Dom miał klasyczny kwadratowy kształt i ciągle białą elewacje tylko troszeczkę przykurzoną śladami użytkowania. Był duży i parterowy, z wielospadowym dachem pokrytym czerwoną dachówką.
W sam raz dla wielbicieli skosów.
Uśmiechnąłem się odkładając pakunek, bo pewnie taki tekst by mi sprzedali, gdybym chciał kupić tą posesje i nikt by nie napomknął o ciasnych pomieszczeniach na poddaszu, i okolicy, po środku niczego.
Jak okiem sięgnąć tylko lasy i pola, wszystko pokryte mokrym śniegiem. Nawet do wioskowego sklepiku trzeba drałować jak głupi, kilometr leśną drogą, przez zaspy i doły. Właśnie wróciłem i w końcu to naoliwię, bo furtka skrzypi jak jasna cholera, przy okazji przypominając mi pierwsze wrażenie, gdy przybyliśmy tu w nocy z Amorem.
Trzy dni temu.
Przywitała nas prawdziwa twierdza. Żelazne ogrodzenie z zaostrzonymi prętami, zaraz za nim, rosły dorodne tuje, które jak blanki wyznaczały druga linie obrony przed spojrzeniami nikogo, bo w pobliżu były tylko zające i trzy pustostany.
Idziemy dalej.
Przycisnąłem czule ciężkie pudło, a za bramą było tylko lepiej. Jakoś jaśniej. Cisza i spokój, można założyć ogródek o co właściciel się nie postarał. Spokojne bezpieczne miejsce do ustatkowania się i spełnienia tej całej presji oczekiwań społecznych, epatującej sloganami: Pracuj, konsumuj, rozmnażaj się - brr...! Zawsze mnie zastanawiał, ten fenomen gotowanej żaby.
Po prawej frontowe wejście nad którym widnieje lukarna, z ażurowym balkonem wspartym na czterech kunsztownie rzeźbionych kolumnach, zupełnie jak w rezydencji z "Dynastii" (oczywiście wersja rodzima).
Teraz otwarte, a wtedy klucz był pod wycieraczką przed wejściem w bocznym wykuszu, a ja naiwnie myślałem, że wszyscy używają głównego, prowadzącego wprost do salonu (nie ma gdzie kurtki powiesić), połączonego z kuchnią na przestrzał i zamkniętego przeszkloną ścianą (prowadząca na taras, z którego piękny widok na las, zasłaniają garaże).
Wewnątrz po lewej, patrząc od frontu, szare sypialnie, zimna łazienka i drzwi z wieszakiem. Potem schody, jedne w dół, a drugie na górę. Wszystko urządzone w niemal ascetycznym stylu i zakurzone, jakby nikt od dawna tu nie mieszkał.
W piwnicy była odpowiedź.
Gdy przybyliśmy drewniana ścianka (na której się wiesza narzędzia) była otwarta jak drzwi do szafy i tylko dzięki temu wiedzieliśmy, co jest dalej.
Kolejne schody w dół, korytarz i trzy pomieszczenia pomalowane na biało. Pierwsze pełne zapasów, następne to melina naszego wujaszka Alfreda, co poznałem po zapachu, brudnym łóżku i aparaturze do destylacji księżycowej wody. Bezapelacyjnie numer trzy był najlepszy. To nic, że pełny elektrośmieci, ale była też broń, amunicja, no i najważniejsze, w ścianie widniał, zupełnie odkryty, sejf z wysokowęglowej stali.
Niestety zamknięty.
Gdy wszedłem wiertarka leżała na podłodze, a Amor w pokracznej pozycji z przymkniętym okiem i językiem na wierzchu, grzebał w wywierconym otworze, przyświecając sobie latarką.
– Pomóc ci? – Zapytałem, stawiając pakunek obok sterty rupieci.
– Złamałeś już dwa wiertła – mruknął niezadowolony w ramach odpowiedzi.
– Co tam jest? – nie dawałem za wygraną.
– Chuja widać, jakaś siatka i się ciągle odgina – warknął i spojrzał na metal z wrogością, po czym westchnął bezsilnie, usiadł i opierając plecy o ścianę sięgnął do kieszeni – Pierdole to, zapalisz?
– Właśnie Amor... – przechyliłem lekko głowę świdrując go spojrzeniem. – Powiedz mi jak to jest? Widać, że wujaszek na brak kasy nie narzekał, a fajki kupował ruskie i to te najtańsze, śmierdzące sianem – wyrzuciłem to z siebie, bo strasznie mnie nurtowało dlaczego musiałem iść do sklepu pomimo tego całego dystansu, do emocji, nie byłem przecież pozbawiony pragnień, a uczucie zapalenia dobrego tytoniu ceniłem sobie nad wyraz wysoko.
– Nie przesadzaj, mamy tu wszystko. Tylko różnej jakości – zripostował.
– Różnej? Ruskie konserwy, ruski karabin i nawet wódy nie kupił tylko bimber pędził, to Polak w ogóle? – zapytałem delikatnie zirytowany, bo mam zgagę po drożdżach.
– Królu złoty! Tak to na wschodzie, a Wuj to był prawdziwy ten, no... – Podrapał się po głowie w poszukiwaniu odpowiedniego słowa, po czym zadziałało – Pepers! Samowystarczalny – rzekł z nieukrywanym podziwem pomieszanym z dumą i chyba zaczął wyobrażać sobie resztę życia w tym obskurnym raju.
– Ta... Siedział i srał pod siebie. – Przywróciłem go na jawę i pomyślałem, że minimalizm jest u nich rodzinny.
Nie żebym nie lubił Amora, taka poczciwina, nie najmądrzejszy, ale nie można powiedzieć, że pętak. Wyciągnąłem więc z pudła drugi powód wycieczki , pół litra żytniej i gadając o dupie Maryny, po dwustu gramach trzeciego powodu, Igor nagle podskoczył na równe nogi.
– Wykujmy go i wysadźmy w powietrze! Mamy nawet granaty! – wypalił, niszcząc przy okazji mój wrodzony optymizm, względem inteligencji niektórych.
– Ta... Wszystko zniszczymy. To nie film i nie ma tak łatwo. – Uspokoiłem jego entuzjazm, przypominając sobie przytomnie, jak pierwszego dnia poinformowałem Amora o możliwości ukrytej kombinacji do sejfu, zapisanej na kartce, gdzieś w domu na górze, w książce albo szufladzie.
Niestety szyfru nie było (kto by się spodziewał), ale tępa siła i upór przyniosły rezultaty.
Po tygodniu rozpruliśmy ten sejf, w środku były laptopy, kilkanaście twardych dysków i ogólnie cały ten plan był misternie utkany. Co prawda o spiskach, masonach i inwazjach kosmitów nic nie było, ale była cała kolekcja pornosów i wszystkie klasyki filmowe lat dziewięćdziesiątych, z "Akademią policyjną" na czele. Kochany Wujcio - samotnik, serio chciał tu siedzieć i śmierdzieć, niezależnie od końca świata i wszystkiego innego. Szkoda , że mu się nie udało, chociaż mój nos z pewnością nie będzie narzekać.
W każdym bądź razie w obecnych warunkach lokal był jak znalazł.
W naszej bezpiecznej przystani, piliśmy, jedliśmy i oglądaliśmy "Kevina" na Wielkanoc, dłubiąc w nosie i pierdząc pod siebie. Amor opowiedział mi swoją osobistą historie, o śmierci rodziców, domu dziecka, kłopotach z prawem i wyjściu na prostą. Szczerze mówiąc każdy ma swoja historie i zwykle nie ma się czym chwalić, no ale dzięki wrodzonej empatii, cierpliwie słuchałem.
Śnieg padał, później topniał, padał i czekaliśmy tygodniami, czasem wypuszczając się na krótkie wycieczki w poszukiwaniu zakupów oraz innych zagubionych ludzi. Naszym środkiem transportu została solidna terenówka znaleziona w garażu, która do działania potrzebowała interwencji prostownika (co dało się załatwić), więc objeździliśmy już wszystkie okoliczne wioski.
Zrobiło się ciepło, skończył się marzec odsłaniając ogrom zniszczeń na drogach i pozostał tylko żal, że nie było już nikogo, kto by posprzątał bałagan.
Zaczęło się od tego że musieliśmy zadecydować co robić dalej, a wiadomo, że takie rozważania potrzebują odpowiednich warunków, które właśnie nam się kończyły. Zagrożenia na niebie nie widzieliśmy od początku ani razu, tym bardziej na ziemi, postanowiliśmy więc pojechać do miasta, do marketu, na małe zakupy.
Trochę się zaniedbaliśmy, a raczej Amor się nie golił, więc teraz miał rudy rzadki zarost, jakby w gówno nawtykać zapałek. Założył ciemne okulary, które znalazł w szufladzie, bo miał kaca i bełkotał coś, że słońce razi go w oczy.
Pojechaliśmy, wybiliśmy szybę i w środku trochę śmierdziało, ale wzięliśmy, same luksusowe towary. To był dopiero shopping, whisky, Marlboro, masę cukru i innych konserwantów. Załadowaliśmy to wszystko pod sufit, naszego brudnego pojazdu i właśnie wracaliśmy boczną drogą przez las, bo krajową tarasowało drzewo.
W gruncie rzeczy udana wycieczka. Byliśmy już niedaleko domu, gdy Amorowi się wyrwało.
– Pojedźmy do stolicy!
– Ta... A po co? – zapytałem podrzucając cukierka, który odbił się od moich przednich zębów zamiast wylądować na języku.
– Kurwa, powinniśmy się ruszyć! – rzekł jak prawdziwy człowiek czynu, po czym poprawił się za kierownicą, najwyraźniej podekscytowany niemal letnią pogodą.
– Nie lepiej gdzieś bliżej? – dopowiedziałem podrzucając Skitllesa
– Siedlce?
– Chociażby – odrzekłem znudzony, bo nie chciało mi się teraz myśleć. Poza tym, zawsze chciałem pojechać w Bieszczady.
– Trzeba się w końcu dowiedzieć, co się kurwa stało, bo zapuściliśmy się jak knury – nie dawał za wygraną.
– Hola, hola! – Zaprotestowałem bo wodę w domu mieliśmy i można było o to zadbać, jednak patrząc ( a nawet czuć) na Amora, byłem niemal pewny, że higienę dziedziczymy w genach.
Kolejny cukierek poleciał w powietrze i nagle zaskoczony gwałtownym hamowaniem, prawie wybiłem czołem szybę, bo zapomniałem zapiąć pasów. Wszystko się dobrze skończyło, jechaliśmy powoli, a zakręt nie był ostry, ale za zamach to Amora opierdole. Już miałem to zrobić, ale znieruchomiałem i serce stanęło mi w gardle.
Przed nami, poboczem przy lesie, spokojnie maszerowała drobna postać człowieka. Amora zamurowało, siedział z rozdziawioną japą, więc ktoś musiał podjąć decyzje.
– Powoli. – Zadecydowałem, bo to nie było wcale takie oczywiste na jakie wyglądało. Słychać nas było z daleka, mogła się schować do lasu i nic byśmy nie poznali, a przynajmniej ja bym tak zrobił. Chyba, że była szalona i od miesiąca nie widziała człowieka, wtedy powinna się cieszyć, skacząc jak opętana, a ona szła i najwyraźniej miała to dupie, w każdym bądź razie nie zwracała na nas uwagi.
Szturchnąłem Amora, żeby ruszył i gdzieś w połowie dystansu między nią a nami, odwróciła się z szelmowskim uśmiechem na twarzy i wystawiła kciuk, tak jak się łapie stopa.
Wtedy dostałem gromem, spadł z jasnego nieba. Cudowna nieznajoma była bohaterką moich snów, zarówno tych pięknych jak i koszmarów. W życiu jej nie spotkałem, tylko w nocnych majakach które złośliwie przepłynęły mi przed oczami.
Byłem sparaliżowany.
Była śliczną filigranową blondynką, z włosami do ramion, idealną twarzą z przeraźliwie niebieskimi oczami oraz uśmiechem, który stopił by nawet serce z lodu. Musiałem się opanować, bo moje właśnie waliło jak oszalałe.
Dotoczyliśmy się i nim zdążyłem pozbierać myśli, jakby nigdy nic zapytała.
– Podrzucicie mnie do Kołobrzegu?
– Ta... Tylko zajedziemy po kąpielówki – powiedziałem automatycznie, trochę zaskoczony, bo na wakacje jest jeszcze za wcześnie. Z miejsca poczułem do niej sympatie, a potem nastał niezręczny moment ciszy, gdy podziwiałem jej gładką skórę, żałując że nie mam ciemnych okularów.
Amor się zawiesił i zniknął, jakby go tu nie było.
– Na co się tak gapicie? Nie widzieliście kobiety? – w końcu wybuchła poirytowana.
Nerwuska, pomyślałem z ckliwością i już najwyższy czas, by odzyskać rozum, wysyłając emocje gdzie ich miejsce, czyli bardzo daleko.
– Od dłuższego czasu to właściwie nikogo, a ty spadłaś z księżyca? – zapytałem, już całkiem poważnie.
– Jechałam z Lublina i mój motor się zepsuł, a wy gdzie spędziliście ostatnie miesiące? W jakiejś norze pod ziemią? – popatrzyła krytykując, zapewne całokształt Amora, ale to mi zrobiło się głupio.
– To długa historia, a ty wiesz co się naprawdę stało? – zapytałem przytomnie.
– To proste, po Incydencie jesteśmy z powrotem w średniowieczu. Będziemy tak stali czy mnie zabierzecie, z chęcią opowiem wam więcej. Chyba się nie boicie?
– A ty boisz się ufo? – postanowiłem rozwiać wszelkie wątpliwości.
– Jestem odporna, zresztą jak większość ocalałych. Krótka piłka chłopaki – obnażyła białe równe zęby i z tym samym szelmowskim uśmiechem co na początku, zapytała – Zaryzykujecie?
...