Tym niemniej proszę o zweryfikowanie tekstu pod względem stylistycznym i interpunkcyjnym, bo to moje dwie

PS. Akapitów nie będzie, ale być powinny we wszystkich miejscach, w których być powinny

przydać się później

PS2. A tych akapitów to chyba nigdzie nie ma...
Patrzyłem na sunące przede mną kształty. Już dawno takich nie widziałem. Wygląda na to, że coś się zmienia. Oni przychodzą znacznie częściej, chcą mnie. Ile razy czułem zimny, oślizgły dotyk? Nawet ciepło, nawet moi opiekunowie nie zrobili niczego. Chyba… chyba nie potrafią. Mimo że delikatny dotyk sprawia radość, nie niesie ukojenia. Ból, palące ślady obrzydliwych rąk na przegubach. Widzą je, czuję gdy zasypiam i gdy drgające, ulotne światło poranka wpada w głębie mojego umysłu. Nie pamiętam już wszystkich przebytych dróg. Tak niezwykłych, tak odmiennych, tak niesamowicie kontrastujących
z rzeczywistością! Niestety, pokryte liszajami dłonie, kościste, czarne pale zakończyły pewien okres mojej egzystencji. Z dnia na dzień, po przebudzeniu widzę coraz dalej, dla mnie świat przestaje być słodką i zarazem straszliwą tajemnicą. Ręce złych, bardzo złych demonów rozdarły zasłonę. Kiedyś zasnę, zasnę i nigdy więcej się nie obudzę, zapomnę cóż jest
na prawdę ważne. Ten sen z każdą kolejną wizytą przerażających potworów wydaje się być bliższy. Ja już teraz zapominam, podróże w odległe zakątki czasu i przestrzeni zakończą się pewnego razu. Szkoda, wielka szkoda, że nie mam pewności… gdybym tylko mógł się jakoś przygotować. Na kolejny etap życia. Na sen. Na zapomnienie prawdy. Na śmierć.
W kominku wesoło huczał ogień. Dawno temu przyzwyczaiłem się do niezwykłości każdej podróży. Do niezwykłości każdego, zdawałoby się, zwykłego przedmiotu. Zimny, odległy ogień migoczący zaledwie krok dalej mógł być iluzją. Wymysłem chorego umysłu. Równie nieprawdziwy żar ludzkich uczuć, palących skórę, wżerających się do serca, zapierających dech niczym uderzenie wiatru na pustym, rozciągającym się po odległy horyzont stepie. Wszystko to mogło się rozwiać niczym mgła, okazać się jedynie złudzeniem. Nigdy się nie okazało.
Do pokoju o wielkich oknach, urządzonym w stylu barkowym, z przepychem godnym hrabiego wkroczył młodzieniec. Z lokowaną peruką na głowie, uśmiechając się szyderczo
do padającego za oknem śniegu. Chwile później do pomieszczenia wkroczył kolejny mężczyzna, nieco starszy. Na granatowej kurtce widać było mokre ślady, piórka
na trójgraniastym kapeluszu całkowicie opadły, tylko jedno, zielone dzielnie stało jakoby podkreślając zaciekłą minę osobnika.
- Cóżeś zrobił?! Ty zbrodniarzu! Wydałeś nas, przez ciebie wszyscy zginiemy…! - Starszy wykrzyczał ciężko dysząc. Chwycił swój harcap, aby go trochę wykręcić, jednakże spojrzawszy za okno rozmyślił się. Drugi ciągle stał, prychnął jedynie, kiedy padło słowo zginiemy.
- Jam się tobą opiekował, dał ci schronienie, choć nie musiałem! A ty… - Głos uwiązł mu
w gardle- ty nas zabijesz… - Dodał ze zrezygnowaniem.
- Nikogo nie zabiję. Dotąd jedyną osobą, która poległa z moich rąk jest twój znajomy baron. O ile się nie mylę to dostałeś ultimatum: albo zginiesz ty albo on. Ja wybrałem za ciebie. –Młodzieniec zrobił pauzę. -Ty jednak, drogi bracie, uznałeś mnie za osobą uwłaczającą twojemu honorowi, ba, nawet za mordercę. Nigdy nie zdawałeś sobie sprawy z tego, że pan baron nasłał na ciebie zbójców. Jemu nie chodziło o honor tudzież inne starożytne wartości. Jemu chodziło o wartości konkretnie dwie: pieniądze i własne życie. W tej kolejności. - Starszy brat nadal milczał. - Ty zaś uważasz żem zabójca.
- Boś jest zabójca! Nie tylko barona, ale i wielu innych, a teraz mnie, własnego brata…
- Błąd! I ty sądzisz mnie, znając jedynie plotki…Jesteś niesprawiedliwy, ale jako bratu wybaczam. Wybaczam ci wszystkie pomówienia. Sza! – Młodszy podniósł palec do ust, uciszając drugiego mężczyznę – I ponadto ratuję ci życie, Robespierre zabiłby cię przy najbliższej okazji.
- Ile ci zapłacili? Kto? Jeżeli tak bardzo mnie nienawidzisz to zabij mnie sam, tutaj! Robespierre zabije mnie i tak! To, że jestem twoim bratem nic nie zmieni… ani to, że oddam się dobrowolnie! On… nie ma litości…
- Uspokój się, Maksymilian dopadłby cię i w piekle…a teraz tylko posiedzisz w więzieniu,
za rok, dwa bez problemu cię uwolnimy. Naprawdę. – Jego głos był uspokajający, można
mu było uwierzyć, porzucić wątpliwości. - A teraz oddaj broń. żeby nikt nie zaufał plotce… oddaj się żołnierzom. Nie stawiaj oporu. Nikomu nic się nie stanie. Zaopiekuję się twoją rodziną, a ty daj wiarę bratu. Chociaż ten jeden raz. – Patrzył w oczy mężczyzny.
Przez moment w pokoju zaległa niepokojąca cisza. Mnie nikt nie widział. Już się przyzwyczaiłem do podróży. Nic mnie nie dziwiło, nawet osobliwy chłód wypełniający pomieszczenie z każdym kolejnym słowem. Za oknem hulał wiatr, słyszeć można było odległe głosy, dźwięk wielu stóp uderzających o ziemię w równym tempie.
- Bracie! - Starszy rzucił się na ramiona młodzieńca stojącego przy oknie. – Bracie, wybacz! To wszystko… boję się o nas. Z dnia na dzień los człowieka jest bardziej niepewny. Rozumiesz, prawda? Wybacz!
- Wybaczam.
Kształty i barwy znowu wydawały się takie niesamowite. Dwa razy sen okazał się spokojny, demony nie przyszły. Delikatny, ciepły dotyk opiekunów zmył nieczystość. Okazał się balsamem, zagoił ranę. Niestety, balsam goi rany, jednak przed kolejną nie uchronił. Dzień wydawał mi się całkiem zwykły. Był dość długi, to prawda, dni ostatnimi czasy były coraz dłuższe. Nudniejsze. Czyżby siła wyższa mogła dać mi czas na przemyślenie prawdy, którą znam? Czy to już czas, aby uczeń przestał być uczony a zaczął się uczyć sam? Podróże nigdy nie były tak krótkie jak teraz, zarazem tak jednoznaczne. Coś się zmieniało. Nie tylko mój świat. Nowy dzień wstawał we wszechświecie. Czekał tylko na jedno. Na zakończenie starego dnia, zakończenie straszne. Zakończenie konieczne.
Barokowy pałacyk widoczny był ze wzgórza. Patrząc w górę ujrzałem kołujące coraz niżej kruki. Niesamowite, co też ten dziwny świat stworzył. W moim świecie coś takiego nigdy by się nie wydarzyło. Zbyt proste i zbyt skomplikowane zarazem. Proste z pozoru rzeczy są nieosiągalne. W wielu podróżach wiele słyszałem. Ludzie potrafią zbudować latające machiny i wytłumaczyć ich działanie. Nie potrafią powiedzieć, czym jest życie,
a odpowiedź jest tak oczywista.
Mężczyzna, znany mi z którejś z wcześniejszych wypraw, co rzadko się zdarza, szedł po stromym zboczu. Beżowy, zachlapany błotem kaftan, powiewający z tyłu płaszcz.
Już z daleka czułem wszechogarniające ciepło, pozwalające unieść się nad ziemię, wypełniające duszę. Ten człowiek był dobry. Wiele razy spotkałem się z tym uczuciem. Wiem, co ono oznacza. Mężczyzna, czy zaledwie młodzieniec mimo całej otaczającej go aury wyglądał strasznie. Wychudła twarz, małe, nerwowe, zatrzymujące się tylko na chwilę,
by dokładniej spojrzeć na jakiś obiekt oczy… w rękach niósł skrzynkę. I sznur. To, niestety również widziałem. Widziałem trzęsące się ręce przerzucające sznur przez konar drzewa, ustawiane powoli drewniane pudło. Krok. Ręce zakładające pętle na szyję. Westchnienie. Widziałem nie raz. Oczy. Teraz już spokojne. Wpatrzone w niewidoczny punkt
na horyzoncie. Słyszałem słowa.
- Bracie…jestem zdrajcą. Przepraszam. Wybacz, wybacz bracie. - Krok w przód. Chrzęst, makabryczne odgłosy. Nie patrzyłem. Tak jak za drugim razem, trzecim i czwartym. Widziałem tylko raz. Wystarczyło. Obróciłem się. Młodzieniec z lokowaną peruką na głowie wisiał. Jego martwe oczy wpatrzone były w miejsce, w którym stałem. Kruki zataczały coraz mniejsze koła. Nagle zawył wiatr. Wiatr przesycony ciepłem. Usłyszałem głos.
- Wybaczam.
Dzisiaj, tuż przed snem powrócili. Potworne, obrzydliwe dłonie, setki, tysiące rąk próbowały dosięgnąć mnie zza zasłony. Rozdzierały ją szponami, wyły, warczały. Byłem bezbronny. Czułem dookoła siebie opiekunów, zbliżających się powoli. Duże, białe figury moich jedynych towarzyszów w tym samotnym świecie nie zwracały uwagi na demony. Zasłona, potwory, sunące po niebie kształty. Dla nich nic nie istniało. Tylko ja… Jakby oderwany, egzystujący pomiędzy rzeczywistością a marzeniem lub koszmarem. Stąpali niczym ożywione tajemniczą siłą wzgórza rozsiewając spokój i harmonię. Jednak… nie tym razem. Tym razem mroczne postacie okazały się znacznie silniejsze. Zasłona spowita mgłą, rozrywała się to tu, to tam zrastając się na nowo po każdym ataku. Niestety atak był straszliwy. Nasilający się ból, wrzask. Opiekunowie rozpłynęli się niczym kłęby dymu. Wystarczająco już zwariowany świat wirował, tryskał barwami i dźwiękami. Nagle ucichł. Stąpnięcie. Cisza. Oddech. Ciężki westchnięcie. Czułem kogoś obok mnie. Ducha.
Nie człowieka z wizji, nie demona ni opiekuna. Kogoś, kto nic nie czuł. Nie był ani zimny, ani ciepły. Nijaki. Otworzyłem zmęczone patrzeniem na cudze życie oczy. Szara, falująca jak kłąb dymu postać. Czasami obraz nabierał ostrości, czasami ją tracił. Chwila trwająca
w wieczności. Sam nie wiem jak długa. Dłuższa niż życie gwiazdy czy krótsza niźli mrugnięcie? W końcu została przerwana. Postać wyciągnęła do mnie rękę. Czarną, oślizgłą dłoń pokrytą strupami i liszajami. Krzyczałem.
Gołębie krążyły po parku w poszukiwaniu czegoś. Zdefiniowanie tej gołębiej potrzeby nawet dla osób przebywających tutaj od rana do wieczora było nie lada sztuką. Ptaki zatrzymywały się to przy niedziałającej już dawno fontannie, to przy jakiejś staruszce intuicyjne wybierając tylko te, które miały przy sobie chleb. Co jakiś czas wzlatywały w górę natychmiast powracając. Dla osób przebywających tu od rana do wieczora – nic nadzwyczajnego.
Jedną z takich osób był mężczyzna w średnim wieku, wyglądający niezbyt schludnie, siedzący na ławce razem z towarzyszem ubranym w bardzo podobnym guście. Oboje mieli kilkudniowy zarost z tym, że broda i średniej długości kręcone włosy drugiego były wściekle rude. Siedzieli rozmawiając o błahostkach, uśmiechając się pożółkłymi zębami
do przechodniów.
- Dobry, pani Kruczkowa! – Zawołał jeden z nich, gdy obok przechodziła przysadzista kobieta w czerwonym berecie, obciążona kilkunastoma bez mała siatkami.
- Taaa jest… Pani spojrzy, jaki ładny dzionek.
- Już dawno takiej pogody w listopadzie nie było.
- A nie było. Pewniakiem długo nie pobędzie taka, zima idzie, jak zamróz chwyci…
- żeśmy tyle zim już przeżyli…teraz to już nie strach…
- Właśnie, nie to, co kiedyś… - Rozmowa toczyła się całkowicie niezależnie od tego czy przechodzień odpowiedział czy nie. Poranek upłynął dość spokojnie, bo i co miałoby się wydarzyć? Mniej-więcej o drugiej ten rudy, codziennym rytuałem wyciągnął bochenek chleba. Codziennym rytuałem zapytał czy nie ma czegoś do popicia. Codziennym rytuałem otrzymał odpowiedź przeczącą, z obszernym wyjaśnieniem, dlaczego nie ma. Za to powodów nie bycia codziennie przybywało. Od zwyczajnego zgubienia portfela po wyjazd na Filipiny.
- Oj, i co tera zrobimy? Tak bez popicia to ni to zjeść, ni zostawić jak już wyjęte… - Codzienny rytuał trwał.
- Poprosimy o parę groszy ludzi, zara się ktoś znajdzie.
- No patrz, prorok się znalazł. Jaka ładna pani idzie, wspomoże pani biednych w potrzebie? - Faktycznie właśnie nadchodziła dość młoda kobieta, ubrana zieloną, jesienną jeszcze kurtkę i typowe dżinsy. W rękach miała plik kartek.
- Witam panów.
- Witomy, szanowną paniom. ładny dzion…
- Bardzo ładny – Ucięła. – Ale ja tutaj nie w sprawie dzionka.
- A w jakiej? – Odparł zaskoczony mężczyzna.
- Widzą panowie, ja, na prośbę uniwersytetu przeprowadzam ankietę pośród osób bezdomnych…
- Skund pani wie żeśmy bezdomni? - Rudy był podejrzliwy.
- Cichaj! Pani, uczona. Posłuchamy, co to uczona powie.
- Józek też uczony, a wcale żeś go nie słuchoł jak dobrze gadał.
- Spokojnie. Załóżmy, że zgadłam. Mam rację? Bezdomni? – Pytanie zadane spokojnym, miękkim głosem faktycznie uspokoiło całe towarzystwo. Na moment zaległa cisza.
- Tak.
- To dob... to wróćmy do ankiety. Wiedzą panowie, że poziom IQ u ludzi bezdomnych jest wprost przeciwnie proporcjonalny do wykształcenia? Ankieta jest dosyć krótka, ale poza tym mam jeszcze kilka pytań. Zgodzą się panowie?
- Ekhm, ekhm. No, jesteśmy dość zajęci, właśnie byliśmy zajęci kombsumacją obiadu.
- A nie konsumacją? – Zauważył Rudy.
- Jeden pies. Znaczy, gdyby pani raczyła wesprzeć biednych paroma groszami…
- Nie ma problemu. Tyle wystarczy? – Kobieta natychmiast sięgnęła po portfel i wyciągnęła banknot dwudziestozłotowy. Obu mężczyznom natychmiast pojawił się w oczach dziwny blask.
- Ależ pani chujna! Znaczy tego, no hojna! He, he! Starczy, to gdzie ta ankieta?
- Tutaj, wystarczy patrzeć na rysunki i zaznaczać odpowiedzi zakreślając literkę w kółko. Proszę, długopis. Panowie niech piszą, ja zadam parę pytań.
- Taa jest… Co masz zaznaczone w drugim?
- Chyba Be, ale nie wiem… Może Ce?
- Proszę rozwiązywać samodzielnie! – Dziewczyna przeglądała kilkadziesiąt pozostałych kartek, widocznie szukając czegoś szczególnego. – Aha, znalazłam. Pierwsze pytanie, jakie mają panowie wykształcenie?
- No, ten, podstawowe chyba.
- Ja też. – Rudy wpatrywał się w ankietę gryząc końcówkę ołówka. Nie wytrzymał – zajrzał do kolegi i szybko zaznaczył odpowiedź. Najbliższe półgodziny upłynęło na niesamowicie nudnym – w mniemaniu mężczyzn – pisaniu i odpowiadaniu na idiotyczne pytania.
- Już skończyłem. Ma tu pani tą ankietę, teraz poprosimy o drobny datek…
- Tak, tak tylko jeszcze jedna sprawa. Gdybym musiała się z panami skontaktować? Gdzie? W tym parku zawsze panów znajdę?
- Gdzie tam! Pani ślepa czy co? Zima, zima idzie!
- Znaczy jeszcze nie wiemy gdzie. – Burknął Rudy.
- Nic? Nie ma miejsca, które odwiedzają panowie regularnie, co dzień?
- Poza monopolowym? To może u wiesz, kogo, co? – Mężczyzna trącił łokciem towarzysza ostentacyjnie grzebiąc sobie palcem w uchu.
- Tak, niech będzie u Tomusia. Tamten dom, o pierwsze piętro. Spokojnie, tam, jak co pani Tomusiowi powie to…my się dowiemy. Tomuś ważna perosoma, presoma? Psiakrew, ważna osoba! To, co z dwudziestką?
- Aha, proszę. Do widzenia. – Kobieta odeszła. Powiało chłodem.
Dookoła wszystko wirowało, zmysły mieszały się tworząc bezsensowne połączenia obrazu, dźwięku i uczuć. Jedynie jedna figura wydawała się stała i niezmienna. Szara postać. Zbliżająca się powoli. Na szczęście nie zdążyła zbliżyć się wystarczająco. Feeria barw nagle ułożyła przybrała jakiś konkretny kształt. Kształt ławki w parku.
Wieczorem gołębie fruwały jak zwykle, ćwierkały inne ptaki, których siedzący
na ławce mężczyzna nie potrafił zdefiniować. Wszystko powstawało do życia, zielone murawy pomiędzy rosnącymi, co kilkanaście metrów drzewami zapełniły się kwieciem, nieskoszona od jesieni trawa silnie pachniała. Równie mocno pachniał Rudy. Alkoholem.
- Nie płacz Ewka… - Czknął. – Bo tu miejsca brak! Na twe, kurwa babskie łzy... – Zmierzył zimnym jak lód wzrokiem przechodzącą obok panią Kruczkową. Leżał tak, co najmniej kilka godzin. Robiło się ciemno. Gankiem, teraz niemal pustym szedł, bez problemów, mężczyzna należący do tej samej grupy społecznej. Ten jednak wyglądał na trzeźwego, ponadto nosił okulary.
- Co Józek? Co tam u ciebie, gdzie się kurna podziewałeś przez zimę? – Rudy krzyknął głośniej niż powinien, gdyż nadchodząc osobnik siedział już na ławce.
- Eee tam. Nieważne. To tu to tam… ale w innej części miasta, generalnie. A jak tam Krzysiu? Zawsze się trzymaliście razem.
- A ty, co?! Gdzie masz kurwa swoich kumpli?! No! To mnie się nie czepiaj!
- Spytałem tylko, daj se luz. To, co?
- Nieważne.
- No mów. Mi możesz.
- Pamiętasz, co się stało z Tomusiem? Słyszałeś, co z nim zrobili?
- Wiem. U nas też było głośno. Za jego bimber wszyscy mogliśmy przeżyć. A oni, go cholera zamknęli. Jak dopadnę tego gnoja co go sypnął!
- To ja – Rudy ledwie szepnął. – To był Krzysiu. Kiedyś taka jedna baba przyszła, z jakąś pieprzoną ankietą. Pytała się o Tomusia to Krzysiu, kurwa powiedział gdzie, Tomuś mieszka. I tak to było. – Powiedział głośno i wyraźnie. Zapadło milczenie.
- I co dalej?
- Jak to, co? Co jak co, ale sypnięcia Tomusia przepuścić nie mogłem! To było dobro pub…liczne! Wypieprzyliśmy Krzysia na zbity pysk, od tego czasu go nie widziałem. – Zamilkł na moment. – To było przed zimą. Przed najsilniejszymi mrozami.
- To… to znaczy. Słyszałeś? Jesteś pewien?
- Tak. Krzysiu kurwa, nie żyje. Zdechł i już. Nie ma go. I już.
- Masz coś? Do picia?
- Nie. Nic, teraz już nic.
- Chodź, dzisiaj ja stawiam. Wstawaj. To trzeba utopić. – Józek wstał. – No chodź. Wiesz,
że musisz.
Odeszli. Mimowolnie postąpiłem za nimi kilka kroków. Bo czułem ciepło. A dla ciepła zawsze warto.
Obudziłem się w dziwnym miejscu. Gdzieś poza światem, na ziemi niczyjej. Było pusto. Po nieistniejący tutaj horyzont sięgały odcienie szarości. Bezchmurne niebo zatrzymało się, znikły sunące po nim - w świecie z wypraw - chmury, znikły barwne figury z mojego świata. Krótko mówiąc: znalazłem się Nigdzie. Przez pewien czas błądziłem, przemierzając pustynię dzielącą sny od bolesnej rzeczywistości. Pustynia okazała się pusta. Nic, całkowicie nic nie łączyło marzenia z prawdą. Czyżbym zawdzięczał tę wyprawę mojemu błędowi? Czyżbym przez tak długi czas, obserwując świat, wyruszając na wyprawy… mylił się? Czy teraz odpokutuję za pomyłkę? Myśli, zupełnie inne od tych, które znałem, trawiły mnie przez długi czas, jaki spędziłem w jednym z najniezwyklejszych miejsc we wszechświecie. Znalazłem się – paradoksalnie – poza czasem, choć tak długo byłem pewien, iż to mój dom jest omijany przez wszechmocny czas. Oczywistym jest, że nie określę, kiedy w oddali ujrzałem szarą postać, po prostu nie wiem jak to zrobić. Miałem już dość czekania,
bez względu na to, co się wydarzy ruszyłem przed siebie. Stanąłem oko w oko z istotą oczu nie posiadającą. Podczas długiej egzystencji, w różnych sytuacjach nigdy nie czułem czegoś takiego. Trudno określić to uczucie ciepłem – to była bliskość. Spotkałem siebie. Moje odzwierciedlenie, którego jeszcze niedawno tak się obawiałem. Ducha reprezentującego mnie przed siłą wyższą. Kogoś, kto zawsze czeka i nie zapomni. Wyciągnąłem rękę, dotykając twarzy szarej postaci. Nagle ujrzałem światło, światło otaczające mnie, wdzierające się
do mojego umysłu, zarazem próbujące się z niego wydostać. Spokojny, wiedzące, że na to, cóż się właśnie dzieje nie mam wpływu, zamknąłem oczy. Ostatnie, co widziałem to…
-To dziecko, jest autystyczne! Niezależnie od tego, co powiesz ono i tak będzie patrzyło
na sufit, kołysało się cicho mruczało. Próbowaliśmy przez dziesięć lat. Choroba jest zbyt silna. Ono po prostu jest nieobecne. Jego tu nie ma, to tylko puste ciało.
-Nieważne. Każdemu należy się trochę ciepła i bliskości. Jak ma na imię?
-Nie wiem. Matka zostawiła je tutaj dość dawno. Nic nie mówiła, to nazwaliśmy go Kuba.
-Kubusiu, jak się dzisiaj czujesz? Co widzisz tam na suficie?
-Mmmm…
-Mówiłem. Ono cię nie słyszy.
-Kubusiu – Kobieta dotknęła głowy dziecka. – Odpowiedz proszę. Widzisz tam coś?
Też chciałabym zobaczyć, to z pewnością coś ciekawego.
-Kształty. Sunące przede mną kształty. – Dziecko odpowiedziało. Zaskoczony pielęgniarz
aż usiadł. Wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem.
-Dobrze Kubusiu. Coś jeszcze? Porozmawiamy? Jak wyglądają te kształty?
-Mamo, dlaczego zasnąłem? Tak nagle. I nic nie pamiętam. śniły mi się kształty. Jakieś dziwne.
-Nie wiem Kubusiu. Ale dobrze, że już się obudziłeś. Nie musisz spać więcej. Już
się wsypałeś.
-Kocham Cię mamo.
W tym samym czasie, w małym afrykański szpitalu prowadzonym przez zakonnice
z Francji narodziło się dziecko. Nie płakało, co bardzo zaniepokoiło doktora. Wyglądało na zdziwione. W głębi duszy zastanawiało się, co zobaczy na tej wyprawie. I nie mogło sobie przypomnieć, dlaczego pamięta dziwną, szarą postać.