W 1947 roku żniwa wreszcie były dobre. Ludzie mówili, że teraz jest już najwyższy czas na repatriowanie się – rodzina Janka i jego najbliżsi krewni, oraz cała wioska, jak jeden mąż. Z sąsiednich miejscowości podobnie. Pod koniec sierpnia chłopy gromadnie pojechały do powiatowego miasta Oszmiana po stosowne papierki, do władzy po zaświadczenia, że jako Polacy chcą wrócić do Polski, Matki – Ojczyzny swojej.
Nie przepychali się w urzędzie. Kilku z nich, najwcześniej przybyłych, grzecznie weszło do budynku, jeden za drugim. Wiadomo, otrzymanie bumagi na repatriację to bardzo poważna sprawa, nie można się pchać, jak na odpuście do kramów. Swoje trzeba odstać.
Jeden z chłopów zapukał w drzwi właściwego pokoju i wszedł do środka. Inni zakurzyli papierosy na korytarzu i szybko otworzyli okna, gdyż gęsty dym od razu wypełnił pomieszczenie. Ledwie kilka razy porządnie się zaciągnęli, a drzwi ponownie się uchyliły i pierwszy z interesantów wyszedł.
– Co, tak szyb… – Chłop, stojący w kolejce jako drugi, zdziwił się, ale nie dokończył. Zaskoczył go wyraz twarzy wychodzącego – miał dziki wzrok i zmierzwione włosy; wyglądał, jakby przed chwilą dostał obuchem w głowę. Zamknął za sobą drzwi, oparł się o nie plecami i przeciągnął dłonią po odświętnie wygolonych policzkach.
– Chłopy… ja, ja… – Odkaszlnął i wreszcie wykrztusił: – Ja nie jestem Polakiem!
– Co ty gadasz? Ot, szaleju się najadł. Do urzędu jedzie, a schlał się od rana. – Kilku chłopów zaczęło mówić naraz.
– Nie! Tak mi ten Rusek powiedział. – Z rozognionymi oczyma, jakby miał gorączkę, wskazał na zamknięte drzwi. – Że ja Białorusin, nie Polak. Nie mogę jechać do Polski. Ja Białorusin!
– No, durak ty. – Jeden z chłopów odsunął go niecierpliwie, otworzył drzwi i wchodząc do środka, dorzucił: – Pewnie w papierach masz coś nie tak. Poprawisz i już.
„Białorusin” nic już nie odpowiedział, tylko chwycił się dłońmi za głowę, pokręcił nią na boki i niesłyszalnie coś do siebie mamrotał. Wyglądał na naprawdę oszołomionego. Pozostali niepewnie spoglądali po sobie, niektórzy wzruszali ramionami. Nie wiedzieli, co sądzić o tym. A tam, tak, na pewno zwykła pomyłka w papierach. Zaraz wyjdzie ten, co teraz wszedł i pokaże bumagę na repatriację.
W tym czasie na korytarzu pojawiło się kilku nowo przybyłych, wśród nich Feliks Brałkowski z synem Staszkiem i jego szwagrem, Masalskim. Od razu zauważyli, że chłopi oczekujący w kolejce mają dziwne miny.
– Co jest? – zagadnął Feliks. – Nie wpuszczają?
– Nie – odrzekł najbliżej stojący. Zaciągnął się mocno papierosem i wskazał na stojącego pod ścianą, przy drzwiach. – Ten już był. Wyszedł i mówi, że jest Białorusinem. Coś pewnie w papierach nie tak. Ale…
Nie dokończył, gdyż usłyszeli podniesione głosy, dochodzące z pokoju. Co znów? Chwilę później drzwi się otworzyły i wyszedł… Nie, nie wyszedł a wypadł drugi z chłopów. Nie wyglądał wcale lepiej, niż pierwszy; zachwiał się, uchwycił klamki i krzyknął:
– Chłopy! – Kilka razy wciągnął głęboko powietrze do płuc i ponownie krzyknął: – Chłopy! My wszyscy Białorusiny! Nie Polacy! Wszyscy!
Tego było za wiele dla poddenerwowanych, już wcześniej oczekujących oraz nowo przybyłych. Pierwszy z nich odtrącił stojącego w drzwiach i wpadł do środka pokoju, a za nim, hurmem, cała gromada.
Siedzący w głębi pomieszczenia urzędnik podniósł wzrok znad papierów, które czytał przy biurku i zimno spojrzał na hałaśliwą hałastrę.
– Czytać nie umiecie? Kartka na drzwiach wisi, że po jednym wchodzić.
Takimi słowami można usadzić w miejscu jednego interesanta, ale nie rozwrzeszczaną gromadę. Nawet w państwie totalitarnym emocje czasem biorą górę nad obawą przed konsekwencjami.
– Tamci... – któryś z chłopów przekrzyczał rejwach i wskazał ręką na drzwi – tamci mówią, że niby nie są Polakami. Że niby Białorusini! I my wszyscy też!
Urzędnik zamknął teczkę z papierami, oparł się o oparcie krzesła, złożył ręce na piersiach i chwilę odczekał, aż umilkli. Dopiero wtedy beznamiętnie odpowiedział:
– Tak stoi w papierach, które mam. – Nachylił się nad biurkiem i stuknął palcem w leżącą przed nim teczkę. – Nie ma już Polaków w rajonie. Ci którzy byli, dawno wyjechali.
Dopiero wsadził kij w mrowisko. W pierwszej chwili wszyscy obecni oniemieli, ale za chwilę rozległa się kakofonia wrzasków:
– Jak to ?! Co to?! Co wy?! My Polacy z dziada pradziada! Polska Ojczyzną naszą, do niej chcemy wrócić! – Chłopi przekrzykiwali się wzajemnie, wymachując zaciśniętymi pięściami przed nosem urzędnika.
Służbista musiał być wprawiony w swojej pracy i w radzeniu sobie z natrętami. Ponownie przeczekał najgłośniejsze wrzaski i spokojnie zakomunikował:
– Jak mówiłem, wy nie Polacy, a Białorusini.
– My Polacy! – odkrzyknął Staszek. – Chcemy wracać do Polski!
– Polacy mogli i wyjechali. Białorusini nie.
– Mamy papiery! – krzyknął ktoś w głębi, wymachując kilkoma kartkami. – Polskie! Chcemy wracać do Polski!
Urzędnik znowu chwilę odczekał i ponownie postukał w teczkę:
– Tu są papiery. Urzędowe. Tylko Polacy mieli prawo do repatriacji do Polszy. Wy Białorusini, nie macie prawa. Wszystko.
Krzyki chłopów roznosiły się przez otwarte drzwi i okna na zewnątrz budynku, alarmując tam oczekujących. Długo nie trwało, a pokój zapełnił się nowo przybyłymi z podwórza; ci, dla których nie starczyło miejsca, tłoczyli się na korytarzu. Złowróżbna informacja rozeszła się między nimi błyskawicznie, powodując taką samą reakcję, jak poprzedników.
Nowe krzyki, złorzeczenia i przekleństwa nadal nie robiły żadnego wrażenia na biuraliście. Spokojnie zaczął ostrzyć ołówek scyzorykiem; spoglądnął pod światło na jego czubek, chuchnął, jeszcze raz delikatnie przeciągnął ostrzem po grafitowym koniuszku. Sprawdził wykonaną pracę opuszką palca, z zadowoloną miną odłożył przybory na biurko i wyciągnął z szuflady gruby brulion. Spojrzał spokojnie na wściekłych chłopów i przeciągając słowo, zapytał najbliższego, akurat szwagra Staszka:
– Waaasza familia?
– Masłowski, wieś Polany. Polak! – odrzekł podniesionym głosem.
Urzędnik poślinił palec, otworzył brulion na właściwej stronie, przeciągnął dłonią w dół zapisanej kolumny do szukanej pozycji, przewertował kartki w leżącej obok teczce, porównał informacje i mruknął:
– Daa. Jest. Masłowski i jego żona Anna. Zamieszkali Polany, rajon Oszmiana. Narodowość białoruska.
– Coo?!
– Nie wrzeszczeć mi tu. – Urzędnik zimno spojrzał znad drucianych okularów. – Tu jest urząd. W bumadze stoi – narodowość białoruska. Następny. Familia?
– Brałkowski! – Rozgorączkowany Staszek odsunął zaskoczonego szwagra i prawie wykrzyczał swoje nazwisko. – Stanisław! I mój ojciec Feliks. Też wieś Polany. Też Polacy z dziada pradziada!
– Mówiłem, nie wrzeszczeć. – Na biuraliście podniesione głosy wywołanych i ogólna wrzawa dalej nie robiła wrażenia. Znowu przekartkował brulion. Znalazł i beznamiętnie przeczytał: – Jest. Feliks Brałkowski i syn Stanisław…
Urzędnik nagle zawiesił głos i pochylił nad otwartą stronicą. Przez chwilę uważnie się w nią wpatrywał. Postukał palcem w kartkę, uniósł brwi i spojrzał pytająco na młodszego:
– Rodzony w tysiąc dziewięćset dwunastym?
– Tak. Coś się nie zgadza? – Tym razem Staszek odpowiedział ze zdziwieniem w głosie.
– Tu stoi… – rozmówca ponownie postukał palcem w stronicę – że byłeś Perepeczko. Stanisław Perepeczko. Przekreślone i dopisane Brałkowski. Co to… – Znowu zawiesił głos i podejrzliwie spojrzał na stojącego przed biurkiem. Obudziła się w nim stalinowska czujność.
– Aach… – Staszek lekceważąco machnął ręką. – To dawniej było mylnie. Poprawili, bom Brałkowski.
– Kto poprawiał? Dlaczego? – Urzędnik przysłuchiwał się uważnie. – I mówiłem, cisza! – Podniósł głos, spojrzawszy na napierającą gromadę chłopów, którzy z oburzeniem komentowali urzędową „białoruskość” Masalskiego. – Cofnąć się! Stanąć mi w kolejce. Urząd tu.
Znowu zwrócił się do Staszka:
– To jak się w końcu nazywacie?
– Brałkowski. Stanisław Brałkowski. Z tym Perepeczko to pomyłka, znaczy oszybka, przez krewnego i ojca. W trzydziestym trzecim, jak mnie do polskiego wojska brali odsłużyć, to wtedy wyszło – odparł Staszek. – No wyszło, że w papierach jest Perepeczko, a nie Brałkowski. To poprawili.
– To jak to? Ojciec Brałkowski, a wy mieliście Perepeczko?
– Przecież powiadam, że poprawili. Mówię im wtedy, znaczy w trzydziestym trzecim, że przecież jestem od ojca. A ojciec Brałkowski. To sprawdzili w księgach w parafii, a tam stało, że Perepeczko mi wpisali. To my do mego chrzestnego, co zgłaszał, jak się rodziłem. No bo on Perepeczko. To i się przyznał, że wtedy ździebko wziął. Ojciec, tak było?
– Tak, tak. – Feliks energicznie pokiwał głową dla potwierdzenia. – Jak go ksiądz spytał, jak ma wpisać, to mu się pomyliło i podał swoje, a nie Brałkowski. No, wypił trochę, jak syn powiadał.
– Czemu od razu nie poprawił – ni to zapytał, ni to stwierdził biuralista. – To sprawa urzędowa.
– Ot, i nie. Ksiądz już wpisał Perepeczko, jak chrzestny pomiarkował. Tak było, ojciec? – Staszek spojrzał na niego. Feliks lekko się zawahał, jakby chciał przypomnieć sobie dawne zdarzenie, ale zaraz znowu kiwnął głową, dla potwierdzenia słów syna. Ten dokończył: – To nie chciał wyjść na durnia i nic nie powiedział. Ani księdzu, ani nam. I tak w papierach w kościele zostało, aż do wojska wezwanie dostałem. Wtedy wyszło. To ojciec aż krowę sprzedał na opłaty, aby w sądzie zmienić na Brałkowski. Bo jak to, syn inne nazwisko ma niż ojciec i wszyscy w domu?
– Wy się cieszcie, że tylko krowę kosztowało. Pod innym nazwiskiem żyliście. U nas za drobniejsze, za pięć skradzionych kłosów zboża do łagru byś poszedł. No dobrze... Brałkowski Stanisław i Brałkowski Feliks. Narodowości białoruskiej. A więc bez prawa wyjazdu do Polski. Następny…
– Co następny?! – zakrzyknął wzburzony Staszek. Chwycił się za głowę, spojrzał na również zdumionego ojca. – Jacy my Białorusini? Mówiłem, my Brałkowscy, Polacy z dziada pradziada!
– Co następny?! – rozkrzyczeli się też pozostali chłopi. – Co my?! Jakie Białorusiny? My Polacy!
– Tak stoi w bumadze. Brałkowski Feliks i syn Stanisław, wieś Polany, narodowość białoruska. – Urzędnik postukał drugim końcem ołówka w otwarty brulion i beznamiętnie dokończył: – Znaczy nie Polacy. Co zapisane, to urzędowe. Następny…
– A masz zapisanego jakiegoś Polaka?! – odkrzyknął jeden z wciąż napierającego tłumu. – Może my wszyscy Białorusini?!
Biuralista nawet już nie sprawdzał. Zamknął swoją księgę, obok z namaszczeniem położył ołówek, oparł na księdze dłonie i przez chwilę milczał. Oczy skierował ponad głowami gromady kłębiącej się w pokoju i znieruchomiał. Chłopy ucichli, wpatrując się w niego. Opuścił wzrok niżej, omiótł ich spojrzeniem i sarkastyczny uśmieszek lekko wykrzywił mu usta.
Powściągnął go szybko i chłodno odparł:
– Nie ma Polaków.
Dopiero wszyscy w pokoju wrzasnęli, przysunęli się do biurka. Teraz już mieli wyłożone czarno na białym, potwierdzone z ust samego stalinowskiego urzędnika. Dopiero rozwrzeszczał się tłum na dworze, który przez otwarte okna usłyszał jego odpowiedź.
Biuralista nie odpowiedział już im, ale lekko zbladł, widząc tak blisko siebie rozognione emocjami twarze chłopów. Odruchowo odsunął się wraz z krzesłem, uchylił szufladę i włożył do niej dłoń. W tym samym momencie otworzyły się boczne drzwi i wyszedł z nich miejscowy naczelnik, ubrany w wojskowy mundur, z bronią przy pasie. Był to również Rosjanin, przysłany po wojnie do Oszmiany. Spojrzał na rozgorączkowany tłum, oparł dłoń na kaburze pistoletu i zimno, cedząc słowa przez zęby, wyrecytował:
– Co to za hałasy? Sybiru wam się zachciewa? – Znacząco poruszył palcami na kaburze. Odczekał i jeszcze raz powiódł wzrokiem po twarzach najbliżej stojących. – Wisiała informacja przed urzędem? Wisiała. Że kto się czuje Polakiem, ma zgłosić się w ciągu trzech dni do rajkomu i podpisać bumagę. Białorusini nie muszą. Nikt nie przyszedł, więc zostaliście przypisani do narodowości białoruskiej.
– Jaka informacja? Nic nie wiemy! – odkrzyknął jeden z tłumu.
– Kto pytał? – Naczelnik spojrzał w stronę, skąd padło pytanie, ale nikt się nie odezwał. – Informacja wisiała na początku sierpnia. Urzędnik czekał.
– Toż żniwa w tym czasie. Kto wtedy jeździ do miasta? – Ktoś inny mu przerwał.
– Kto chciał wyjechać do Polski, miał się zgłosić. Był wyznaczony czas. Kto nie, to Białorusin. Tak stanowi nowe prawo.
– A idi ty k jebieni matieri z takim prawem – doszło niezbyt głośno, ale słyszalnie z tłumu stojącego na korytarzu.
– Który to?! Kto przeciw władzy radzieckiej?! – Rosjanin usłyszał wulgarny komentarz, spurpurowiał na twarzy, roztrącił chłopów stojących przed nim i przecisnął się przez drzwi. – Który to?!
„Winowajca” nie był na tyle głupi, aby się przyznać. Naczelnik rozglądał się, ale szybko zmiarkował, że nikt go nie wskaże – wszyscy stali w milczeniu, z ponurymi minami. Podniósł lewą pięść i potrząsnął nią złowróżbnie, ale po sekundzie odwrócił się i wrócił na poprzednie miejsce.
– Władza radziecka jest władzą ludu. Chcecie poczuć jej siłę? – Powiódł spojrzeniem po znowu szemrzących między sobą chłopach. – Jak powiedziałem, w terminie nikt nie zgłosił się jako Polak, a jako Białorusini nie macie prawa do repatriacji do Polszy. Wot i wsio. Rozejść się, bo inaczej...! – Jeszcze raz postukał palcami w kaburę. – No!
Pomruki i szemranie ucichły. Mężczyźni popatrywali niepewnie na siebie i patrzyli spod łba na naczelnika. Nikt już się jednak głośno nie odezwał. Co miały chłopy zrobić? Zadrzeć z potęgą państwa stalinowskiego? Dobrze pamiętali zsyłki za Ural w latach 1940 i 1941, ostatnie ledwie tydzień przed najazdem Hitlera. Słyszeli, że podobne wywózki z miast były także zaraz po „wyzwoleniu”. Nikt z wywiezionych dotąd nie powrócił. To była realna groźba, wisząca teraz nad każdym z przybyłych Polaków i ich rodzinami, gdyby wzburzenie przerodziło się w bardziej otwarty protest. Wiedzieli z doświadczenia, jak władza radziecka rozprawia się z domniemanymi przeciwnikami, a cóż dopiero w obliczu, w jej pojęciu, otwartego buntu.
– Mówiłem, rozejść się! – Naczelnik powtórzył groźbę.
Chłop stojący najbliżej niego zaklął pod nosem, machnął ręką, odwrócił się i zaczął przeciskać do wyjścia. To zadziałało jak kamyk poruszający lawinę – pozostali także zaczęli powoli wychodzić. Nikt już się nie odzywał, nie komentował, głośno nie oburzał; słychać było tylko szuranie dziesiątek butów i skrzypienie starych desek podłogi korytarza. Nikt też nie musiał tłumaczyć ludziom zgromadzonym na zewnątrz urzędu – słyszeli wszystko przez otwarte okna.
Długo już nie potrwało zgromadzenie. Chłopi zaczęli wsiadać na swoje furmanki i w ponurych nastrojach rozjeżdżali się. Staszek też odwiązywał konia, kiedy ojciec zobaczył bratanka żony, Stankiewicza z Oszmiany. Ten również ich zauważył i podszedł. Przywitali się.
– Cześć. Co, już wiecie, żeście Białorusini? – zagadnął, wykrzywiając usta. – Ja wczoraj. Też po papiery na repatriację byłem. Cholery by ich…
– Wiemy – Stach ponuro odpowiedział swojakowi i splunął na ziemię. – Ten Rusek Sybirem straszył, jak zaczęliśmy się burzyć, job twoju mat`! O jakiejś bumadze gadał, że wisiała, a nikt jej nie widział.
– Bumadze… Wiesz, co to było?! Tam podobno była. Zwykła kartka z zeszytu. – Stankiewicz wskazał głową na stojącą przed wejściem do urzędu drewnianą tablicę. Wisiało na niej kilkanaście kartek i karteluszek, przypiętych byle jak pinezkami; większość już słabo czytelnych, z rozmytymi przez deszcze literami. – Nikt jej z miasta chyba nie zauważył. Ot, powiesili i potem zdjęli.
– Skąd wiesz?
– Stachu, przypadkiem od znajomka. Woźnym tu jest, w rajkomie. Ale on nie Polak. Jak się dowiedziałem, od razu wczoraj z papierami przyleciałem. Niestety, za późno. Kartki niet, za to ja Białorusinem się stałem. I wy też.
– Załatwili nas, skurwysyny… – Feliks wycedził przez zaciśnięte zęby. – I co możemy, a? Jeszcze raz przyjdziemy, to na białe niedźwiedzie rodziny wywiozą, abyśmy pozdychali. I tyle naszego będzie.
– Noo… – Stankiewicz pokiwał głową. – Wpadniecie do nas?
– Dzisiaj już nie, przy innej okazji. – Feliks pokręcił głową. – Trzeba nam do domu. Pozdrów swoich w domu. – Podał mu rękę na pożegnanie. – Chociaż, co tu życzyć dzisiaj? Stachu, dawaj.
Pożegnali się i ruszyli w powrotną drogę. Nawet nie rozmawiali ze sobą, bo i o czym? Wszystko już wiedzieli. Nagadają się po powrocie, kiedy babom w domach będą musieli powiedzieć, że one już nie są Polki, że Ruskie, i że nie wypuszczą ich do Polski.
Chłopy! My wszyscy Białorusiny! Nie Polacy! (wspomnienie, fragment)
1Piszę. Wspomnienia. Miniaturki. Satyriady. Drabble. Fraszki. Facecje. Podobne. Wystarczy.