— Liczyłem, że nie będę musiał tego robić, ale Mayam, teraz to już koniec — powiedział mężczyzna.
Dłonie zaciskał na srebrnym kosiarzu, broni typowej dla slumsów Labiryntu. Odbijała ona jedyne światło wpadające do pomieszczenia przez kratę w suficie. Dookoła, w tunelu odpływowym, ścieków roztaczała się nieprzyjemna, ciemnozielona mgiełka. Toksyczny szlam spływał wartkim nurtem tuż obok dawnych przyjaciół. Stali naprzeciwko siebie na drodze awaryjnej jak za dawnych lat. Na twarzy dziewczyny przybyło blizn, a po pięknych, kasztanowych włosach nie było już śladu. Wszystkie cebulki wypalił zręcznie chirurg, długie włosy są czymś, co tylko pożera pieniądze, a ich Mayam nie miała zbyt dużo. Heroxa była inwestycją, która pochłaniała wszystko. Odziana w karmazynowy płaszcz zdawała się analizować każdy ruch swoim zmodyfikowanym okiem. Eurfel dobrze pamiętał ten dzień, gdy straciła wzrok, to wtedy wszystko się zmieniło...
I stali tak naprzeciw siebie. Karykatury dawnych przyjaciół, zaszczuci przez rozbieżne cele, zapomnieli o dawno złożonej przysiędze próby uratowania tego brudnego świata; zapomnieli już nawet, kim sami byli. Dla dziewczyny liczyły się już teraz tylko prochy, te krwistoczerwone kryształki wkładane do uszu. Mayam nie wyobrażała sobie życia bez brania dwukrotnie śmiertelnej dawki każdego dnia. Ryzykowała wszystko by chociaż ten ostatni raz usłyszeć słodki dźwięk wszechświata w swojej głowie. Kołysał ją każdej bezgwiezdnej nocy w slumsach Rewy i budził mglistymi porankami. Był jej przyjacielem, kimś, kto nigdy jej nie zdradził w przeciwieństwie do Eurfela. On sam na początku, gdy zaczynał brać, był przerażony samym procederem działania tych narkotyków. Kiedy ćpał, czuł się osaczony. Był wtedy bardzo młody i pochodził z niezbyt dużej miejscowości, jednak osiadając w stolicy, zrozumiał, że samotność jest najgorszą chorobą toczącą ludzi w wielkich metropoliach. Przestał zagłuszać swojego Anioła Stróża i dał mu zapuścić korzenie w umyśle. Traktował go trochę jak lustrzane odbicie, mówił wszystko to, co chciał usłyszeć i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że nakłaniał go do coraz większych poświęceń. Więcej, daj mi więcej, szeptał. Eurfel zaczął się izolować od ludzi, a z czasem także rozumieć, że narkotyk, który miał na celu zmniejszyć samotność, sam po części ją powodował. Gdy z tym skończył, zwykł powtarzać, że po rzuceniu tego syfu człowiek już nie jest taki sam. Głos nigdy nie znika, chociaż słabnie wystarczająco, by można było uznać go za przeszłość. Czai się gdzieś w mroku umysłu, czekając na dogodny moment, by uderzyć i przejąć kontrole. Lekarze nie potrafili dokładnie ująć całego procesu, jaki zachodzi w głowie narkomana, jednak jest to coś na kształt oddzielenia się części osobowości danej osoby i ulepienie z niej bliźniaczej do matczynej. Stąd wzięła się właśnie nazwa tego głosu — Anioł Stróż. Każdy posiadał swojego i jak każdego ściągał on na dno.
Oboje stali po dwóch różnych stronach barykady. Mayam uzależniona gangsterka niemająca nic do stracenia i Eurfel, samozwańczy strażnik Labiryntu, który rozpoczął nierówną walkę, z wrogiem znacznie silniejszym niż myślał. Samotność prowadziła tysiące osób do obłędu każdego dnia. Miasto splamione zostało krwią szaleńców i o ile w dobrych dzielnicach jakoś się to jeszcze trzymało, o tyle w samym Labiryncie trupy rozkładające się gdzieś w rynsztoku z igłą w żyle były normalnym widokiem. Coraz to nowsze narkotyki starały się przebić zasięg heroxy tworząc zabójcze mieszanki toksyn. Sama forma Anioła Stróża często ewoluowała, tworząc wariacje osobowości, które były uzależnione od pożądanych efektów. W głowie mężczyzny pojawiło się wspomnienie z pierwszej wizyty w Rewie. Ściskał dłoń matki bardzo mocno ze strachu przed wielką metropolią. W każdym ciemniejszym zaułku lśniły się krzykliwe neony i oczy robo-prostytutek, gotowych spełnić każdą fantazję konsumentów. Był to całkiem pogodny dzień zaraz po nocnej burzy. Kałuże łączyły się z pobliskimi ściekami, tworząc toksyczne strumyczki przepełnione kolorowymi plamami oleju. Matka Eurfela musiała wejść do jakiegoś budynku z wściekle różowym neonem przypominającym skrzyżowanie flaminga i karpia. Chłopczyk został sam, opierając się o betonowe mury budowli. Ludzie przed nim pędzili na złamanie karku, często popychając się, ścierając. Duża liczba osób nie dziwiła tam nikogo w końcu ulica Sagri, najbardziej ruchliwa w całym Labiryncie, przypominała o tej porze ludzką rzekę, a najgorzej i tak było o godzinach szczytu; to właśnie wtedy pod stopami innych ginęło dziennie kilkadziesiąt osób. Eurfel nie chciał stać się jednym z nich. Głupi motłoch pędził, nie zauważając błękitu nieba; żyli, żeby istnieć, nie by żyć. Puste egzystencje zrodzone tylko na potrzeby utrzymania toksycznego ładu, to nie w takim świecie chciał żyć Eurfel. To był specyficzny rodzaj dehumanizacji, który zrodził się z braku zrozumienia, znieczulicy i wewnętrznej samotności. Mieszanka wybuchowa stworzyła społeczeństwo milionów pionków, którzy nieświadomie poświęcali się dla chorego systemu. Z przemyśleń chłopczyka wyrwał go krzyk. Prosty, niemal zwierzęcy dźwięk wydostał się nad uliczny zgiełk jako ostateczne przekleństwo świata. Jakiś człowiek ubrany w starą marynarską kurtkę i podarte spodnie bojowe osunął się na ziemię kilka metrów od Eurfela. Mężczyzna opadł się na śmietnik, dysząc ciężko i wymachując przed twarzą rękami. Ostatnie stadium „świętej zarazy”, chłopczyk od razu wiedział, że nie ma już dla niego ratunku. Wtedy zrozumiał, jak bezbronny jest człowiek w obliczu nieuchronnego końca. Pojął piękno przemijania i prawdę, jaką niesie za sobą naturalna kolej rzeczy. Ten pokrętny sposób rozumowania miał w przyszłości rzutować na całe jego życie. Zawsze wspominał pierwsze spotkanie ze śmiercią, jako wzięcie świeżego powietrza do płuc. I chociaż cierpienie samo w sobie go przerażało, to obserwowanie, jak ostatni blask w oczach człowieka powoli gaśnie, wywoływało u niego dzikie podniecenie. Zakochał się w śmierci, choć apetyt rósł w miarę świadomości, że osoba umierająca była czymś więcej niż tylko konsumentem. Żyła, miała historię, wewnętrzny wszechświat i zniszczyła go, znikając na zawsze z tego świata. Zupełnie, jak supernowa po wybuchu, ścierając wszystkie swoje niewypowiedziane legendy wraz ze sobą. Po wszystkim zostaje tylko pył i zimno surowej próżni. Pustka, którą nieraz już odczuł.
— I co? Tak po prostu mnie zastrzelisz? Jak zwykłego szczura niezasługującego na nic więcej?
Uderzyła go przejrzystość tych słów. Sam siebie nazywał Szczurołapem, a swoje ofiary szczurami. Każdy, kto brał był szczurem. Każdy, kto bierze jest szczurem i wszyscy muszą zostać zniszczeni. Szczury roznoszą choroby, dlatego szczurów należy pozbywać się jak najszybciej. Jednak sam należał do tych, którzy brali i już nigdy nie będzie czysty. Samotność naznaczyła go krwawą blizną, jednak miał na to plan. Nie pragnął długiego życia, domu, spokoju. Był idealistą. Chciał skończyć swoją misję i zniknąć z tego świata, jako ostatnia jednostka dotknięta tego typu problemem. Zakończyć to, za co czuł się odpowiedzialny.
— Masz coś jeszcze do dodania? — spytał chłodno.
— Eurfel, nie możesz tego zrobić! Nie jestem na to gotowa, zmienię się! Obiecuje! — zarzekała się, zbliżając do mężczyzny.
Zbyt dużo razy słyszał to od bliskich tylko po to, by za chwilę wygrzebywać ich z rynsztoku z ukradzioną forsą. Słodycz kłamstw po tylu latach skrystalizowała serce mężczyzny w diament, którego żadne słowo nie mogło nawet zarysować. Jej opór był daremny; los przesądził się już dwa dni wcześniej, gdy zaczął na nią polować.
— Oboje dobrze wiemy, że tak nie będzie. Jesteś ćpunem, podczłowiekiem, nikim. — postanowił uderzyć głębiej. — Jesteś zerem Mayam.
— A ty niby kim jesteś? Znaczysz tyle samo co ja. Nie ważne czy zginiesz tutaj, czy w Metropolu, śmierć to śmierć! — Wykrzyczała, jej ręce zaczęły spazmatycznie drżeć, a na twarzy pojawił się grymas strachu, co tylko podsyciło żądze mordu w mężczyźnie.
— Więc nie masz nic przeciwko, żebym to zakończył? — powiedział, łapiąc drobną kobietę za kark i sprowadzając do parteru.
Cichy pisk poprzedził salwę bełkotu narkomanki:
— Nie, proszę, nie. Ja... potrzebuję heroxy, chociaż ostatniego diamenciku. Błagam, potrzebuję... Sprzedaje tylko trochę... Nie chcę. Nie sama. Nie chcę!
— Dlaczego? Dlaczego?! — Niemal wykrzyczał. Eksplozja emocji ofiary, na to właśnie czekał.
— Wiesz — zasyczała. — Sam znasz ten głód. Pustka, samotność. Ja nie chcę, ten głos mnie rozumie. To mój...
— Wróg.
Kobieta przestała się wyrywać. Zrozumiała, że nie uda się jej uciec. Od kilku miesięcy słyszała o jego poczynaniach. Najpierw załatwiał dilerów, by później „oczyszczać” tych najbardziej uzależnionych. Myślał, że pomaga, ale prawdziwa pomoc nie mogła polegać tylko na ucięciu źródła. Nie chciała ginąć w taki sposób, jeszcze nie teraz. Głos mówił, że to jest jej czas, że jeśli będzie brała więcej, to pomoże jej osiągnąć sukces. Nie widziała w tym fałszu. Pragnęła tylko szczęścia, zresztą, jak każdy.
Mężczyzna nie zwalniał swojego silnego uścisku, czekając, aż dziewczyna całkowicie pożegna się ze światem i w momencie, gdy był już pewien, że to nastąpiło, ona spojrzała prosto w jego błękitne oczy. Nie bała się już, wręcz przeciwnie, emanowała pewnością siebie. To był moment zwątpienia, rozbicie sytuacyjne, w którym Szczurołap stał się całkowicie bezbronny.
— Kim ty jesteś, żeby tak mówić? Zabijasz dilerów, ćpunów, ale sam nie jesteś lepszy. Gasząc to ognisko, nie usuniesz poparzeń. My, ludzie, slumsy Labiryntu nie potrzebujemy zbawców, bogini to taki sam pic na wodę, jak pomoc humanitarna od Metropolu.
Mężczyzna dostrzegł w jej wzroku coś, co dawno powinno umrzeć. Stara Mayam, uparta i pozostająca silnie przy swojej prawdzie, wciąż gdzieś tam dogorywała. Nie przerwał dziewczynie, podniecenie chwilowo zagłuszyła ciekawość.
— Ludzie nie biorą tego syfu z nudy, czy dla szpanu. To coś znacznie bardziej pierwotnego. Ja chciałam tylko mieć kogoś przy sobie. Blisko, tak, tak blisko, jak ten głos. Kiedy ciebie zabrakło — jej głos zaczął się łamać — nie potrafiłam się pozbierać. Byłam biedną kaleką bez kogokolwiek do głupiej rozmowy. W noc, gdy straciłam oko i ciebie, przyszła samotność. Szeptała mi do głowy znacznie cichszym głosem niż ten od Heroxy. Niszczyła mnie i to właśnie wtedy pierwszy raz spróbowałam towaru, którym handlowałam... A ty? Pierdolony strażnik Labiryntu — powiedziała, starając się powstrzymać kolejny atak świętej choroby. — Powinieneś być przy innych, a nie ich karać. Teraz niczym nie różnisz się już od diamentów. Mieszasz w głowach, dokładnie tak jak one.
Nie chciał jej prawić moralnych kazań, bo mijało się to z celem, ale w tym przebłysku świadomości dostrzegł coś, czego wcześniej u ćpunów nie widział. Sama przyznała, że prochy mieszają jej w głowie. Wyzbyła się ponad szczucie siebie kłamstwami, by spojrzeć prawdzie w oczy. To był progres, jednak nie zmieniało to faktu, że rozum Mayam już niedługo zostałby przeżarty przez postępujący rozrost świętej choroby. W odczuciu mężczyzny to właśnie on daje jej przysługę, zwraca resztki utraconego honoru.
Eurfel spojrzał na nią raz jeszcze, zastanawiając się nad ludzkim szaleństwem. Samotność robiła z tym światem, co chciała. Wykręcała ciała, zatruwała umysły. Zbrukała swoje dobre imię, które rozwijali przez lata filozofowie i urosła do rangi świętej choroby. Zalewała ludzkie czary goryczy, popychając do ucieczki, do brania rzeczy pokroju heroxy. Mężczyzna pomyślał, że każdy musi mieć w sobie jakąś wewnętrzną potrzebę bliskości, posiadania kogoś, w kim mógłby ulokować swoje uczucia. Dziś jednak wszystkie wybory są skrajnie egoistyczne, wielkie korporacje uczą troszczenia się o swój tyłek, a więzi międzyludzkie ograniczają się do minimum. Miłość? Czy ona właściwie istnieje? Mayam była tylko kolejnym dzieckiem zagubionym we mgle zatraconych ideałów; kolejną ofiarą zarozumiałego świata. Jednak Szczurołap wciąż coś do niej czuł, jego róża, jego Mayam na zawsze zostanie nietknięta w jego umyśle. I pomimo, że nie wierzył w życie po życiu, to gdzieś w głębi tliła się nadzieja, że spotkają się jeszcze kiedyś, w innym czasie; w lepszym miejscu.
Samotni jak gwiazdy oddalone o kilometry świetlne. Z daleka ściśnięte pośród gwiazdozbiorów, z bliska wypełnione pustą przestrzenią. Tym właśnie byli wszyscy w tym kraju, pomyślał mężczyzna. Niedogasłymi gwiazdami pozbawionymi sensu i woli życia. Każdy bunkrował się w zamkach z kryształków heroxy przed prawdziwym światem stając się coraz mniej ludzki. Jak obrzydliwym tworem był ten narkotyk Eurfel dobrze wiedział. Nawet jeśli ktoś stworzył go z dobrą myślą, projekt okazał się niewypałem, a teraz zbiera potężne żniwa. Do głowy przychodziło mu tylko to nieszczęśliwie prawdziwe powiedzenie, że piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami; zupełnie, jak Rewa.
— Zrozum — spojrzała na niego już ostatni jako żywa osoba. — W dzisiejszych czasach nie chodzi nawet o bogactwo. Nawet baroni narkotykowi znają tę prawdę, tą samą, o której ty wciąż nie masz pojęcia lub, którą odrzucasz od siebie. Kiedy ostatnie drzewo upadnie, a wszystkie rzeki zostaną zatrute, nikt nie zje pieniędzy, które po wszystkim pozostaną. Człowiek nie chce się bogacić. Ten narkotyk miał być lekiem, który miał nas uratować, zanim wszyscy rozdrapalibyśmy swoje mózgi w poszukiwaniu bliskości. Zrozum, że samotność dotyka wszystkich, a ten głos leczy ciało i duszę. Jest naszym bogiem. Wszyscy my, jak odpady, gnijemy na wysypisku ludzkości, a on przypomina proces recyklingu, który daje nam lepsze życie.
— To ty zrozum. Gdyby ktokolwiek chciał wam pomóc, nie dawałby wam zamiennika. Chcą nas wytępić tym sposobem, cały Labirynt i patologię Czerwonego Młota. Wszyscy jesteśmy dla Metropolu szczurami, które wpierdalają trutkę jak głupie. Tylko człowiek zrozumie człowieka, a ten głos to najgorsze przekleństwo, świństwo wymyślone, by powierzchownie uleczyć problem tych czasów. Dla naszego pokolenia jest już za późno, ale ja przynajmniej walczę, o to, by uratować jutro.
— Możesz zniszczyć ćpunów, dilerów i bierne osoby dookoła, ale ze źródłem nie wygrasz. Ćpunów zniszczysz, tak, ale tego. Nie, tego nie — znów w jej oczach pojawił się obłęd. — Samotność jest wrogiem, znacznie starszym niż myślisz. Kiedyś znów cię dopadnie, a wtedy nie będzie nikogo, żeby cię dobić. Zginiesz gorzej od szczura.
Zapadła napięta cisza pełna niepewności. Mayam nie wiedziała, czy to teraz nadejdzie koniec; czy jej światło zgaśnie pośród smrodu toksycznej rzeki i lepiącej się od oparów drogi ewakuacyjnej? Pomiędzy nimi wciąż wiele rzeczy nie zostało wyjaśnionych, tyle zdań nie zostało wypowiedzianych. Dziewczynie zawsze wydawało się, że oboje są jak dzikie zwierzęta, które nie rozmawiają o głębszych uczuciach, bo po prostu ich nie rozumieją. Jednak wtedy, na ten jeden moment Szczurołap przełamał się i wylał całą falę goryczy, która gotowała się w nim od lat:
— Ty nie wiesz, jak to jest, gdy patrzy się na bliskie ci osoby, które rozdrapują sobie uszy, by nie słyszeć tego piekielnego głosu. Byłem przy Emily, gdy strzeliła sobie w głowę, zaraz po tym, jak rzuciła się na ciebie i pozbawiła wzroku. Umarła w moich ramionach — W oczach mężczyzny znów pojawił się strach tamtych dni. — Szeptała mi całą prawdę o tym gównie. Głos mówił jej, że powinna już dawno być w kostnicy. Że to jest jej miejsce, a tylko dzięki niemu wciąż życie. Uzależnił ją od siebie, a gdy próbowała z tym zerwać. Codziennie przed snem widzę jej powykręcane ciało trzęsące się w spazmach; widzę młodszą siostrę, którą dragi od ciebie pozbawiły życia... Dlatego nie pozwolę, by ktokolwiek kiedykolwiek przeżył to samo. Musimy to zakończyć, wspólnie.
— Dlatego zabijasz? Myślisz, że robisz coś więcej?
— Daje wam wolność.
Strzał przeszył głuchym echem cały ściek. Rozbłysk naelektryzował powietrze, a wnętrzności dziewczyny przebił kosiarz. W ostatnim przebłysku świadomości można było dostrzec dziwny grymas, coś na kształt uśmiechu; ostatnie podziękowanie za uwolnienie ciała z okowów cielesności. Jej białkowe więzienie wleciało z łoskotem do toksycznego szlamu. Błękitna krew zmieniona przez lata brania narkotyków wypuściła ciemnogranatową różę, gdy ciało zaczęło tonąć i znikać z nurtem. Błękitna róża, Szczurołap mógł przysięgnąć, że taki kształt ukazał mu się chwilę przed całkowitym pożegnaniem dawnej kochanki. Poczuł wtedy coś, czego istnieniu dawno zapomniał. To proste poczucie przemijania w samotności, tego, że rodząc się sami, podobnie odchodzimy, pozostawiając po sobie jedynie stłumiony oddech; błękitną różę, która po chwili zostaje rozdeptana przez niczego nieświadomych przechodniów. To była pierwsza śmierć od czasów Emily, która go nie satysfakcjonowała. Jego psychopatyczne żądze mordu często tłumaczył szlachetnymi pobudkami, jednak w tamtym momencie poczuł coś więcej. Coś na kształt zadumy nad losem. Eurfel nie uważał, że Mayam spotkała brudna śmierć, została poniekąd zbawiona, oczyszczona z wiecznej samotności. W jego mniemaniu człowiek jest prawdziwie wolny dopiero po śmierci, a to oznacza, że zabójstwo kogoś, dla kogo nie ma już nadziei na tym świecie, nie jest niczym złym. Pokrętny system wartości często budził kontrowersje wśród osób go znających, jednak nie można odmówić mu totalnego braku sensu. W naszych życiach niezwykle mocno ograniczają nas choćby sama rzeczywistość, czas, przestrzeń, cały wszechświat. Każda mrówka i supernowa tuż przed wybuchem. A najmocniej nasze słabości i strach, który istnieje tylko dzięki materii. Dlatego poza cielesnością dusze, które uwolnił Szczurołap zaznały wolności, a przynajmniej przestawały istnieć, tak jak wolał o tym sam myśleć. Bo czym jest największa wolność, jeśli nie nieistnieniem?