Pasieka (luźne fragmenty... czegoś)

1
Prośba o korektę tekstu, dzięki! :)

Jak trudno jest zatrzymać te okruchy najpiękniejszych i najjaśniejszych dań, jakie serwuje nam życie, i sprawić, by ułożyły się w jakąś oszałamiającą ingrediencję wiecznego trwania. Można przejrzeć stare, rodzinne albumy ze zdjęciami, odkurzyć piękne wspomnienia i nasycić nimi teraźniejszość. Niech melodie z dawnych lat zabrzmią ponownie i – niesione na łuku fermaty – wybrzmią urodzajem prasłowiańskiej magii; niechaj pozwolą przeżyć to nasze wątłe życie raz i jeszcze dwa razy może. Niechaj zabrzmią, a wysłuchane – pozwolą wyrwać się swoim melomanom z lejców czasu, manifestującego się poprzez tykanie zegarów z kukułką i pianie wiejskich, krewkich kogutów. Pragnąłbym z całego serca zachować kwintesencję smaku, zapachu i koloru utraconych lat, które mi bezpowrotnie przeleciały wraz z całym złotem, gdym daremnie poszukiwał żyły modernizmu i pozytywizmu w uczonych księgach i w wielkich miastach. Stworzyć rad bym alembik do produkcji marzeń, wspomnień i majaków; zagęścić w esencję radosne rymy przeszłości; zogniskować w oszałamiającą światłość, jak w soczewce, każdą pojedynczą tęczę nad Racławicami; wyizolować i na wieki zachować klarowne efemerydy, duszy incytatory, mego jestestwa skrzydła, człowieczeństwa mego podwaliny. Podsycić języki ognistych zmysłów, obudzić prastare duchy i chochliki! Ocknąć się z letargu codzienności i, może ze sto razy jeszcze, odbębnić repryzę! Pędzą me myśli ku temu właśnie.

To było chyba na Głogóweckim rynku… To tam ją ujrzały me oczy pacholęce, wypatrujące błahostek, detali, drobin, które się ma pod nogami, wszelkich okruszków tego, intrygującego i przerośniętego w oczach dziecka, świata. I pamiętam to jak dziś, jak na jej widok – na widok zgubionej przez kogoś niefortunnie, topiącej się w słońcu, gałeczki lodów, niczym telluryczna lizawka, niczym ssana właśnie przez Ziemię „piposzka” – pienił się spocony, straszliwie wkurzony bruk, ułożona jeszcze za Niemca w tej oto małomiasteczkowej , malowniczej scenerii.

Rano moja pościel, zdjęta z łóżka i wystawiona przez babcię na świeże powietrze, zażywała słonecznych kąpieli, pod wpływem których, niczym apetyczna bylina, pączkowała, puszyła się i bujniała... no i, w końcu, zakwitała wszystkimi stopniami połysku, całymi menzurami grubych płatów bieli, którą by można było kroić, a następnie sprzedawać na kilogramy.

Działkowicze z domów kolejowych Prudnika i Racławic, stare babcie (wiecznie się pałętające po swych przydomowych ogródkach, w których cegłówki, ułożone w poprzek i częściowo tylko zanurzone w ziemi, tworzyły rodzaj zapory, oddzielającej grządki od chodnika i od reszty obejścia), wiejskie zielarki i znachorki… I ten pan Lankamer na swym anachronicznym rowerku, który zaopatrywał naszą rodzinę w świeże owoce: jabłuszka i gruszki... To był zupełnie inny świat, jakiego nie znacie i już nie poznacie.

Akurat trwały wakacje. Ten pocący się nektarem słoneczników sierpień, zatykający zielonymi noskami nozdrza bawiącym się nieopodal klonu dzieciom, pozostawił w mej pacholęcej głowie obfite, kolorowe odpryski wspomnień z czasu późnego peerelu, utkane z migotliwej łuny żarzącego się rydwanu słoneczników, egzemplarycznych, wyrwanych z gruntu i kontekstu, znaczeń oraz wyekstrahowanych oleistych obrazów – całej gamy lepkich, wiejskich pejzaży: na czele z oazą wonności maści wszelakiej, z kuferkiem strzeżonych przez pająki sekretów, z orzeźwiającym czyśćcem przydrożnej kapliczki, z zagonem kłębiących się strąków roślin strączkowych, buzujących w skwarze popołudnia jakichś płatków kwiatowych i harcującego, lubieżnie, ścierniska-mrowiska. Te obrazki, składające się na racławicką arkadię, w które wsiąkła, niczym w lessy, fantastyczna słodycz rzeczonego lata, posiadły jak gdyby swoje drugie, ukryte dno w postaci miąższu ze złotej moreli, wodzącego za nos pachnidła gruszki i – prostodusznego, choć wzmocnionego bogactwem konotacji – posmaku babcinego kompotu ze starej, jeszcze poniemieckiej, papierówki – prawdziwego eliksiru rozkoszy, sił witalnych i orzeźwienia.

Mieszkałem podówczas w sennej chacie, rozpostartej na pochyłym stoku międzypokoleniowej przepaści, jaka dzieliła – wyłącznie w sensie symbolicznym – wszystkich członków mej familii. Ja byłem młody i malutki, a oni – starzy i duzi. Ot i cała przepaść. Familia ta była całkiem liczna i roztaczała nade mną swój parasol ochronny, rozpostarty ponad całe sioło. Najchętniej, w słoneczne dni lata, przyjmowałem tę dobroczynność ze strony babcinej siostry – cioci Jadzi i jej męża.

Wujostwo mieszkało w pobliżu kolei w strupieszałym, pamiętającym jeszcze niemieckich wysiedleńców domu z nagiej cegły, który znajdował się na kresach wyższych pięter racławickiej panoramy i – wraz z bujnym ogrodem oraz pasieką – tworzył pępek, plexus solaris mojego ówczesnego grajdoła. Ten mur ceglany domostwa, jak przesuszony zgred, gubił kruchą zaprawę, niczym solarny Pan swą jajeczną żółć, i był wszystkim tym, na co stać było i czego w istocie pragnęli jego właściciele – zapomniani w swych skansenach, zasklepieni propolisem różanych okularów na ławce w swoim ogrodzie, pielęgnujący ogólniejszą ideę chodzącej zacności i dobroci.

W dni takie jak ten, którego wszystkie minuty pałały od blasku i oślepiały światłem, skansen przeistaczał się w sprawną machinę pełną przodowników i z cicha bzyczących bohaterów. W ruch szły nagle, zniesione z olimpijskiego strychu i przeniesione naprędce z tellurycznej komórki, piwnicy zakurzone akcesoria: wyciskarka do miodu (wielka niczym pralka Frania), podkurzacz, odważniki od sędziwej wagi i inne atrybuty wujkowej obecności. Ów siwy, łysiejący starzec królował nad tym wszystkim ręką Midasa władającego Frygami, a czego się wujek tknął, natychmiast zmieniało się w złoto oraz mleczną ambrozję. „Trutniąc” się u jego boku, łasuchowałem ochoczo ogryzając plastry sześciokątnych uśmieszków, a wraz z nimi – małe słoneczka, i oblizując co chwila umorusany swój „pychol”.

Nieopodal wujkowej pasieki znajdował się kompostownik komunalny w kształcie wielkiej, murowanej wanny, z którego na okrągło wylewało się wpienione powietrze i rozlewało po na wpół zdziczałychm sadach i ogrodach. Wiecznie czuło się tutaj zapach gnijących jabłuszek, usychającego kopru; kiszącego się na grządce, niczym na solarnej patelni, „ogórasa”: Pallasa, Echiona czy innego Toasa z rodu Gigantów...

Pasieka (luźne fragmenty... czegoś)

2
maciekzolnowski pisze: oszałamiającą ingrediencję wiecznego trwania.

Ta uwaga się tyczy całego akapitu. Jako czytelnik lubię rzeczy proste, jako pisarz-amator uważam się za rzemieślnika, takiego stolarza, mającego tworzyć rzeczy ładne, ale funkcjonalne. Dlatego dla mnie ten akapit był strasznie ciężki - te kwintesencje, alembiki, ingrediencje strasznie mnie męczyły. Sam musisz sobie odpowiedzieć, czy w takiego prostego, masowego czytelnika celujesz (i wówczas opisy uprość) czy też nie (i wtedy opinię za przeproszeniem olej).

To znaczy, dla mnie to wszystko przekombinowane, napuszone, barokowe - ale są też i tacy, którzy się w takiej prozie lubują.
maciekzolnowski pisze: I pamiętam to jak dziś, jak na jej widok – na widok zgubionej przez kogoś niefortunnie, topiącej się w słońcu, gałeczki lodów, niczym telluryczna lizawka, niczym ssana właśnie przez Ziemię „piposzka” – pienił się spocony, straszliwie wkurzony bruk, ułożona jeszcze za Niemca w tej oto małomiasteczkowej , malowniczej scenerii.
O ile poprzednio te wszystkie oczęta pacholęce i takie tam to rzecz gustu, to tuaj masz babola. To zdanie jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe, zakrawające o bełkot. Przepraszam, ale naprawdę trudno mi tutaj napisać inaczej.

Strasznie mnie męczył ten tekst. Długie zdania, wielokrotnie złożone, mnóstwo wyrazów, które bez szkody dałoby się zastąpić łatwiejszymi - a których jedynym celem, jak mi się wydaje, jest nadanie całości złoconego połysku.

Jak jednak pisałem, jestem człowiek prosty i lubiący rzeczy proste.
http://radomirdarmila.pl

Pasieka (luźne fragmenty... czegoś)

3
Dzięki Szopen. Ten tekst dopiero się rodzi, rodzi w bólach. Pozostawiłem go na razie w takiej wersji, ale pewnie jeszcze kiedyś do niego wrócę. I poprawię co nieco. A czy celowałem w masowego odbiorcę? Raczej w żadnego nie celowałem. Pisałem tym razem dla siebie bardziej, a niżeli dla kogoś. Ale przeczytaj Szopen koniecznie mój "Pivovar...", a wtedy zobaczysz, że staram się pisać także i w nieco inny, prostszy sposób.

Pasieka (luźne fragmenty... czegoś)

5
A ja lubię taki rozbuchany barok :D Fajne to jest, bijące z tego tekstu słońce aż oślepia, aż to wszystko pachnie, ten usychający koper to aż po prostu da się dotknąć i pomacać... Ładne, dopieszczone - ale nie umęczone, tekst sobie sam płynie; podoba mi się :)
Z błędów - literówka:
maciekzolnowski pisze: na wpół zdziczałychm sadach i ogrodach.
No i wywaliłabym cudzysłowy z dwóch ostatnich akapitów - ale to kosmetyka :D
Dobra architektura nie ma narodowości.
s

Pasieka (luźne fragmenty... czegoś)

6
Serdeczne dzięki, Isabel!

Jestem zbudowany, zmotywowany do dalszej pracy. :) Być może zabrzmi to naiwnie, ale naprawdę pisałem z potrzeby serca. Miałem niezwykłe, piękne dzieciństwo, za którym szczerze tęsknię, a którego cząstką miałem zamiar się z czytelnikiem podzielić (choć to nie do końca jest przecież możliwe).
Inne moje "teksta" są zdecydowanie bardziej rozrywkowe, napisane (ot tak) na żarty i na niby, ale może za jakiś czas, kiedy coś tam przeżyję (to znaczy zostanę doświadczony w bardziej brutalny sposób), i jeśli nie znudzi mi się jeszcze pisarstwo, to - kto wie - może będą ze mnie ludzie. ;)

Ślę pozdrowienia!
MZ
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron