Dziesięć.
Grzegorz przygląda mi się martwym wzrokiem, kiedy jem ostatnią konserwę. Nachylam się i zamykam mu oczy. Poprawiam płaszcz, zasłaniając dziurę w jego klatce piersiowej. Jeszcze godzinę temu, opowiadał mi kawał o ruskim i czołgu. Jeszcze godzinę temu było nas czterdziestu.
Dziewięć.
Błysk i wszyscy kulimy się jeszcze bardziej. Grzmot. Wstrętne ptaszyska kracząc, wzbijają się w powietrze i niczym eskadra meserszmitów krążą nad nami. Jest ich mnóstwo. Miliony, zasłaniające skrzydłami ołów nieba. Czarne
sępy. Poławiacze oczu w morzu trupów.
sępy. Poławiacze oczu w morzu trupów.
Osiem.
Deszcz lunął z ukosa. Smagany wiatrem, nierównymi falami uderzał o rozmokłą od krwi glebę. Wciąż nabrzmiałe chmury brzuchami niemal ocierają się o nas skulonych w rowie. Mam wrażenie, że ostre krople wbijają się w skórę, wdzierają w głąb, przemocą pod ubranie, a pomaga im listopadowy wiatr. Taki dzień nie jest dobry. Każdy z nas, to wie.
Siedem.
Porucznik spogląda na naszą szóstkę swoimi wielkimi dziecięcymi oczami. Poprawia hełm, sprawdza karabin i ostrożnie wygląda z miejsca, które zajęliśmy.
Nic się nie dzieje. Nawet kruki gdzieś odleciały.
W chwilę później jesteśmy gotowi. Krzychu, daje znak.
Nic się nie dzieje. Nawet kruki gdzieś odleciały.
W chwilę później jesteśmy gotowi. Krzychu, daje znak.
Sześć.
Zegar ruszył.
Pierwsze kroki są ciężkie. Kolejne jeszcze gorsze. Nogi grzęzną w błocku. Umarli łapią za kostki, powstrzymując bieg. Pętla strachu zaciska się na gardle.
Bieg o życie. Wojna to wyprute flaki, krew i śmierć.
Pierwsze kroki są ciężkie. Kolejne jeszcze gorsze. Nogi grzęzną w błocku. Umarli łapią za kostki, powstrzymując bieg. Pętla strachu zaciska się na gardle.
Bieg o życie. Wojna to wyprute flaki, krew i śmierć.
Pięć.
Odzywa się karabin maszynowy. Seria rozrywa Krzycha niemal na strzępy. Młody pada, wrzeszcząc. Wije się trzymając za kikut nogi. Józek łapie go i przez chwilę ciągnie, zanim zdaje sobie sprawę, że wlecze trupa.
Cztery.
Wpadam do okopu i ląduję na umarlakach. Przynajmniej mam miękkie lądowanie. Zaraz za mną zwala się Józek. Przez chwile ciężko dyszymy. Na boku mężczyzny widać szybko ciemniejącą plamę czerwieni. Oboje wiemy, że nie przetrzyma nocy.
Wtedy będę sam.
Nawet przed sobą, nie chcę się przyznać, że mu zazdroszczę. Już niedługo będzie w lepszym miejscu. A ja, nadal w ciasnym od trupów grobie.
Wtedy będę sam.
Nawet przed sobą, nie chcę się przyznać, że mu zazdroszczę. Już niedługo będzie w lepszym miejscu. A ja, nadal w ciasnym od trupów grobie.
Trzy.
Powoli otwieram oczy, mimo iż niewiele widzę w ciemności, jestem w stanie zauważyć zakapturzoną sylwetkę pochylającą się nad Józkiem. W pierwszym momencie myślę, że to jakiś mnich odziany na czarno. Prostuje się powoli, a postać odwraca w moją stronę twarz.
Dwa.
Trupia głowa, wyszczerzona w uśmiechu, odbiera całą odwagę. W ręce coś, co się wyrywa i włoski stają mi dęba na grzbiecie, gdy uświadamiam sobie, co to jest. Wyciąga do mnie długą kościstą dłoń. Waham się tylko przez chwilę.
Jeden.
Śmierć zawsze przychodzi ostatnia.