Marta nad Martami
1- Pamiętasz? – zacząłem swój od dawna planowany atak. – Czy pamiętasz to wszystko, co między nami było, a czego teraz na próżno z przysłowiową świecą szukać? – starałem się nadać głosowi ton od dawna tłumionego żalu i skrzętnie ukrywanego smutku, które są jednak zbyt silne, żeby pozostać niezauważonymi. – Bo ja pamiętam, doskonale pamiętam, ze wszystkimi najdrobniejszymi szczegółami i niuansami pamiętam, a co więcej, wszystko to, co pamiętam, zaraz i tobie przypomnę. Przypomnę ci wszystko to, co moja, w tym przypadku niezawodna, pamięć zachowała na swoich kartach i półkach, w swoich szufladach i szafach, pod warstwą czasu, który przykrywa wspomnienia jak kurz, ale który z równą łatwością można zdmuchnąć i zetrzeć, że posłużę się taką, przyznaję – dość wyświechtaną, metaforą. – W tym miejscu pozwoliłem sobie na zagadkowy uśmiech; co tu dużo mówić, w rzeczywistości wyrażał satysfakcję z emocjonalnej zemsty, która miała się zaraz dokonać, która w zasadzie już się dokonywała, ale dla niej był to po prostu niemożliwy do zinterpretowania zagadkowy uśmiech. – Może chociaż początek pamiętasz, co? Może chociaż pamiętasz, jak to wszystko się zaczęło? – gram pełnego nadziei. – Nie, oczywiście, że nie pamiętasz. Nic nie pamiętasz, bo też jak masz cokolwiek pamiętać, skoro to cię w ogóle nie obchodzi – mówię natychmiast po przeczącym kiwnięciu jej oszałamiającej głowy, nie dając jej dojść do głosu, mimo że wyraźnie chciała coś powiedzieć; ale to ja jestem w natarciu. – Skoro nawet tego nie pamiętasz, to usiądź wygodnie i posłuchaj… – poprawiłem się w fotelu, zapaliłem papierosa, zwilżyłem gotowe do efektownego monologu, oskarżycielskiej tyrady zawiedzionego kochanka usta łykiem piwa i zacząłem swoją opowieść. – Otóż zaczęło się bardzo niewinnie, zaczęło się przypadkiem, właściwie to naszym początkiem był zwyczajny zbieg najzupełniej zwyczajnych okoliczności. Nic nie wskazywało na możliwość zaistnienia ciągu dalszego. Po takim początku nie należało, po takim początku wręcz nie można było spodziewać się żadnej kontynuacji, a jednak w naszym przypadku… – spuszczam wzrok, jakbym rozpamiętywał dalszy ciąg, którego miało nie być, a który zrobił nam niespodziankę i zaistniał. – To było na meczu naszych siatkarzy. Grali, o ile mnie pamięć nie myli, a nie myli mnie na pewno, bo do wydarzeń sportowych pamięć mam doskonałą, z naszymi odwiecznymi rywalami z Rejtana. To był półfinał Warszawskiej Olimpiady Młodzieży, tak. W pewnym momencie, a raczej dokładnie w tym momencie, gdy trwał drugi set, na tablicy świetlnej widniał wynik szesnaście do sześciu dla naszych, a przeciwnicy mieli piłkę na siatce, weszłaś ty. Naturalnie wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ty to ty, więc powinienem raczej powiedzieć: ktoś wszedł i usiadł obok mnie na ławce. Musiałem się przesunąć, żeby zrobić ci miejsce, pamiętam, nie byłem tym faktem zachwycony. Ale potem było już tylko gorzej… No nie patrz tak na mnie. To było tylko pierwsze wrażenie. Nie wiesz, że pozory mylą? Ale wracając do rzeczy, faktem jest, że wtedy nie przypadłaś mi do gustu. Musisz wiedzieć jedną, podstawową, wręcz fundamentalną rzecz na temat facetów – my, eufemistycznie mówiąc, nie lubimy, jak przeszkadza się nam w oglądaniu rozgrywek sportowych. Nieważne, czy jest to piłka nożna, czy koszykówka, czy wyścigi samochodowe, czy snooker, nieważne, czy oglądamy je w telewizji, czy na żywo, nieważne, czy widzimy coś po raz pierwszy, czy jest to kolejna powtórka zachwycającego, hitchcockowskiego finału Ligi Mistrzów z roku dziewięćdziesiątego dziewiątego; to wszystko nie ma znaczenia; my generalnie nie lubimy, gdy ktokolwiek, a już zwłaszcza, gdy kobieta, przeszkadza nam w oglądaniu rozgrywek sportowych. Tę jedną rzecz musisz zapamiętać na zawsze. Chciałbym powiedzieć, że nasza pierwsza rozmowa była sympatyczna, ale skłamałbym, ponieważ, biorąc pod uwagę jej okoliczności, a dokładniej jedną okoliczność, czyli fakt, że przeszkodziła mi w oglądaniu meczu naszych siatkarzy, nie sprawiła mi ona przyjemności. Ale to pierwsze spotkanie (mecz szybko się skończył, nasi wygrali do zera, zresztą potem w finale też gładko poradzili sobie z Zespołem Szkół Sportowych z Konwiktorskiej; tak, siatkarzy mieliśmy naprawdę mocnych), a więc to pierwsze spotkanie to był tylko wstęp, źle napisany prolog, poprzedzający naszą krótką, ale chwytającą za serce – w tym miejscu uśmiecham się, czym prowokuję jej mimowolny, ale szczery uśmiech – historię. Nasz prawdziwy początek nie jest tak łatwy do jednoznacznego zamknięcia w sztywnych ramach czasowych, nasz prawdziwy początek był całym procesem. Z czasem zacząłem rozpoznawać „tę dziewczynę z meczu” na korytarzach między zajęciami, czasami gdzieś na mieście, czasami na imprezach. W końcu przestałaś być dla mnie „tą dziewczyną z meczu”, a stałaś się Martą, potem Wyjątkową Martą, potem Martą o Najprzedniejszych Nogach i Ujmującym Uśmiechu, aż w końcu zostałaś Martą nad Martami... – to było doskonałe miejsce na pauzę, co też z godnym pierwszorzędnego aktorstwa kunsztem wykorzystałem. Zapaliłem następnego papierosa, przepłukałem gardło i nachyliłem się w jej kierunku z zamiarem podjęcia opowiadania. – Tak, coraz bardziej mi się podobałaś, ale najpierw nasza znajomość ograniczała się do wymiany uśmiechów. Jednak w pewnym momencie, ku mojej uciesze, nie wiedzieć czemu, zaczęliśmy korespondować. Teraz, patrząc na to z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, żeby było to dość śmieszne i żenujące, nie sądzisz? – patrzę na nią pytająco, czym wprawiam ją w zakłopotanie, ale po chwili, nie zwracając dłużej uwagi na jej zmieszanie, miłosiernie wznawiam opowieść. – Codziennie wysyłaliśmy sobie długie wiadomości, wiadomości, które stały się prawdziwym początkiem. W jednej z nich, tak, tego nigdy nie zapomnę – mówię, patrząc na nią z uśmiechem wdzięczności podszytej dumą, i ciągnę dalej – w zawoalowany sposób, unikając bezpośredniości, uciekając się do aluzji, ale na tyle oczywistej, że od razu zrozumiałej, za co jestem ci wdzięczny – udaję prostolinijnego faceta, który ma problemy z właściwą kobietom mową ezopową – zaproponowałaś mi spotkanie. Cóż to było dla mnie za święto! – niemalże krzyknąłem, ale po odpowiednio odmierzonej chwili radości nagle przygasłem, posmutniałem, jakbym przypomniał sobie, że teraz już nie jest dobrze, że teraz mamy poważne problemy, o których właśnie opowiadam. – Po tym, jak uczyniłaś pierwszy krok, nie mogłem dłużej czekać, musiałem, po męsku, wziąć sprawy w swoje ręce. Tak też zrobiłem. Umówiliśmy się na pierwsze spotkanie. Umówiliśmy się dokładnie o godzinie piętnastej trzydzieści przed wyjściem z Metra Centrum i poszliśmy, to także świetnie pamiętam, najpierw podziemiami, a potem wzdłuż Marszałkowskiej w kierunku Wilczej, bo tam też znajdował się cel naszej wędrówki, zgodnie z twoimi słowami: sympatyczna, kameralna kawiarenka na najwyższym piętrze jednej z narożnych kamienic. Nie jestem skłonny do odczuwania nadmiernych emocji, ale muszę przyznać, zwalczając w sobie wrodzoną dumę i chłód muszę przyznać, że byłem cały w skowronkach. Pamiętam też, naturalnie, jak byłaś ubrana. W klasycznych dżinsach, czerwonych balerinach i granatowej bluzce, z rozpuszczonym włosami wyglądałaś nadzwyczaj dobrze i, co było chyba najważniejsze, nadzwyczaj naturalnie. Tak, pierwsze spotkanie z pewnością należało do udanych, pierwsze spotkanie z całą pewnością należało do grupy tych spotkań, które z przyjemnością się wspomina, i które często są punktem odniesienia dla spotkań nieudanych. Potem też było dobrze. Wyjścia do kawiarni, pubów, wyjścia do kina, długie spacery po Warszawie, zawsze, niezależnie od tego, gdzie byliśmy i co robiliśmy, zawsze i wszędzie było nam dobrze. Ale potem stało się. Ale potem stało się to nieszczęście, które wszystkiemu położyło kres, które obróciło w pył naszą starannie budowaną relację, które z jej szlachetnej konstrukcji zostawiło jedynie gruz. I z całą pewnością, bez cienia wątpliwości, bez żadnego wahania mogę powiedzieć, mogę z całą mocą, patrząc ci prosto w oczy powiedzieć: wina leży po twojej stronie. Wina leży po twojej stronie, bo to ty, to na pewno nie ja, tylko ty wyjechałaś, to na pewno nie ja, tylko ty przestałaś dawać znaki życia, to na pewno nie ja, tylko ty po powrocie wydawałaś się być kompletnie inną osobą. Chłodną, wyniosłą, zdystansowaną. Jakbyśmy się w ogóle nie znali, jakbyśmy nie przeżyli tego wszystkiego, co przeżyliśmy, jakbyśmy byli dwójką zupełnie obcych, nieznanych sobie osób. To na pewno nie ja, tylko ty zmieniłaś siebie, a co za tym idzie zmieniłaś nas. I teraz, gdy zgodziłaś się na spotkanie, gdy znowu zdecydowałaś się poświęcić mi odrobinę swojego cennego czasu, gdy siedzimy tutaj razem i rozmawiamy, a raczej, gdy siedzimy tutaj i ja mówię, chciałbym, korzystając z okazji, o coś cię zapytać; o coś, co dręczy mnie od samego początku naszego fatalnego końca, co od samego początku naszego fatalnego końca nie daje mi spokoju, co nęka mnie dniami i nocami, i spędza sen z powiek, co jest fundamentalną, kluczową dla zrozumienia ciebie i całej sytuacji kwestią. Marto, Marto nad Martami, powiedz mi, proszę, spójrz mi w oczy i powiedz, spójrz mi w oczy i szczerze, nawet, jeżeli to będzie nieprzyjemne, nawet, jeżeli sprawi mi to ból, nawet, jeżeli ostatecznie przekreśli to resztki moich złudzeń, powiedz – co się, do cholery, stało?! – Ale pytając, a nawet nie tyle pytając, nawet nie tyle zaczynając monolog, co już o wiele wcześniej, jeszcze u zarania, planując to spotkanie, wiedziałem, że odpowiedzi na to fundamentalne pytanie nie uzyskam… Zgasiłem papierosa, dopiłem piwo, wstałem i wyszedłem, zostawiając ją sam na sam z opowieścią, z którą teraz musi się zmierzyć.