
"(...)
W dni wakacyjne, skwarne jeździłem wraz z babcią oraz jej siostrą, ciocią Jadzią, pociągiem na zakupy. W bardzo wielkim mieście babcia kupowała mi lody, lizaki albo watę cukrową, której smak, ledwie wyczuwalny, przekraczający to wszystko, co zawierało się w wyrazie „słodycz”, wybrzmiewał na końcu cienką melodią aeryjną i ziszczał w wyrazach: „delikatność”, „aksamitność”, „lepkość”, „miękkość”. Miasto tak naprawdę nie było wielkie, ale czy można aby na pewno ufać pamięci dziecka? No a wieś? Wieś, w której się wychowywałem nieduża była całkiem – stąd może i ów kontrast, abis, w ramach którego jawił mi się cały ogrom miejscowości ościennych, gminnych i powiatowych, które z babuleńką odwiedzałem.
Wychodziliśmy z domu i wędrowaliśmy całe pół godziny na dworzec kolejowy, dostojny, ceglany, ze strupieszałym, spadzistym i efektownym dachem, a ciocia wychodziła nam naprzeciw.
Mijaliśmy najpierw ulicę Ogrodową – płaskie, gliniane klepisko, pełne widmowych ruin, mając po lewej swej stronie niebosiężny komin manufakturowy z bocianim matecznikiem na wyniosłym czubie, gdzie czuło się słowiańskość jak nigdzie indziej, gnieżdżącą się od wiosny do babiego lata z całym dobrodziejstwem inwentarza, abociem było to właśnie rozklekotane błogosławieństwo tego sioła: liczne, nienażarte, krotochwilne. Tutaj ekstrahowała się jak gdyby cała polskość w substancjalną „kolebkę”. I nie dość na tym, że się ziszczała! Maćkowa ta Perć, to gniazdo utkane było z wyschniętych źdźbeł krzewinek i trawska, trawsko zaś – poprzetykane mniszkiem lekarskim o szyi żyrafiej, łepetynie przyobleczonej w najgorszą tandetę lipca, z tymi charakterystycznymi żółtymi kapeluszami: lechickimi becikami, łużyckimi chustkami, ślężańskimi czepkami. Tak po prawdzie: wątpliwą mi się zdaje kwestia żółci opisanej, bo i czemuż by nie mogły być me feeryczne mlecze, na poły zmyślone, na poły realne, bieli i czerwieni pomieszaniem? Pamięć to dziwna rzecz, krucha rzecz. I doprawdy trudno jest jej ufać.
Ale oto teraz… oczekiwało się, że pociąg na stacji nie będzie stał w nieskończoność. Szliśmy więc dalej. Po chwili, w pobliżu poniemieckiego tunelu – surowego, zimnego i zastygłego jakby w tym swoim własnym sosie polodowcowym – droga nagle zakręcała w lewo o dziewięćdziesiąt stopni, zmieniała przynależność partyjną i opcję geopolityczną, stając się gliniastym bohomazem, żółtoszarym szlaczkiem na chlorofilowym tle, polną ścieżyną pełną białych i czerwonych punkcików-kwiatostanów, tu i ówdzie pozarastaną chwastem aż do niemożebności, ginącą w nadopiekuńczych objęciach bodiaków, opasłych łopuchów, w rozpaczliwych krzykach poskromionych pejczem upału pokrzyw (Urtica dioica).
I jęła się piąć ta złota droga-wić z powabem wysoko, hen w górę, wzdłuż majaczącego abrysu starego nasypu kolejowego. A gdyby ktoś przypadkiem nie wiedziałby, dokąd wiedzie owa najsekretniejsza, zapomniana bocznica tęczy (Arcus caelestis), ta żyła rozżagwionego El Dorado, to mógłby śmiało zgadywać, że kończy się gdzieś na modrych, rajskich sadzawkach racławickich niebios.
I tak to przeprawialiśmy się z matką mojej matki ku kaskadom kolejarskich przystani, wąskich, poniemieckich przesmyków, cudzoziemskich, tajemniczych wysp i ramp; sunęliśmy ku mirażom kardamonowych szyn-tras, cynamonowych bocznic, miodowych alejek, jaśminowych fontann, polnych, zielnych i pastewnych wodogrzmotów.
Po pewnym czasie ścieżynka krzyżowała się z asfaltówką i przechodziła w tak zwany skrót, a w tym i tory, którymi nigdy nie dane mi było wędrować. I stąd być może pozostał w mym pacholęcym czerepie czarowny urok tego, co nienazwane, nieznane, niezbadane, buzujące w alembiku z potencjałem nigdy nietkniętej okowity. Podobno wielu przechodniów i wędrowców zostało tutaj stratowanych przez lokomotywy – wielgachne, parowe monstra, nieznające ludzkiej ani boskiej litości… ni żadnych innych uczuć.
My tymczasem szliśmy gościńcem, przechodząc pod wiaduktem na drugą stronę torów i zwiększając tym samym nieco ambit naszej eksploracji. Te racławickie wiadukty – kawał historii – niczym gigantyczne, upiorne rzutniki, za dnia dawały cień, a w nocy – majaki duchów poległych podczas wojny esesmanów: ludzi złych i okrutnych, ludzi-zwierząt, ludzi-nieludzi.
Człapaliśmy dalej. Przemykając gwałtem na lewo w bok, niczym dziarski, pijany od ciągłych przypływów i odpływów radości surfista, przełamywaliśmy następnie rozczapierzony wierzch krasnego stoku, na którym mościł się w całej swej okazałości przejazd – tak po chłopsku, wygodnie i rozłożyście – z tymi charakterystycznymi rogatkami i sygnalizatorami świetlnymi, których przeszywającej, niemalże bestialskiej czerwoności zawsze bardzo, tak bardzo się obawiałem.
(...)"