwizdek, potem już tylko trzask automatów. To nie brzmiało nawet jak wystrzały, bardziej jak dźwięk dartego przez Boga gigantycznego prześcieradła… Osmańska piechota ruszyła do ataku. Strzelali biegnąc, kompletnie źle przeszkoleni, marnowali kilogramy amunicji. Ich atutem była jednak liczba. Po drodze roznosili krocie otumanionych strachem cywili wcześniej kłębiących się pod katedrą, teraz biegających po całej wyspie. Gęsta mgiełka hemoglobiny uniosła się ponad ulice. Gdy wbiegli na most, naprzeciw nie było już żywej duszy. Asfalt drżał pod nimi, zdawało się że falował niczym rozburzone morze. Szli jego brzegami, szukali oparcia i osłony w barierkach. Już byli w połowie jego długości. Na to czekali Polacy… Zza rogu niespodziewanie wyłonił się leopard 2a4. „Pocisk odłamkowy! Pal!” zabrzmiała komenda. Pięknie odrzucona w tył lufa rheinmetal, wypluła swój niosący wieczne zbawienie ładunek. Cudowna jaskrawo czerwona eksplozja ucieszyła oczy pancerniaków. Cały pluton arabów dostał tym samym szybki bilet do Allacha… Ciała niesione siłą uderzenia wypadły poza barierki, do rzeki. Natychmiastową odpowiedzią w ramach przyjaźni polsko-arabskiej była salwa z granatników RPG w pancernego potwora. Wszystkie sześć chybiło… Okrzyk „Allahu al-ahad” zagrzmiał jak grom znad linii wroga. Granaty dymne zasnuły całą szerokość mostu. Narastał tylko dźwięk dziesiątek butów młócących niemiłosiernie asfalt. Czołgowy cekaem nie był w stanie dosięgnąć wszystkich. Mimo to, arabowie nie strzelali już taką nawałnicą. Byli bardziej ostrożni i choć nie wstrzymywali pędu, to już tylko pojedyncze, ogniste smugi przecinały powietrze. Pierwsi z nich dosięgli już krańcowych przęseł mostu. Widząc że Leopard niewiele może sam zdziałać, odezwały się lufy polskich ukaemów ukrytych w prowizorycznych wartowniach zabudowań naprzeciw mostu. Niespodziewana seria zatrzymała cały pochód. Czołg wrzucił na wsteczny, powoli wycofywał się na dalszą pozycje. Nagle zza mgły gazów dymnych wyłoniła się jakaś sylwetka. W szaleńczym biegu gnała na stalowego potwora. Zachodząc go z lewej wyszła tym samym z jego pola ostrzału. Mogły go powstrzymać wartownie, jednak tylko jedna spostrzegła to niebezpieczeństwo. Wkrótce nawet i ona nie miała szans, gdyż cel zniknął za czołgiem. Po chwili głuchy, stłumiony wybuch zatrzymał pojazd. Dzielny żołnierz dopadł polskiego pancerza i wrzucając przez właz do środka granat, poszatkował załogę. Zadowolony ze swojej wiktorii podniósł do nieba AKMS-a i zaczął pruć w nie ołowiem i krzyczeć z pogardą „as-salāmu ‘alaykum!” Nie zdążył jednak opróżnić ni połowy magazynka gdy uciszył go strzał snajpera… Dymy zdążyły już opaść, ale w atakujących wstąpił nowy duch. Pchali się ochoczo śmierci pod kosę, podnieceni wyczynem kamrata. Polskie strzelnice pluły w nich cały czas rozkładając nie mału na łopatki. Wszystkie lufy były już rozpalone niemal do białości, wymieniane co najmniej trzeci raz strzelały jednak dalej. Plastiki polskich beryli cudownie topiły się w rękach żołnierzy pod wpływem gorąca… Z niektórych buchały i płomienie… Wróg był coraz bliżej. Chowając się pod ścianami zabudowań niszczył po kolei punkty oporu. Na ogień agresora opowiadały jescze cztery, jeszcze trzy wartownie, jeszcze dwie… Zanim padły, zdążyły położyć paru allachów. Zlikwidowano je podobnie jak czołg - granatami. Most był zdobyty. Obrońcy na prędce wysłali jeszcze do walki 3 drużyny strzeleckie. Te myśląc że czołg utrzyma się dłużej i nie mając kontaktu z obroną, wpadły prosto pod lufy całego batalionu arabów. Zaskoczone, nie mając gdzie się ukryć, zostały rozniesione palbą z poczciwych AK47… Cisza zaległa nad Ostrowem. Nawet osmańskie haubice przestały bić. W jednej z wartowni żył jeszcze młody, jak na swój stopień, major. Oglądał pod światło i pył unoszący się w pomieszczeniu swoją gołą szablę. Sprawdził ją pod wprost, czy aby się nie skrzywiła. Była prosta… Wstał więc, i lekko zraniony odłamkiem granatu w ramię, bardziej ogłuszony niż ranny, podszedł pomiędzy trupami swoich podkomendnych do okna. Krew i wnętrzności, jeszcze ciepłe, chlupały mu pod butami. Za oknem to samo… Dziesiątki umarłych, krew. Dziesiątki umarłych i ta niespotykana cisza.

- Spokój tych co odeszli, nie uciszy tych, co idą za nimi… - Powiedział major, przypominając sobie wcześniej zasłyszane słowa. Popatrzył jeszcze raz w spowite krwistą łuną niebo i cisnął o ziemię swoją szable. W chwile później do wartowni wbiegli arabowie i przerwali tą ciszę…



W sztabie zaś dochodziły już pierwsze słuchy że obrona padła. Dźwięk wyłamywanych potworną siłą wrót rozległ się nawet w podziemiach. To Islam siłą torował sobie drogę pośród polskiej świątyni. Dwa piętra niżej adiutant generała spieszył się by dostarczyć ten ostatni meldunek…

- Generale! Obrona padła… Straciliśmy wszystkie punkty oporu.

- Proponuje 9mm. parabellum –generał zwrócił się do nuncjusza z uśmiechem na twarzy, jakby ignorując meldunek adiutanta. Sekundę później przestrzelił sobie głowę…
The Dude abides.

2
Bardzo podobał mi się ten tekst. Połączenie całej polskiej historii. Nawiązałeś do wydarzeń z 1650-1655. Co do gramatyki to nie mam żadnych zastrzeżeń.



Bardzo dobry tekst i czekam na kontynuacje...
"Tylko te drzwi pozostaną zamknięte, do których nie pukałeś"

3
Dobra, powiedzmy że się przełamię i w końcu kogoś zrecenzuje. Zazwyczaj mam zbyt dobre serduszko. by się tego podejmować w sposób rzetelny, ale na tę chwilę postanawiam je zdusić i nie przegiać w drugą stronę. A więc..



Fabuła i pomysł ogólny. Złe Imperium Osmańskie próbuje sobie zwłaszczyć Europę, NATO się wypina, poświęcając Rzeczpospolitą, jak zwykle robiącą za frajera stosunków międzynarodowych, który przelewa krew za wolność "nasza i waszą". Zamysł z pomieszaniem historii XVII wieku i II wojny nienajgorszy, tyle że... trochę to wszytko banalne. Ja rozumiem, prolog, ma rozbudzać zainteresowanie i rodzić pytania, zachęcające do przeczytania całości, nie trzeba się silić na szczegóły. Wyszedłęś z prostego pomysłu i naprawdę jestem ciekaw jak to wszystko poukładasz. Znaczy się: dlaczego Turcja stała sie potęgą, dlaczego NATO moczy w portki, po co Turki atakują zbrojnie, a nie dajmy na to czekają, aż bombą demograficzną wyplenią niewiernych z Zachodu, jak przebiegły te rokowania, dlaczego Polska nie wzieła w nich udziału, jaki interes mają Osmani w zalewaniu wojskiem naszej ojczyzny, po co w ogóle toczy się ta wojna? (zestaw mocno okrojony). Bo na Twoim miejscu nie liczyłbym, że obrazy męczeństwa narodu i opisy walk wystarczą by opętać czytelnika i zmusić go do uznania tego projektu za dobry.



Styl
- Obrazy które przedstawiasz są patetyczne i tendencyjne, patriotyzm i katolicka wiara rozdymają się w nich niczym balon, pożerajac tlen i doprowadzajac do zakrztuszeń (naliczyłem sobie dwa). Narracja jest bardzo subiektywna. Pal licho sześć, to jeszcze dałoby się przeboleć, choć moim zdaniem obiektywne, suche zrelacjonowanie wydarzeń dałoby lepszy efekt. Gorzej jest niestety z tym że nie potrafisz na dłużej zatrzymać sie w jednym stylu, zmieniasz go co chwila swobodnie, rozrzucasz uwagę czytelnika. Wstawiasz niepotrzebne epitety,to zdanie
"Plastiki polskich beryli cudownie topiły się w rękach żołnierzy pod wpływem gorąca"
jest tego dobitnym przykładem (zresztą jest równocześnie przykładem na to, że nad metaforami musisz jeszcze dużo popracować). Wstawki typu "w kółko Macieju" walą po oczach, jak albinos pośród murzynów.



Rozbiłeś ten tekst na kilka części. Poczatkowe po mnie spłynęły, dantejskie sceny wojny wyszły Ci nienajlepiej, wydarzenia w kościele nieznośnym patosem zmusiły mnie do przyspieszenia czytania by jak najszybciej uciec dalej. Rzuciłą sie w oczy jedna perełka:
-Dosyć! – Odezwała się jakaś kobieta. – Ile razy mamy nosić krucyfiks Europy na swoich barkach??? Ile razy mamy być krzyżowani za nieswoje grzechy??? Ile razy jeszcze ta ziemia będzie Golgotą dumnie sławioną wersetami kapłanów Judasza???
To mnie rozwaliło. Kobieta gadająca żargonem kaznodzieji, co zdanie przytaczajaca motywy biblijne na tle wygadającego banały księdza... piękne. Na miejscu klechy teżby mnie zatkało...



Dalej było nieco lepiej, scena bitewna była chyba jedyną, która jako tako mi się podobała. Na tym etapie chyba już zrezygnowałem z czepiania się subiekcji narratora i po prostu wyobraziłem sobie całą scenę rzezaniny, w której to nasi dokonywali cudów odwagi. Końcówka przecietna, w pierwszym odruchu robi wrażenie, potem szybko stygnie i sprawia już tylko wrażenie krytycznego cięcia. Chwała, że powsztrzymałeś się od moralitetu typu "Zbiedzona ojczyzna leży u stóp Allacha, a synowie i córki jej drżą o przyszłość narodu i chrześcijaństwa.. Czy istnieje dla nas jeszcze jakaś nadzieja?". Zyskałeś tym sobie u mnie plusa.



Podsumowując tekst moim zdaniem przeciętny. W skali szkolnej dałbym 3=. Popracuj nad stylem, doszlifuj opisy, jeśli już Polska i patriotyzm to proszę w troszkę lżejszej dawce. Najlepiej skup sie na ludziach ich osobistych losach i pobudkach, tragedie narodu potraktuj jako tło. Jako takie sprawi sie najlepiej.



Trochę ostro było, ale dostosowałem sie do prośby. Doprowadzenie tego projektu do końca na moje oko wygląda na ciężką, długą i czasochłonną robotę. Jesli masz zamiar to skonczyć, życze powodzenia.
"Przez życie trzeba przejść z godnym przymrużeniem oka, dając tym samym świadectwo nieznanemu stwórcy, że poznaliśmy się na kapitalnym żarcie, jaki uczynił, powołując nas na ten świat." - Stanisław Jerzy Lec

4
Polus, dzięki za przychylną ocenę :D



Rafboch, pojechałeś sobie po mnie jak but na bananie… ale tobie dziękuje tym bardziej. Widzisz, dlatego to tu wstawiłem, żebym wiedział co robię źle i co mogę poprawić. To nie jest ostateczna wersja tego co chce uzyskać.

Rozumiem że ma być mniej patosu i bohaterowie. Następna część powieści przedstawia właśnie postać głównego bohatera, więc z tym nie będzie kłopotu. Nie rozumiem jednak czemu przyczepiłeś się do tych zmienności stylu… Whatever, dzięki
The Dude abides.

5
Milczeć! –Zagrzmiał arcybiskup wychodząc naprzeciw ludowi. – Owieczki! Pan nasz, Jezus Chrystus wystawia dziś ojczyznę na próbę, na dzień krwi…

- Nie pierwszy to już raz! – Odezwał się jakiś głos z tłumu…

- Prawda! – Rozwiązały się kolejne języki…

Niemcy zdradzili! Zdrada! Zdradaaa! –Krzyczał na cale gardło niewysoki młodzieniec jadący jak szalony na rowerze. Pędzącego co tchu zatrzymał tłum…



RFN podpisało rozejm! Bundeswehra nie przekroczy Odry i Nysy! Zdradaaa! – Wrzeszczał co sił.

- Co z Ameryką?? – Dopytywały się powtarzające się głosy

- Spokój tych co odeszli, nie uciszy tych, co idą za nimi… - Powiedział major,


pogrubione z małej


barkach???




Ech, nie wiem, ile jeszcze osobom w życiu powiem to samo - W LITERATURZE NIE MA TRZECH ZNAKóW ZAPYTANIA!

To samo tyczy się wykrzykników. A jeżeli chozi o kropki, to nie ma dwóch kropek. Piszę to, bo czytałam teksty osoby, która bez przerwy popełniała ten błąd.

Jej nauczyciel powiedział, że taki znak ".." istnieje. Tjaa... :/


Szurał przy tym niemiłosiernie swymi buciorami.


"buciorami" nie pasuje mi do stylu tekstu. I bez "swymi"


Chociaż był to kwiecień to


powtórzenie. Napisz to tak: "Chociaż był kwiecień, to"



Liczby zapisujemy słownie.



I znów te wielokropki. No po co tu one? Wiele zdań (tak naprawdę wszystkie), któe kończą się wielokropkiem, powinny kończyć się zwykłą kropką. Tutaj na przykład:


Tymczasem w podziemnych kazamatach katedry, tuż pod grobami pradawnych władców odbywało się posiedzenie sztabu broniącej się „Armii Poznań”, lokalnych polityków i innych oficjeli…


co, chciałeś zaznaczyć, że to zdanie jest bardzo ważne? Ja bym zrobiła to inaczej. Dałabym je w osobnym akapicie, bez tego durnego wielokropka.



Uważam, że kiedy autor danego tekstu nadużywa wielokropków, to próbuje pójść drogą ckliwości lub wywołania przestraszenia u czytelnika. W twoim przypadku się to nie sprawdza. Ba, w żadnym wypadku! Bo:



1. nieładnie wtedy cały tekst wygląda

2. trzema kropkami za żadne skarby nie da się wyrazić tego, co można odpowiednio skleconymi zdaniami

3. jest to zwyczajne póście na łatwiznę.



Jest to tekst historyczny. Zawsze w tekście takim chcę czegoś mocnego, co mogłoby mnie nawet na strzępy rozszarpać. żeby to było stanowcze, jak jasna cholera! Wielokropki tego nie dają. Rozmazują ten tekst.



A tekst przecież jest bardzo dobry. Naprawdę mi się spodobał. Bez tych debilnych wielokropków, potrójnych znaków zapytania, błędnego zapisu dialogów i wrzuceniu dość dużej liczby przecinków opowiadanie byłoby wspaniałe.



Pozdrawiam

Patka

6
Rzucam dalszą częścią powieści. Bedzie w niej mnóstwo błędów, bo rzucam ją świeżutką, zaraz po napisaniu. Spodziewam się solidnego żniwa na mojej interpunkcji i nie tylko. :wink:







- Niech to szlag! Jak sobie pomyśle że znowu mam zjadać te cholerne sucharki to mi się rzygać chce.

- Jedz Haris, nie marudź. Chyba że chcesz popróbować szczęścia z jaszczurkami na pustyni. –Odparł brat uśmiechając się i podając bukłak z wodą.

- Hehe, dobrze wiesz że na to pustkowie to nawet i te gady boją się wychodzić, nie bez kozery przecież mówi się o niej ‘wejdź a nie wrócisz”

Rzeczywiście. Pomiędzy wąską, zieloną ścieżką porośniętą topolami i mniejszym krzewem, rozciągała się aż po granice horyzontu niezmierzona piaskowa pustka. żar lał się z nieba i gdyby nie potężne zapasy wody niesione w zanadrzu, to najpewniej dwaj bracia dawno by już uschli. Podążali już tą ścieżką ze wschodu trzeci dzień i powoli zbliżali się do pustynnego miasta Tocharian. Cały czas w wędrówce, braciom towarzyszyły ich dwa dżemele objuczone dzbanami z oliwą.

Wielbłąd, nazywany statkiem pustyni, symbol heroicznej umiejętności przetrwania w suchym regionie. W sytuacji bez wyjścia w letnie upały może obyć się nawet tydzień bez wody. Posiada nadzwyczajny zmysł orientacji, który pozwala mu wyczuć obecność zbawiennego płynu z odległości dziesiątków kilometrów. Tylko ci, którzy bliżej poznali te zwierzęta, są w stanie w pełni je docenić. Chociaż udomowione od kilku tysięcy lat, nie potrafią wzbudzić w sobie sympatii do człowieka. Z niechęcią słuchają poleceń właściciela, okazując mu najdalej idącą obojętność. Wydają pomruki niezadowolenia, bulgoczą z irytacji, ryczą, plują śliną niczym kobra jadem. Sprawiają wrażenie bezmyślnych i tępych, obojętnych na wszystko, co je otacza. Na dobrą sprawę wielbłądy nie lubią się nawet między sobą. Pustynne przysłowie mówi: “Ze wszystkich rzeczy, które Bóg dał człowiekowi, najpiękniejsze są dwie - uśmiechnięta twarz młodej kobiety i wielbłąd”.

- Garanum? Czy to jest największa pustynia na świecie? Jest taka wielka, tak gorąca, wieją na niej takie wiatry że przecież musi być największa… Sam przecież widziałem burze piaskową co zasłaniała słońce na parę dni i ojciec też widział i mówił że potęgi takiej nie spotkał nigdzie indziej.

- Są i większe pustynie.

- Chyba sobie żartujesz bracie.

- Nie, jestem absolutnie poważny, ale wydaje mnie się że ta jest najbardziej śmiertelna… Wejść w środek starego Taklamakan i przeżyć to nie lada wyczyn. – Garanum popatrzył się na młodszego brata, który niezmiernie lubił słuchać różne opowieści i tylko czekał na to pytanie…

-Gara, opowiedz mi jakąś historię o prastarym piasku, historię z pustyni. -Tamten uśmiechnął się i odbijając wzrok od pyłu wzniecanego przez własne buty poszukał natchnienia w czystym błękitnym niebie.





„Było to wiele lat temu, tuż po wielkim dżihadzie, który zjednoczył świat pod jedną, prawdziwą wiarą. Wędrował wtedy po pustyni rozbitek niesiony wiatrami wojny które zagoniły go tak daleko od domu, że bliżej mu było na koniec świata ruszać niż się cofać. Kroczył on wtedy po bezkresnym Taklamakanie dni i tygodnie, trzymając się podziemnych źródeł, poruszając z dala od ludzi. Temperatury w dzień były jeszcze cieplejsze niż dziś. Sięgały sześćdziesięciu stopni, a w nocy spadały poniżej zera. Lecz wędrowiec szedł dalej na wschód, nie bacząc na przeciwności. Gdy słońce witało się na horyzoncie z bezchmurnym niebem, on już dawno był w drodze. Mało odpoczywał. Ciągle szedł i szedł, aż w końcu zapuścił się tak daleko że nie sposób było mu odnaleźć wody. Ostatnie zapasy kończyły się i wracać też nie miał po co, bo wiedział że do najbliższej oazy jest za daleko. Postanowił więc iść ciągle naprzód, niewiedział jednak że przed nim jest tylko śmierć, bowiem zbliżał się do Turpanu. Najgorętszego i najsuchszego miejsca na świecie, gdzie ponoć nawet woda pali się płomieniem, i gdzie mieszkają najrozmaitsze zjawy i grzeszne dusze nocą wyją poprzez piaski…”

- Nie wierzę w to…

- W co? – spytał wytrącony z rytmu Gara

- W to że woda się pali. Powinna zamienić się w parę.

- …no ja też, ale słuchaj dalej…

„Uszedł jeszcze trzy dni bez wody, ale w końcu padł wieczorem dnia ostatniego. Padł i zasnął. Złości jego nie ukoiła jednak nawet pustynna noc. Przez sen przeklinał swoją dawną wiarę i fałszywego boga który mu nie pomógł i który zmusił go do ucieczki w te strony. Przeklinał wszystko w co wierzył i co kochał. Nie przeklął tylko jednego…”

- Czego? Czego? – zaczął się dopytywać Haris wyraźnie wciągnięty opowiadaniem brata.

- Nie przerywaj mi! Pierwszy raz jesteś poza oazą i już się rozwydrzasz… - Garanum udał powagę, tak jakby karcił za co najmniej nieposprzątany pokój…

- Dobrze, przepraszam braciszku…

„Tak jak mówiłem, nie przeklął tylko jednego… Swojego ludu i swojej ojczyzny...”

- Ale to są dwie rzeczy bracie… -Wyliczył młody spoglądając na towarzysza, który w tym momencie powoli chwytał się za głowę, pragnąc wyszukać w niej resztek cierpliwości… Kontynuował jednak, ponieważ cierpliwość to wartościowa i pożądana cnota…

„Jego sny usłyszał wtedy Duch Pustyni i kiedy rano podróżnik zbudził się czekała go nie lada niespodzianka. Tuż przed jego spieczonymi ustami spoczywał półmisek pełen daktyli, obok zaś gliniana kanka z nektarem. Od razu rzucił swe suche wargi na brzeg naczynia by napoić targane pragnieniem ciało. Przegryzał napój daktylami i powoli czuł jak wracają mu siły. Dopiero wtedy spostrzegł że siedzi w wielkim namiocie wysokim na dwudziestu, a szerokim na trzydziestu ludzi… Otaczały go dywany, wazy, półmiski. Wszystko zdobione dziwnymi inskrypcjami w języku tak starym że nawet mułłowie by go nie odczytali. Najwięcej zaś miejsca zajmował w środku wielki dąb. Zdziwiło naszego wędrowca skąd na tym pustkowiu wziął się taki moloch. Biło od drzewa świeżym leśnym powietrzem, więc odstawił wino i zbliżył się do niego. Cudowny zapach i lekka wilgoć koiła jego duszę przypominając mu utracony kraj. Wnet dąb poruszył się. Z jego pnia zaczęły wyrastać nowe pędy w niespotykanie szybkim tempie. Formowały najpierw coś na kształt głowy, a potem całego ludzkiego ciała. Zwijały się w mięśnie i poszczególne ścięgna. Białe kwiecie rozwijając się wzdłuż korpusu utworzyło szaty. Na twarzy zagościła zaś długa broda. Wreszcie z drzewa zszedł człowiek którego nie odróżnił byś od innego, chyba że odzieniem… Grube zwierzęce ciemne futro spoczywało na jego masywnych barkach. Pod spodem nosił białą szatę przepasaną w połowie czerwonym pasem. W lewej ręce trzymał jabłko, a prawą głaskał wcześniej wspomnianą długą brodę… Jeżeli to nie wystarczało by stwierdzić o jego niezwykłości to warto też przytoczyć że był co najmniej tak wysoki jak dwóch rosłych ludzi. Wędrowiec cały czas tylko wpatrywał się w ten spektakl i jak zamurowany stał w słup. „Czego szukasz w takim miejscu?” spytał brodacz. „śmierci szukam…” odpowiedział mu wędrowiec. Brodacz na tę odpowiedź zaś roześmiał się rubasznie i rzekł. „śmierci nie trzeba szukać tak daleko. Jak ktoś chce to znajdzie ją i w domu. Przekląłeś dzisiejszej nocy wszystko co znałeś, cały twój świat. Przekląłeś bo w biedzie byłeś. Teraz proś a będzie ci dane… ” Wędrowiec zaczął się zastanawiać, myślał długo, rozważał. Bił się w środku ze swoimi myślami. W końcu wydusił z siebie jedno życzenie… „Wskrześ mój lud, postaw go na nowo takim, jakim był potężnym przed wiekami. Przywróć mu chwałę i bohaterów. Przywróć wiarę.” Brodaty znów uśmiał się. „Więc nie chcesz niczego dla siebie? Chcesz zdechnąć tu jak pies? Hahaha! Doprawdy ubawiasz mnie wygnańcze. Nie dam ja ci tego o co mnie prosisz, bo zbyt mała jest wiara we mnie u dusz tobie bratnich.” Podszedł wtedy do wędrowca i namacał jego czoło palcem… „Ha! Już teraz rozumiem wszystko… Wiedz że wielkie będą czyny tobie potomnych i nie ja, lecz oni spełnią twe marzenia. Choć miną ku temu wieki, a twoje kości zdążą wybieleć w piaskach… Dzisiejszej nocy kląłeś na potęgę. Nie okalałeś jedynie tego co ci najdroższe. Daruje więc ci życie i obdarzę błogosławieństwem. Jedz teraz do syta. Wieczorem ruszysz ku słońcu. Tam znajdziesz wielbłąda który poniesie cię do oazy i do nowego domu…”

- I co się stało później? No powiedz.

- Stało się dokładnie to co powiedział duch, a najlepsze jest to, że przodkowie wędrowca żyją po dziś dzień…

- A wiadomo kto to?? Wiadomo?? –Ciekawość wręcz emanowała z młodego Harisa…

- Hehe, tym wędrowcem był nasz pradziad. - oczy Harisa w tym momencie wyszły w słup.

- Na Stwórcę! Czy to prawda?? A jaki lud mamy wyzwolić??

- Nie ekscytuj się tym za bardzo. Po pierwsze niewiadomo czy to prawdziwa historia, a po drugie, nawet jeżeli tak, to niekoniecznie musimy my być tymi wyzwolicielami.

- A co to za lud? Ludzie pustyni? Upiory? Starożytni z pradawnych miast? – młody wręcz skakał z podniecenia, niemal upuszczając kałasznikowa który dotąd spokojnie wisiał na rzemieniu u jego boku…

- Uspokój się! uważaj na broń idioto! – podniósł głos Gara –Kretyn… A co do ludu to nie wiadomo. Ponoć dziad nie ujawnił go aż do śmierci, biorąc tajemnice do grobu.

- A jak było to dawno?

- Wielki dżihad rozpoczął się w 1441 roku, więc wynikało by z tego że to będzie nie dalej niż 309 lat temu…



Ledwie Gara zdążył dokończyć gdy tuż przed nimi, zza wydmy, wyrosły prastare, mułowe mury Tocharianu. Największe w okolicy, liczące 15 tys. mieszkańców miasto, leżało pośrodku spieczonej pustyni. życie wokół podtrzymywał tylko i wyłącznie system starych jak sam prorok, podziemnych kanałów z czystą wodą. Nawadniano nią pola i siano zboża. Gdyby nie woda która przyciągała tu ludzi, to miasta by nie było wcale. Zapewne wchłonęły by je gorące piaski Taklamakanu… Przechodząc pod miejską bramą Gara machnął ręką na powitanie do strażników, którym był dobrze znany, jeszcze z czasów gdy z ojcem chodził handlować na miejski rynek. Teraz gdy staruszek chory leżał w oazie, musiał sam zarabiać na rodzinę. Pierwszy raz za to miasto widział młodszy brat. Cały czas wytrzeszczał oczy i dziwił się takiemu gwarowi i tumultowi ludzkiemu. Jako wcześniej pytał czy jest to największa pustynia, teraz dopytywał się czy miasto nie jest największym na świecie… Budowa chat nie różniła się nadto od murów. Oschłe w bezlitosnych promieniach słonecznych i owiewane takimi samymi wiatrami błoto ścięło się tak twardo, niczym beton. Przekładane jeszcze słomą dla stabilności i wybielone wapnem stanowiło solidny dom dla każdej rodziny. Co niektóre, bogatsze, budowały swe domostwa pod powierzchnią gruntu, pozostawiając w centrum obszerny, zielony ogród odsłonięty tylko z góry. Najczęściej domy te były również karczmami oferującymi przyjezdnym różnorakie rozrywki. Szariatu nie przestrzegano we wszystkich krańcach imperium… Takie zapomniane peryferia jak Tocharian były tego najlepszym przykładem. Muzułmanie pod wpływem wchłoniętych kultur złagodzili swe prawa i obyczaje z poprzednich wieków, nad czym ubolewała często starszyzna i rodowici arabowie zwani fellachami. Dwaj bracia wchodząc do miasta wyraźnie wyróżniali się na tle tłumu. Kiedyś zwracało to uwagę innych, ale mieszkańcy przyzwyczajeni najpierw do widoku ich przodków, ojca, czy wreszcie Gary, teraz przyzwyczajali się do młodego Harisa. Ze względu na kolor włosów nazywano ich „zahab min waha” – złotem z oazy. Znacznie też byli wyżsi od przeciętnego mieszkańca, dobrze zbudowani… Nawet Haris, jak na swoje 12 lat był wyrośnięty niczym brzoza. Największą zaś furorę, zwłaszcza u „piękniejszej” części miasta, robiły ich głębokie błękitne oczy. Nie zdarzyło się bowiem by jakikolwiek „zahab” cierpiał na brak zainteresowania u płci przeciwnej…



Bracia zostawili towary i wielbłądy w zaprzyjaźnionej od lat z rodziną stajni, po czym udali się do jednej z karczm. Zeszli po glinianych schodkach na dół i zasiedli przy ścianie. Na zewnątrz jeszcze było jasno, więc knajpa była dosyć pusta i cicha. Może tylko dwa stoły, oprócz ich własnego, były zajęte. Pomieszczenie wyglądało jak wielki sześcian wsparty na czterech kolumnach w środku. Nagie, białe ściany przykrywały bogato zdobione wyobrażeniami roślin i wzorów geometrycznych płótna. Naprzeciw wejścia rozstawione były miejsca dla gości, a zaraz na końcu był blat, za którym zwykle urzędował gospodarz. Teraz jednak za blatem stała młoda, czarnowłosa dziewczyna. Zauważywszy nowych gości, a zwłaszcza jednego z nich, zarumieniła się i szybko przybiegła by odebrać zamówienie.

- Cóż podać moim przyjaciołom z oazy? –Spytała uśmiechnięta, wycierając mokre ręce w tył swojej sukni.

- Jeden raz tochariański specjał…

- To jest pewnie twój brat? – zwróciła teraz swoje czarne oczy ku Harisowi. –Nie wstyd ci tak przy nim?

- Daj spokój, nawet jeśli ja mu nie dam to w końcu sam weźmie…

- Ale co? O co chodzi? – podchwycił wywołany rozmową braciszek.

- Powiedzmy że to jest niespodzianka. Należy się tobie trochę rozrywki. Jutro mamy ciężki dzień na targu, więc jeżeli nie dzisiaj to kiedy? – powiedziawszy to Gara uderzył brata z lekka łokciem.

- Coś kręcisz braciszku…

Co dopiero Haris wyraził swe wątpliwości, gdy do stołu wróciła dziewczyna niosąc ze sobą małe puzderko. Otworzywszy je, natychmiast wokół rozleciał się mocny, aż mdły, zapach marihuany. Garanum wziął szybko swoją porcję, zawinął zgrabnie w bibułkę, w efekcie czego powstał dorodny skręt…

- Już wiem o co ci chodzi! Chcesz mnie upalić a potem bzyknąć tę koleżankę!

Brat niemal udusił się odpalanym skrętem po chwili szczerości z Harisem. Oczy zaszły mu krwią i chyba tylko owa „koleżanka” uratowała sytuację.

- Bystrego masz brata. Wyjdzie na ludzi… hahaha! – parsknęła śmiechem.

- Rima, nie wygłupiaj się, a ty masz ją natychmiast przeprosić!

- Dobra, dobra, nie gorączkuj się. możesz mi już zostawić fajeczkę i iść się miętosić z Rimą...– młody wziął jointa z rąk zdumionego starszego. – A swoją drogą Rima to bardzo ładne imię – dodał jeszcze z lisim uśmieszkiem na ustach…

- Ty nie umrzesz spokojną śmiercią… - odrzekł Gara, udając opanowanie, którego nad wyraz mu brakowało. Dziewczyna zakończyła jednak wszelkie zwady odciągając go zalotnym „No chodź…”. Po chwili już oboje znikali w ciemnym wyjściu za blatem karczmy… Starszy usłyszał tylko jeszcze rzucane z izby „Rżnij jak buhaj!” i w sumie nawet nie miał nic przeciwko tej opcji…



Haris siedział tędy sam i dopalał już połowę skręta. Czuł się jakoś tak nie swojo, jakby pływał w powietrzu. Co prawda pierwsze wdechy wykaszlał prawie w całości, ale później już jakoś mu szło i małymi susami zbliżał się do granic swojej wytrzymałości. Jego ruchy stały się jakby powolniejsze, powieki strasznie mu ciążyły. Nie był w stanie nawet nogą ruszyć, jedynie tylko ręka z zielskiem nieustannie wędrowała mu do ust. W końcu poczuł że coś mu przypieka wargi, wręcz parzy. Spalił wszystko. „Cholera” pomyślał sobie i już chciał wstać, gdy nagle zorientował się że grawitacja ziemska niesamowicie, wręcz parokrotnie zwiększyła swoją siłę… Na dodatek czuł że z podniebienia zrobił mu się drugi Taklamakan. Nie był w stanie nawet śliny zebrać. „Cholera!” powtórzył jeszcze raz w myślach i zrezygnowany spokojnie położył się na prawy bok. Już miała go ogarnąć senność, już miał popaść w drzemkę, gdy w tejże chwili zwróciło jego uwagę dziwne przejawiane zainteresowanie jego osobą u dwójki siedzących w kącie izby gości. Teraz dopiero zauważył ich niebywałą egzotyczność. Kobieta i mężczyzna mieli zupełnie inną urodę niż mieszkańcy pustyni. Jasne włosy i białą jak mleko cera zdradzały że są oni nie tutejsi… Do tego jeszcze dochodziły przedziwne ubrania. Tubylcy nosili się zwykle w długich, lnianych, lub konopnych suknach, tymczasem tamci ubrani byli w niespotykane umundurowanie. Raz tylko Haris widział w swoim życiu żołnierza Imperium, ale to co widział teraz zupełnie go nie przypominało. Zwłaszcza dziwiła kobieta. „Jak ona mogła się odważyć założyć spodnie?! Pieprzona rewolucja obyczajowa…” pomyślał dwunastolatek…

- Mam na imię Beata, a ty?

- A ja Haris – odpowiedział bez namysłu, nie orientując się nawet kiedy owa Beata do niego podeszła. Włosy miała spięte w kok i tylko pasemka jasnej grzywki opadały jej na wysokie czoło. Duże, zielone oczy, podkreślone jeszcze mocnym makijażem świdrowały harisowe oblicze równie skutecznie jak on świdrował jej pokaźny biust… Beata w końcu zauważyła co jest prawdziwym obiektem zainteresowania młodzieńca i zasłoniła dekolt swoim czarnym płaszczem. Na oko miała dwadzieścia lat, ale na jej twarzy odmalowywało się nie co dzień spotykane doświadczenie i powaga...

- Jak na twój wiek masz wyjątkowe zainteresowania Haris – mówiąc to wskazała na swoją klatkę piersiową…

- Wolę już oglądać to niż wielbłądy… – szczery jak zwykle chłopak od razu zjednał sobie sympatie dziewczyny.

- Masz dość niespotykaną urodę jak na tę część świata i twój brat też. Skąd jesteście?

- Z oazy jesteśmy, trzy dni drogi stąd… Ale brat mi mówił że nasz ród z odległych jest krain… - Beata popatrzyła się porozumiewawczo na swojego towarzysza, który cały czas siedział w kącie zajęty głaskaniem swojego AK 74. Oboje skinęli głowami.

- Czy mogę porozmawiać z twoim bratem?

- Brat jest obecnie zajęty finalizacją relacji damsko-męskich w tamtym kantorku –Haris uśmiechnął się wskazując palcem.



W tym momencie do izby weszło dwóch nowych gości. Swoim przybyciem wywołali niemałe zaskoczenie gdyż był to patrol policji otomańskiej. Uzbrojeni w automaty skinęli obecnym na powitanie. Beata na ich widok od razu cofnęła się do kąta gdzie siedział jej towarzysz. W międzyczasie zdążyła też ubrać dziwne białe rękawiczki z tajemniczymi nadrukami. - Dokument tożsamości poproszę od państwa – zakomenderował jeden z policjantów.

Młody zahab szybko wyciągnął swoje papiery. Mimo podejrzliwości, nie mogły one spowodować żadnych problemów, gdyż były stuprocentowo autentyczne. Następnie skontrolowano dwóch starców siedzących w środku i na końcu zabrano się za kąt izby…

- Dokumenty.

- Nie mam - rzekła ze spokojem Beata

- To pójdzie pani z nami i pani przyjaciel też, bo z tego co widzę to nawet nie pokwapił się żeby wstać i okazać należny szacunek władzy…

- Dobrze, ale najpierw zrobię to. - dziewczyna niespodziewanie uklękła przed mężczyzną na jedno kolano. Ten zdziwiony, nie bardzo wiedział co powiedzieć. Tymczasem Beata mruczała coś po cichu pod nosem… trwało to trochę czasu.

- Kobieto wstań albo wymuszę to na tobie siłą!

- DEUS VULT!!! – zagrzmiała na pełne gardło dziewczyna kończąc swe modły i uderzyła otwartą rękawicą o glinianą posadzkę. Na krótką chwilę ta zdała się zafalować. Zaciskając dłoń w pięść najpierw zanurzyła ją w cudowny sposób w podłożu, po czym wyciągając, wyjęła zaciśniętą na rękojmi półtorametrowego miecza… W błyskawiczny sposób podniosła się z kolan i cięła policjanta przez krocze zatrzymując się dopiero na mostku. Krew rozlała się po jego udach, które zdawały się tańczyć w spazmatycznych drgawkach. Drugi policjant widząc co się stało, rzucił broń i salwował się ucieczką. Już był w drzwiach, gdy dosiągł go celny strzał przyjaciela Beaty rozmazując jego głowę na najbliższej ścianie.

- Co tu się stało?! –wrzasnął wlatując z bezładnie narzuconymi szatami Garanum.

- Nie czas i miejsce by się nam tłumaczyć – rzekła kobieta, po czym wybiegając z towarzyszem dodała jeszcze – Oczekujcie nas w oazie!

Dodane po 1 minutach:

PS: kurrde... za dużo wielokropków... dobra... wiem... poprawie się... :wink:
The Dude abides.

7
Nie powiem pewnie zbyt wiele, sporo wypowiedzieli poprzednicy.



Po tym tekście widać jak się rozwijasz.

Niektóre sformułowania tutaj użyte są straszne.

Język potoczny czasem mieszasz ze stylizacją, co wychodzi raczej na minus.

Przynajmniej w tym opowiadaniu.



Nie ma sensu wypisywania błędów, bo to stary tekst i już jesteś o milę do przodu względem tego co tutaj pokazałeś.

Masz rację zbyt dużo wielokropków.

Trochę nazbyt rozwinięty bohater w drugim fragmencie, ten dwunastolatek. Przynajmniej tak mi się wydaje.



Ogólnie nieco mnie zaciekawiłeś, głównie przez pytania, które postawiłem sobie po przeczytaniu tekstu.



Rozśmieszyłeś mnie tym półtorametrowym mieczem w rękach Beaty. Jestem ciekaw ile mógł taki przedmiot ważyć.



Ogólnie: znośne opowiadanie.

Teraz piszesz lepiej.

Takie jest moje zdanie.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

8
No dobra, po kolei. Najpierw prolog.



Większość powiedzieli już poprzednicy. Mnie najbardziej drażnił ten patos, w którym pływał cały utwór. Kto jak kto, ale ja zawsze mówię, że dobry patos nie jest zły. Tyle, że tutaj nie jest dobry, może dlatego, że za dużo go, cały prolog się właściwie na nim opiera. Dzielni Polacy broniący się do ostatniego tchu, bla, bla, bla - tak jak powiedział RafBoch - to za mało, żeby zdobyć czytelnika.



Po drugie zakończenie. Strasznie takie... Na odczep? Zbyt nagłe? Nawet nie poznaliśmy tego generała, nie widzieliśmy żadnych symptomów pociągających go do tego czynu, po prostu ktoś tam strzelił sobie w łeb i tyle. Tutaj zbliżamy się do bardziej stylistycznych aspektów.



Wydaje mi się, że za mało w tym prologu klimatu. Na początku jeszcze jest całkiem nieźle, ale później... zero stopniowania napięcia. Rzeczy po prostu dzieją się i tyle. Sama śmierć generała byłaby znacznie fajniejsza, gdyby podeprzeć ją psychiką tego bohatera, czy też nagłym zaskoczeniem, czy czymkolwiek. A tak - po prostu jest. Wg mnie to minus.



Podobały mi się końcowe sceny walki, zgrabnie napisane, nieźle wyszło. Odnośnie samych błędów to pewnie większosć (jeśli nie wszystkie) pokazali poprzednicy, ale ja chciałbym zwrócić uwagę jeszcze na jedno:


Szurał przy tym niemiłosiernie swymi buciorami.


Po części pokrywa się to z tym co mówił RafBoch o dziwnych przymiotnikach, który są umieszczone zupełnie niepotrzebnie. Nie sądzisz, że czasem lepiej wystrzec się przysłówka? Zdanie równie dobrze ma się bez niego, a wydaje mi się, że nawet lepiej. Niektóre przysłówki są przydatne, ale równie wiele to chwasty, które w sumie wystukują się same. Wiem z doświadczenia. ;)



Odnośnie zmiany stylów. Rzeczywiście, coś w tym jest, niektóre zwroty nie pasują. Do tego dochodzi jeszcze to, o czym mówiłem - jedynie na początku stworzyłeś prawdziwy klimat, później było z tym znacznie słabiej. Nie czułem ciężaru tej wojny. Wg mnie to przez brak stopniowania napięcia i ten jakby niezdecydowany styl.



Dobra, teraz drugi fragment.



Cóż, znacznie różni się od prologu. Z alternatywnej historii wojennej przenieśliśmy się do urban fantasy. Gara (swoją drogą, czytaleś/oglądałeś "Naruto"? :D) oraz Haris zgrabnie skonstruowani, szczególnie podobał mi się początek, kiedy starszy braciszek opowiada historię. Realistycznie to wygląda, trzyma się kupy.



Dalej też jest całkiem spoko, wciąż cieszą dwaj bohaterowie, którzy nie mają twarzy z plastiku, ale już sama końcówka... No nie wiem, ja lubię groteskę, ale nie jestem pewny, czy o taką groteskę Ci tu chodziło. ;) Po prostu przez cały czas czytania zakończenia nie miałem "łooo, to jakiś mag' tylko "fuck, jakie to jest nie na miejscu, Nazz nieźle pojechał". No i czy ten miecz musi być półtorametrowy? ;)



Podsumowując, drugi fragment podobał mi sie bardziej, właśnie ze względu na dwójkę bohaterów i klimat. Pomijam zakończenie, które znów nie zostawiło pozytywnych wrażeń.



Podsumowując: warsztat napewno masz, jednak wydaje mi się, że musisz bardziej ogniskować myśli. Skup się na jednym, dopracowywuj to, leć po kolei, wtedy wszystko będzie gęste, a nie rozwodnione. Wyobraźnię niewątpliwie masz, historia zapowiada się na całkiem interesującą. I kończymy na tym, na czym zwykle się kończy: pisz, pracuj, pisz, czytaj, analizuj. :)



Pozdrawiam.



PS. Wybacz, że tak chaotycznie, ale to chyba przez krótki sen i porę.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron