Puchacz 2

1
Pierwszy fragment - http://www.weryfikatorium.pl/forum/view ... hp?t=15401


PUCHACZ

2. Sowizdrzał Przenajpierwszy

Słyszę szepty.
To szafy, mówi mi podświadomość, to szafy szepczą.
Mają do mnie pretensje. Tak szepczą, jakby miały do mnie pretensje, jakby się bardzo złościły.
- Sowy – szepczą. - Sowy sowysowy.
Jedna z szaf otwiera się, słyszę jak ktoś z niej wychodzi, stawia ciężki krok ponad moją głową. Tykanie zegara wierci mi dziurę w mózgu.
- Sowy. Sowy.
*
Sowy – mamroczę przez sen. - Sowysowy. Sowizdrzał.
*
Wzorzysta noc, pomyślał mężczyzna, zamykając okno.
Bardzo wzorzysta noc.
Dochodziło południe. Jeremiasz siedział na dywaniku i przyglądał się uważnie otwartym drzwiom. Wyglądał odświętnie – ktoś ubrał go w białą koszulę, starannie postawił kołnierzyk.
- Bardzo wzorzysta noc – powiedział ktoś, kto wszedł do pokoju. Mężczyzna nie widział, kim tamten jest, ale powitał go przychylnym skinieniem.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry – uśmiechnął się gość. Jeden z jego przednich zębów był mocno skrzywiony. Wskazał na dziecko przy drzwiach i znów schował ręce do kieszeni jesionki. - To pewnie mały Jeremiasz?
- Tak – przyznał z wahaniem mężczyzna.
- Cześć, Jeremiaszu – powiedział obcy, pochylając się do chłopca. Jeremiasz nie oderwał wzroku od drzwi, ale zesztywniał. - A pan?
Mężczyzna zamyślił się na chwilę.
- Może pan nazywać mnie Ojcem Jeremiasza – powiedział w końcu. - Albo Sowizdrzałem.
- A mnie może pan nazywać Sowizdrzałem Przenajpierwszym – odparł nowo przybyły, wyłamując z trzaskiem palce. - Albo Puchaczem. Czy mogę usiąść?
Ojciec Jeremiasza przytaknął. Puchacz rozglądnął się i usiadł w głębokim fotelu, tuż przy oknie, założył nogę na nogę, splótł ręce na zielonej od swetra wypukłości brzucha. Oglądał pokój. Starannie ułożone na półkach zabawki, fortepian, wieżyczkę z klocków i pluszowego dziobaka na honorowym miejscu, w fotelu naprzeciwko. Książki posegregowane wedle kolorów. Modele okrętów. Puchacz zwrócił na nie uwagę, wskazał palcem.
- Ładne.
- Po co pan przyszedł? - spytał Ojciec Jeremiasza.
Puchacz odwrócił się. Miał duże, wypukłe oczy o żółtobrązowych tęczówkach, cały czas bardzo zdziwione. Pomiędzy nimi dziwił się długi garbaty nos, dziwiły się zacięte w wąską kreskę usta, dziwiła się wąska żuchwa, ściskająca w tych ustach zdziwione zęby.
- Słyszałem o panu wiele – odpowiedział. - Wiele... legend.
- O, naprawdę? - Ojciec Jeremiasza usiał na koślawym taborecie.
- Legend – wymamrotał mały Jeremiasz, nie przestając obserwować drzwi. - Legend. Legend. Legend.
- Tak, słyszałem bardzo dużo. Słyszałem o sowach i...
- Sowach – powtórzył Jeremiasz. - drapieżny ptak nocny o dużej głowie i oczach osadzonych z przodu głowy. Puchacz. Bubo bubo. Największa sowa świata z ciemnym mozaikowym ubarwieniem...
- Natanael – zarzucił Puchacz.
Jego głos przez chwilę brzmiał w głębokiej ciszy. Jeremiasz powoli odwrócił głowę, popatrzył na zielony brzuch Sowizdrzała Przenajpierwszego. Później wstał, usiadł przy fortepianie i zagrał, rwąc nieco dźwięki. Uciął melodię, zaczął od nowa. Uciął i zaczął od nowa, uciął, zagrał jeszcze kilka razy, opuścił ręce i czekał.
- Tak – powiedział po chwili ciszy Ojciec Jeremiasza. - Natanael...
*
Natanael odzyskuje przytomność, gdy zaczynam się już zastanawiać, czy nie dobrze byłoby pójść sobie i go tu zostawić.
Jestem miły i mówię mu o tym, co się stało, że Ten, Który Wyszedł z Szafy chciał nas zabić, że Jokasta to Jokasta i że cholernie się boję tej książki, co to się do nas przyczepiła i...
- Chciałbym stąd sobie iść.
Natanael patrzy na mnie tak długo, że zaczynam się zastanawiać, czy czasem nie mam czegoś śmiesznego na głowie. Klepię się po łysinie, marszczę nos – o co, u licha, chodzi?
- Racja – przyznaje w końcu Natanael. - Chyba powinniśmy iść.
- Czy da pan radę? - pytam.
Uzyskuję odpowiedź niejednoznaczną – Natanael patrzy w morze.
*
Puchacz też lubił układanki. Jeremiasz pozwolił mu się przyłączyć.
Układali ogromny, ciemny obrazek z tycich elementów, łażąc na kolanach po podłodze. Ojciec Jeremiasza patrzył.
- Czy lubi pan sowy? - spytał po chwili.
Sowizdrzał Przenajpierwszy wyprostował się i uśmiechnął.
- Sowy są cholernie bardzo trudne, Ojcze Jeremiasza – powiedział powoli, mocno akcentując każdy wyraz. - Cholernie bardzo trudne.
Pochylił się znowu i dopasował kolejny element obrazka.
- Ale czy pan lubi – powtórzył Ojciec Jeremiasza. - sowy?
Tym razem Puchacz nie odpowiedział wcale – wyciągnął z kieszeni kurtki zmiętą kartkę i podał ją Ojcu Jeremiasza.
- Czy to... To są drzwi, prawda?
- Owszem. To drzwi. Narysowałem drzwi, niech pan odwróci na drugą stronę – odparł mężczyzna ze zniecierpliwieniem.
Kończyli już układać. Emocje sięgały zenitu, a na podłodze rozpościerało skrzydła ciemne, wielkookie ptaszysko.
Ojciec Jeremiasza uniósł brwi. Spojrzał na rysunek widniejący po drugiej stronie kartki, na ścianę, gdzie tykał nierównomiernie pociemniały od Długiej Nocy zegar i znowu na rysunek.
- Może napije się pan herbaty?
Puchacz uśmiechnął się, odebrał kartkę Ojcu Jeremiasza i ustawił ją pionowo na dziobie ułożonej sowy.
*
Myślę.
Patrzę na drzwi w morzu i myślę. Jokasta wydaje się robić to samo. Jedynie Natanael...
Siadam przy Natanaelu i pstrykam palcami przed jego twarzą.
- Wygląda pan jakby zobaczył pan zjawę.
- Naprawdę? - Natanael podnosi na mnie odrobinę nieobecne spojrzenie. - Wie pan, może coś w tym jest.
Krzyżuję nogi, otulam się szlafrokiem. W świetle ognia oczy Natanaela są jasne i trochę zielone.
- Nie rozumiem – wyznaję.
Natanael potrząsa głową.
- Nie pamiętam – mówi.
- Czego pan nie pamięta?
Wzrusza ramionami.
- Nie wiem.
- To znaczy, widział pan coś? - pytam powoli. - Gdy był pan nieprzytomny?
Srebrny błysk strzyka mi gdzieś w kąt oka. Przytrzymuję Natanaela za rękę, oglądam ze zdumieniem wiszący na cienkim łańcuszku kieszonkowy zegarek. Natanael też na niego patrzy. Srebrny krążek kołysze się między nami, hipnotyzując, odbija łagodnie blaski ognia, tańczy i lśni. Słyszę dobiegający z jego wnętrza, przytłumiony szept.
Zupełnie jak szafy...
- ...ądku? Proszę pana? Panowie? - dochodzi mnie głos Jokasty.
Unoszę brwi tak wysoko jak mogę, otwieram szeroko oczy.
- Tak, tak? Przepraszam, mówiła pani do mnie?
Natanael szarpie za łańcuszek i zamyka zegarek w dłoni. Koniec. Bardzo koniec.
- Tak, pytałam, czy podjął pan już decyzję. - Jokasta kuca obok nas. - Wyglądał pan na bardzo zamyślonego.
- Ja, czy on? - pytam, patrząc tępo, jak Natanael zakłada łańcuszek na szyję.
Jokasta uśmiecha się – chyba bardziej do Natanaela niż do mnie, kręci głową i wstaje. Dopiero wtedy na dobre wracam do świata żywych.
- A, tak. Chodźmy, chodźmy tam. Panie Natanaelu?
Wielkodusznie podaję mu rękę i pomagam wstać. Wygląda trochę, jakby zaraz miał się przewrócić, ale skoro sam twierdzi, że czuje się już dobrze, wierzę mu na słowo. Zresztą, nigdy nie wydawał mi się jakoś specjalnie stabilny – tak jakby przeczytał wielotomową instrukcję obsługi własnego ciała, ale nigdy nie próbował praktyki.
- Na razie nie pozostaje nam chyba nic innego – mówi cicho. - jak tylko włączyć się do jego gry.
Jego. Wzdrygam się, wychodząc z lasu w blade światło księżyca. Drzwi falują na brzegu morza, woda rozbryzguje się o nie, dudniąc i sycząc. Obchodzę je dookoła, mocząc nogi w chłodnej wodzie. Otwieram, wrzucam garść mokrego piasku przez próg.
A potem biorę głęboki oddech i przechodzę sam.
*
- Zabija pan sowy – powiedział cicho Ojciec Jeremiasza.
Puchacz skulił się w swoim fotelu, ściskając w ręku filiżankę herbaty. Rzucił zdziwionym okiem na Jeremiasza, który siedział teraz przed ułożonym obrazkiem i patrzył na niego z rozchylonymi ustami. Kartka nadal stała, utrzymując się pionowo na cieniutkiej krawędzi.
- Uroczy chłopiec – mruknął, ignorując oskarżenie. - Jest coś niesamowitego w małych dzieciach, naprawdę niesamowitego.
- Puchaczu? Zabija pan sowy – powtórzył twardo Ojciec Jeremiasza.
Sowizdrzał Przenajpierwszy siorbnął herbatę, uśmiechnął się i dźgnął palcem w brzuch.
- Ja? Ja bym nie skrzywdził muchy, Ojcze Jeremiasza. To bardzo przykre, że tak źle mnie pan ocenia.
- Och, czyżby?
Puchacz zaciął usta, wbił zdziwione spojrzenie w gęstą szarość oczu Ojca Jeremiasza. Myślał. Gdyby zegar przestał tykać, może dałoby się usłyszeć gorączkowe trzaski dochodzące z ciężko pracującego mózgu.
- Jest... pewien człowiek – mruknął w końcu, dając najwyraźniej za wygraną. - Pewien człowiek, którego bardzo chciałbym zabić. Ale to nie sowa.
- Proszę kontynuować – zachęcił Ojciec Jeremiasza. Spoglądał na Puchacza chłodno, kątem oka.
- Ale widzi pan, chyba zapomniałem wspomnieć... - Mężczyzna z zakłopotaniem poczochrał łysinę na potylicy. - że ja tak naprawdę jestem nikim. Ale to kompletnie nikim.
*
Wiele się zmienia.
Woda przestaje falować wokół moich nóg, zapach zimowego lasu i morza zastępuje coś jakby... przysmażony krochmal? Schnące pończochy? Mandarynki? I – zdecydowanie – stare, obrośnięte kurzem drewno, lekko nawilgłe i skrzypiące.
Gdzieś daleko skomle pies, ktoś krzyczy bardzo rozzłoszczony, coś toczy się po twardej drodze, zgrzytając rytmicznie.
Oczy nadal mam zamknięte, bo boję się otworzyć.
Dziwny to był pomysł, z tym przechodzeniem przez drzwi, szepcze tyci złośliwiec w mojej głowie i odwraca się do mnie tyłem – jakby coś, to ja nie mam z tobą nic wspólnego.
- Proszę pana? - słyszę głos Jokasty. - Proszę pana, to... To już.
Zbieram się na odwagę i ostrożnie rozchylam zaciśnięte powieki. Tuż przed moją twarzą dynda wilgotna czarna pończocha, tak mała, że nie zmieściłaby mi się w niej nawet stopa. Kołysze się delikatnie, prawie dotykając mojego nosa.
Cofam się o krok i padam jak długi na podłogę. Spieniona woda rzuca się na mnie zimnym bryzgiem.
- Och, wywrócił pan miednicę – wzdycha Jokasta.
Szybko pomaga mi wstać, żebym mógł się dalej przerażać. Znajduję bezpieczne miejsce obok Natanaela i gapię się na sznur do prania. Przy sznurze krząta się mała, jasnowłosa dziewczyna w różowej sukience. Kompletnie nie zwraca uwagi na nasze wtargnięcie ani na wywróconą przeze mnie miednicę z wodą. Jakby pogrążona w głębokim transie, szybkimi, nerwowymi ruchami wyciąga z kosza półprzezroczyste pończochy i przypina je klipsami do sznura. Ruchliwe światło lampki oblepia ją drgającymi plamami.
- Nie widzi nas – szepczę, tak na wszelki wypadek. - Wcale nas nie widzi.
Rozglądam się dalej – w kącie pomieszczenia stoi marmurowe popiersie dumnego puchacza. Zamiast oczu, po obu stronach małego dzioba tkwią okrągłe zegarki, ciemne od Długiej Nocy. Wychudzone wskazówki poruszają się nieregularnie, wyginają, wędrując leniwie po tarczach. Słyszę jękliwe tykanie – zgadza się z rytmem zegarka zawieszonego na szyi Natanaela, tuż obok mnie.
Spoglądam na drzwi, przez które się tu przedostaliśmy. Powoli nikną w drewnianej szarości ścian.
Natanael patrzy przez okno. Sprawdzam, co tak bardzo go zafrasowało, ale nie widzę – nie widzę nic prócz fruwających płatków śniegu i siwej mgły kłębiącej się w dole, jasnej od księżycowego światła. Księżyc... Księżyc jest okrągły i żółty jak oko sowy.
- Nic tu po nas – myślę na głos.
- Chodźmy – zgadza się Natanael.
Omijamy dziewczynę wieszającą pończochy i wychodzimy. Dziwne wrażenie, że popiersie puchacza obserwuje nas czujnymi zegarkami nie znika nawet wtedy, gdy Natanael zamyka za nami drzwi.
*
Wyszedłem pierwszy, więc teraz omal nie zlatuję ze schodów. Szczęśliwie Natanael łapie mnie za kołnierz sweterka.
- Niech pan uważa. Nie chcielibyśmy, by umarł pan w tak durny sposób – mówi.
- Tak – potwierdzam skwapliwie. - Wcale byśmy nie chcieli.
Patrzymy w dól, na ogrom zwalistych kamiennych stopni. Nie wyglądają jak zwyczajne, niekończące się kondygnacje – wyglądają jakby ktoś wziął wielki wór pełen prostopadłościennych głazów i wysypał wszystkie do dziury.
- Myślicie, że powinniśmy zejść? - pytam z powątpiewaniem.
Patrzę na Jokastę i na Natanaela, znów na Jokastę i znów na Natanaela. Jokasta wygląda na zmartwioną, Natanael na mocno zamyślonego. W końcu to on mi odpowiada.
- Czy widzi pan jakąś inną drogę? - pyta złośliwie.
Rozglądam się znów jak gamoń i potrząsam energicznie głową. Nie. Nie widzę. Stoimy na niebezpiecznie wąskiej kamiennej wypustce w ścianie, tuż przed dziurą pełną schodów – a daleko, za tą dziurą, na ścianie ze starego, szarego drewna, wiszą niezliczone ilości portretów. Mrużę oczy, wychylam się ostrożnie do przodu, na wszelki wypadek trzymając spoconą dłonią rękaw płaszcza Natanaela. Wytężam wzrok.
- To sowy! - wołam odkrywczo. - Ludzie i sowy! Niech tylko pan spojrzy. Och, i pani też. - Przypominam sobie o Jokaście.
Niektóre malowidła są wielkie, sporo większe od naturalnych sów i ludzi, niektóre takie małe, że nie widzę, co przedstawiają – tylko ich ramy lśnią blado brudnym złotem.
- Dużo – mówi po chwili Natanael. - Ale jego tam nie ma.
- Tego, Który Wyszedł z Szafy? - upewniam się. - Skąd pan wie?
- Nie wiem.
- Dziwak z pana. Cóż, pewnie go tam nie ma. Chodźmy. - Macham ręką. - Może teraz pan będzie tak uprzejmy i pójdzie pierwszy? - proponuję Natanaelowi. - Oczywiście, jeśli czuje się pan na siłach...
Natanael wzrusza ramionami i schodzi z pierwszego stopnia. Czekamy wszyscy, aż coś się stanie, ale nic się nie dzieje, więc schodzi dalej, a ja i Jokasta za nim.
Schodzimy, schodzimy, na dół, coraz wyżej. Coraz wyżej, aż przed samym nosem kwitnie mi naburmuszone oblicze śnieżnej sowy. Stoję i gapię się tępo, wytrzeszczam ze zdumieniem oczy.
- Czemu pan się zatrzymał? - pyta Natanael. Odwracam się i widzę jak do mnie schodzi.
- Bo sowa – szepczę nieprzytomnie, celuję w niego palcem. - Pan – mówię dobitnie. - Pan szedł przede mną!
- Tak – potwierdza Natanael.
- A teraz jest pan za mną... - mamroczę, wycofując niepewnie palec. Rozglądam się za Jokastą, nigdzie jej nie widzę, więc wołam. - Pani Jokasto!?
- Schodzi pan do góry – tłumaczy Natanael.
Zamieram z otwartymi ustami i patrzę pod nogi. Potem na portret sowy śnieżnej. Potem na Natanaela. Potem na samego siebie.
- Aha – odpieram. Celuję kciukiem w kolejne stopnie, te pode mną. - Czy jeśli pójdę tędy, to będę schodził w dół?
- Nie wiem. Niech pan sprawdzi.
Patrzę na Natanaela groźnie i spode łba.
- W tych schodach jest jakaś dzikość – mówię. - Idzie pan za mną?
- Tak.
- Musimy znaleźć panią Jokastę.
Idziemy tymi samymi schodami, a jednak zaraz gubię Natanaela. Czuję, że idę w dół, a jednocześnie jestem coraz wyżej. W końcu postanawiam spróbować iść do góry – i przez krótki czas wychodzę naprawdę w dół. Szybko sytuacja się zmienia i znów nie mogę zejść.
- A niech to – warczę. - A niech to licho.
Komuś najwyraźniej bardzo zależy, żebym się tu zgubił.
*
Dlaczego przeszedłem przez te drzwi? - zastanawiam się, włócząc po kamiennych schodach. Czuję się niesamowicie głupio i samotnie.
A co, wolałeś zostać w lesie? - odpowiada mały złośnik w mojej głowie.
Uświadamiam sobie po chwili, że nie – w lesie bym nie został. Bo jeśli Ten, Który Wyszedł z Szafy chciał, żebym był tu, na tych przeklętych schodach, to nie ma innego wyjścia – muszę tu być. A może lepiej nie prowokować nieciekawych sytuacji, jakimi mógłby mnie skłonić do przejścia przez drzwi.
Natanael ma rację – musimy włączyć się do jego gry.
Znów zatrzymuję się jak wryty, gdy nagle przede mną pojawia się obraz.
Tym razem moją uwagę przykuwają ramy – nie są z brudnego złota, tak jak pozostałe, ale z jakiegoś miękkiego, czerwonego materiału. Dotykam go ostrożnie palcem, marszczę brwi. Dopiero po chwili spoglądam w głąb tych ram. I odskakuję z wrzaskiem.
Padam ciężko na schody, zimny kamienny stopień odbija mi nerki chyba aż na koniec świata. Obraz pada razem ze mną, gnomia, farbkowata twarz krzywi się wściekle. Z przerażeniem obserwuję jak płótno miętoli się po bokach, aż w końcu z obrazu wynurza się przerażająca, żylasta ręka w czerwonym rękawie pod spodem i czarnym na wierzchu. Chude palce rozdzierają falujące płótno po drugiej stronie, pozwalając wyjść drugiej kończynie. Obie ręce chwytają za dolną część ramy i pchają z uporem, aż cały obraz przemienia się w upiornego dziada w czerwonym moherowym sweterku i szlafroku. Szalone oczy świdrują mnie z dzikością, zwiotczałe wargi kurczą w paskudnym grymasie.
Leżę nieruchomo, sparaliżowany przerażeniem i patrzę na swojego sobowtóra.
Po bardzo długiej chwili udaje mi się otworzyć usta i zawrzasnąć:
- NIEEEE!!!
*
Głupi dziad, pomyślał Puchacz, owijając szyję pasiastym szalikiem. Nic nie wie, kompletnie nic!
- To wcale nie jest tak! - zawołał.
Ojciec Jeremiasza wychylił się do niego przez poręcz schodów.
- To wcale nie jest tak, nie chciałem, żeby te sowy umarły... - Sowizdrzał Przenajpierwszy wziął głęboki wdech, ale zaraz wypuścił całe powietrze z płuc i ze zdziwieniem popatrzył w górę. - Przepraszam, czy może pan tu do mnie zejść?
Mężczyzna zbiegł prędko do Puchacza, który ściągnął właśnie swoją grubą kurtkę z wieszaka i z właściwym sobie zdziwieniem szukał rękawów.
- Nie chciałem, żeby umarły, naprawdę. To się po prostu zdarzyło.
- Mógł pan sobie iść – powiedział Ojciec Jeremiasza ze złością. - Odmówić.
- Tak pan myśli? - Puchacz ścisnął jesionkę i smutno ubrał na nią drugą kurtkę. - A ja panu przecież powiedziałem, że ja jestem kompletnie nikim, i co pan myśli, że ja naprawdę mogę... cokolwiek? Ja przecież nie jestem żadnym Puchaczem.
- Proszę pana...
Rozmowę przerwało im pukanie do drzwi. Puchacz odsunął się, by gospodarz mógł otworzyć.
- Niech pani wejdzie.
Kobieta w czarnym płaszczu uśmiechnęła się ostrożnie do obu mężczyzn. Wyglądała na bardzo zagubioną i bardzo ufną, z wielkimi jasnobrązowymi oczami spoglądającymi spod siwej grzywki.
- Kto to jest? - spytał głośno Puchacz.
- To jest, proszę pana – powiedział dobitnie Ojciec Jeremiasza. - mama Natanaela.
- Mama...
Puchaczowi przedpokój zawirował przed oczami. Palnął się w czoło, zatoczył w miękkość wiszących nie wiadomo czyich kurtek. Mama... Mama?
- Jejku – jęknął.
- Dzień dobry panu, panie Puchaczu.
*
Zaciskam tylko powieki, ukrywam głowę w ramionach i udaję, że mnie nie ma.
Nucę piosenkę, żeby nie słyszeć zgrzytu, świstu i sprężystego uderzenia w twardą powierzchnię. A potem, żeby nie słyszeć jak coś spada mi na głowę.
- Au!
Przerywam nucenie, mrugam, żeby potężna galaktyka łaskawie opuściła moje źrenice.
Mojego sobowtóra nigdzie nie widzę.
Widzę za to długą strzałę wbitą głęboko w kamienną ścianę, gdzieś na wysokości moich oczu. Strzała sterczy pod kątem prostym w stosunku do tej ściany, więc ktoś musiał leżeć, żeby wypuścić ją z łuku, co więcej – leżeć tuż obok mnie. Dreszcz przeszywa całe moje ciało, gdy myślę o tym, że ta przebrzydła kreatura była tak blisko.
Kolejny dreszcz przeszywa mnie, gdy sprawdzam, co mi spadło na głowę.
Jest to bowiem śmierdząca kurnikiem i spalenizną „Ornitologia dla Maluczkich”.
*
Cieszę się głupio w duchu na widok Natanaela.
- Znowu się zgubiliśmy – mówię.
- „Ornitologia...”? - pyta, skinieniem wskazując nadal trzymaną przeze mnie książkę.
Przełykam głośno ślinę.
- Żeby pan wiedział, co tu się działo... Zaatakował mnie mój własny portret! A potem to mi spadło na głowę.
Natanael siada obok mnie na schodach i odbiera mi „Ornitologię...”. Zaciska usta, przez chwilę patrzy przed siebie – na strzałę, potem przez chwilę na okładkę książki.
- Zastanawiam się... - zaczyna. A potem potrząsa głową. - Nie. Chodźmy, musimy znaleźć panią Jokastę. I niech pan to weźmie ze sobą. - Oddaje mi książkę i wstaje. Wygląda, jakby chciał iść beze mnie.
- Co? Dlaczego ja? - burzę się.
- Panu to spadło na głowę, nie mnie – odpowiada Natanael.
Zaciskam dłonie w pięści, wstaję i ze złością wciskam ciężkie tomiszcze w kieszeń szlafroka. Mierzę Natanaela groźnym spojrzeniem.
- Jeszcze się policzymy – syczę wściekle. - Wie pan co? Kto ostatni na dole... - podchodzę do niego blisko, staję na palcach i cedzę mu prosto w twarz. - ten frajer.
Rzucam się na schody z dzikością wściekłego psa. Pędzę we wszystkie strony jednocześnie, szlafrok ciąży mi „Ornitologią...”, gdy sadzę po trzy, cztery stopnie naraz.
Zupełnie nieoczekiwanie znajduję się na samym dole, tam gdzie chciałem i z ust wyrywa mi się tryumfalny okrzyk.
Zbyt wcześnie!
Natanael stoi naprzeciwko mnie, wsparty o ścianę, z rękami w kieszeniach. Czekał.
Nie zdążam jednak porządnie się wściec, bo tuż obok mnie pojawia się Jokasta.
- Och, to pan! - woła. Widzę ulgę na jej twarzy, tak wielką, że pod Jokastą miękną nogi. Siada na stopniu, wspiera czoło o zaciśniętą dłoń. Natanael przyklęka obok niej, zaciska nerwowo usta.
- Pani Jokasto?
- Nic... Już nic.
Wyciąga rękę, odnajduje dłoń Natanaela i ściska ją mocno. Natanael wygląda przez chwilę, jakby chciał się odsunąć, ale zmienia zdanie i trwa w swoim zakłopotaniu.
- Po prostu przestraszyłam się, że się zgubiłam – tłumaczy. Nadal nie podnosi na nas wzroku. - A potem spotkałam pana – Wskazuje na mnie wolną ręką. - On wyglądał zupełnie jak pan, naprawdę... Chciał mnie zastrzelić. Z łuku.
Jokasta wzdycha głęboko, unosi głowę i patrzy na Natanaela. Chrząkam głośno, by zwrócić na siebie uwagę, choć właściwie nie mam zbyt wiele mądrego do powiedzenia.
- Też go spotkałem.
I robię mądrą minę.
Rozglądam się dookoła, marszczę nos. Schody nad nami wyglądają tak samo jak gdy byliśmy u góry, tylko że teraz piętrzą się pod sufitem zwalistą bryłą, jak jakaś kamienna trąba powietrzna albo inne licho. Staram się nie wyobrażać sobie, jak to wszystko nagle spada na nas z wielkim łomotem.
Ściany nie są już kamienne, tylko drewniane. Pachną przysmażonym krochmalem, mokrym kurzem i mandarynkami. Prawie nie dostrzegam równie szarodrewnianych drzwi. Nie ma tutaj nic oprócz tych drzwi i schodów ponad nami.
- Pani Jokasto? Panie Natanaelu?
*
Gdy przechodzimy przez drzwi z szarego drewna, znajdujemy się w tym samym pomieszczeniu, co na początku. Mała dziewczyna w różowej sukni wyciąga ręce do sznura do prania. Tak samo jak poprzednio, wcale nas nie widzi.
Stoimy w progu, wszyscy troje. Patrzymy jak dziewczyna się schyla, a płomień z lampki tańczy na jej złocistych włosach. Patrzymy, jak prostuje się, wyciąga znów ręce do sznura i przypina do niego mokrą, martwą sowę.
Ostatnio zmieniony śr 26 lut 2014, 23:00 przez Gandalf, łącznie zmieniany 6 razy.

2
Rzadko się zdarza - ale z biegiem czasu coraz częściej - że gdzieś w necie można przeczytać tekst lepszy od publikacji które wychodzą na papierze. Teraz mogę to sobie porównywać jedynie z Nową Fantastyką (ona tylko została na rynku z pism papierowych publikujących opowiadania), i muszę przyznać, że chciałbym w niej móc znaleźć teksty tak dobre jak Twój, autorko. Większości bowiem tekstów prozy polskiej które się tam ukazują sporo do Twojego brakuje.

Parę rzeczy, nie ukrywam, można byłoby zmienić, głównie dotyczące kosmetyki stylu, gdzieniegdzie wyrażeń wydźwiękiem odbiegających od reszty tekstu, ale to już kosmetyka. To już chyba też zresztą pisałem wcześniej.

Jakbym tak miał pokazać, dlaczego ten tekst jest dobry, to przede wszystkim właśnie wskazałbym styl. Jest przede wszystkim bardzo oszczędny, ale w tej oszczędności bardzo dużo przekazuje, nie odbiera mu ta oszczędność plastyczności. Bardzo niewiele osób potrafi tak pisać.
Poza stylem, historia jest oryginalna. Dziwna, zakręcona, zmusza czytelnika do budowania sobie w głowie całego obrazu, podczas gdy ma do dyspozycji tylko kilka niepoukładanych elementów - migawki, retrospekcje, symboliczne sceny. Za tym wszystkim czai się fabuła - ona gra tu pierwsze skrzypce - największa frajda to właśnie móc ją sobie tak składać. Same pomysły też są dosyć oryginalne.

Swoją drogą, musisz też przygotować się na to, że mogą pojawić się osoby, którym - lekko mówiąc - nie spodoba się Twój styl i Twoje teksty. Nie przejmuj się tym jednak, wszystkich zadowolić nie sposób.

Więcej do dodania nie ma, po prostu dobry tekst ;) Na pewno najlepsza rzecz jaką do tej pory czytałem tu na Wery. Pisz dalej, rozwijaj się, jeśli pójdziesz w tę stronę to na pewno wykluje się z tego coś fajnego (albo sowa).
One day nearer to dying...

3
Tak myślałem, że skądś Cię znam... A znam Cię (a raczej tak mi się wydaje) z "Kalypso od gargulców".

Ponownie - plus za całość. Trudno uwierzyć, że tak młoda osoba w taki sposób pisze. Zgrabnie to konstruujesz, ciekawie zamknięta klamra dziewczynką, która wiesza sowy.
Styl - charakterystyczny, to bardzo dobrze. Podejrzewam, że gdybyś wystartowała w anonimowej bitwie literackiej, momentalnie rozpoznałbym autora/autorkę.

Na minus dwie rzeczy:
Gandalf pisze: Sowach – powtórzył Jeremiasz. - drapieżny ptak nocny o dużej głowie

Ale czy pan lubi – powtórzył Ojciec Jeremiasza. - sowy?

poczochrał łysinę na potylicy. - że ja tak

dobitnie Ojciec Jeremiasza. - mama Natanaela
Nie wyłapałem wszystkich.
To są błędy zapisu dialogowego. TU możesz zobaczyć, jak to powinno wyglądać.
W skrócie odnośnie Twojego przypadku: jeżeli zdanie wypowiedzi zostało zakończone, didaskalia kończysz kropką, stawiasz pauzę i nowe zdanie wypowiedzi tej samej osoby zaczynasz wielką literą:

- Źle zapisujesz dialogi - powiedział z przekąsem, jakby powtarzał to od niepamiętnych czasów. - Musisz nad tym popracować.

Jeżeli zaś zdanie nie jest zakończone, a didaskalia wypadają w tracie jego mówienia, wygląda to mniej więcej tak:

- Piszesz poprawnie - powiedział łagodnym tonem - ale dialogi musisz poprawić - dodał po chwili surowo.

Wtedy przypomina to przecinek, który oddziela poszczególne zdania w zdaniu złożonym, a po nim piszemy małą literą.

Drugi minus dotyczy zapisu myślowego, na który zwracałem Ci uwagę przy okazji Kalypso. Twoi bohaterowie sporo myślą, ale nie widać kiedy. Oczywiście da się odróżnić myśli od narracji, lecz w trakcie lektury wolałbym pogrążać się w tekście, miast dochodzić, co pomyślał, co powiedział na głos, a co powiedział już ktoś inny. Wytknąłem Ci to uprzednio i się nie zastosowałaś.

Trzeci minus dotyczy powtórzeń imion. Naturalnie ostatecznie można przymknąć na to oko, ale ja jestem czepialski, zwłaszcza że to też Ci wskazałem. Jeśli można, a powinno się, to trzeba unikać nadmiernego powtarzania imion. Należy szukać synonimów, substytutów. Widać wówczas kunszt autora i personalia nie obijają się po czaszce jak wrzucona przez ucho kauczukowa piłeczka.

Mam nadzieję, że weźmiesz te słowa pod uwagę i w następnym tekście zobaczę poprawę. Lepiej wszak, żebym ja zwracał na to uwagę, niż redaktor w wydawnictwie :)

Ostatnia rzecz - nie wrzucaj tu całych tekstów. WeryfikatoriuM to mimo wszystko forum bardziej edukacyjne niż publikacyjne. Palisz dobre rzeczy. Tutaj powinnaś wrzucać krótszy fragment. Raz dlatego, że ludzie chętniej czytają krótsze kawałki, a dwa - gdybyś później zechciała to wydać, to nic nie stoi Ci na przeszkodzie. Szkoda by było, gdyby się okazało, że tekst nie zostanie wydany, bo wisi na forum. Mi by było przykro, a tym bardziej, że wszyscy chwalą Twoją twórczość.

Pozdrawiam i życzę sukcesów :)
„Racja jest jak dupa - każdy ma swoją” - Józef Piłsudski
„Jest ktoś dwa razy głupszy od Ciebie, kto zarabia dwa razy więcej hajsu niż Ty, bo jest zbyt głupi, żeby w siebie wątpić”.

https://internetoweportfolio.pl
https://kasia-gotuje.pl
https://wybierz-ubezpieczenie.pl
https://dbest-content.com

4
1. Dobre i oryginalne, tworzysz pięknie klimat fabułą i postaciami, ten świat wydobywa się z Twojej wyobraźni jak z magicznego pudelka.
Niepokoi mnie, na ile piszesz dla SIEBIE, na ile zdajesz sobie sprawę z obecności czytelnika. Narracja jest gęsta i jednorodna podawczo (akcja + dialog), zdarzenia się zmieniają bez ostrzeżenia i nie dają się ogarniać. To jest nużące. Zainwestowałabym w opisy, które wprowadzą powietrze i światło w zdarzenia i rozwiną skrzydła postaciom.
Tak jak tu - rewelacyjnie!:
Gandalf pisze:Puchacz odwrócił się. Miał duże, wypukłe oczy o żółtobrązowych tęczówkach, cały czas bardzo zdziwione. Pomiędzy nimi dziwił się długi garbaty nos, dziwiły się zacięte w wąską kreskę usta, dziwiła się wąska żuchwa, ściskająca w tych ustach zdziwione zęby.
2. Problem zmiennej narracji - odczytuję ją jako błąd warsztatowy i zaburzenie - jakbyś sobie nie radziła ze światem przestawionym (prezentacją) i szła na skróty, na łatwiznę.

3. Zmieniający się narrator jest słabo kontrolowany: dzieją się z cuda z czasem - chaos i przypadek.

cdn.

[ Dodano: Śro 26 Lut, 2014 ]
Gandalf pisze:- Bardzo wzorzysta noc – powiedział ktoś, kto wszedł do pokoju. Mężczyzna nie widział, kim tamten jest, ale powitał go przychylnym skinieniem.
Bardzo wzorzysta noc - świetne!
Ale potem ten i tamten zlepiają się
Gandalf pisze:- A pan?
Mężczyzna zamyślił się na chwilę.
- Może pan nazywać mnie Ojcem Jeremiasza – powiedział w końcu. - Albo Sowizdrzałem.
- A mnie może pan nazywać Sowizdrzałem Przenajpierwszym – odparł nowo przybyły, wyłamując z trzaskiem palce. - Albo Puchaczem. Czy mogę usiąść?
Za dużo się dzieje ponad "powiedzianym" - to właśnie są miejsca, gdzie porzucasz czytelnika
i tu - najważniejsze dzieje się na poziomie "nienapisanego", przedzieram się przez obcą dżunglę wyobraźni i o ciemku
Gandalf pisze:Ojciec Jeremiasza przytaknął. Puchacz rozglądnął się i usiadł w głębokim fotelu, tuż przy oknie, założył nogę na nogę, splótł ręce na zielonej od swetra wypukłości brzucha. Oglądał pokój. Starannie ułożone na półkach zabawki, fortepian, wieżyczkę z klocków i pluszowego dziobaka na honorowym miejscu, w fotelu naprzeciwko. Książki posegregowane wedle kolorów. Modele okrętów. Puchacz zwrócił na nie uwagę, wskazał palcem.
- Ładne.
- Po co pan przyszedł? - spytał Ojciec Jeremiasza.
Puchacz odwrócił się. Miał duże, wypukłe oczy o żółtobrązowych tęczówkach, cały czas bardzo zdziwione. Pomiędzy nimi dziwił się długi garbaty nos, dziwiły się zacięte w wąską kreskę usta, dziwiła się wąska żuchwa, ściskająca w tych ustach zdziwione zęby.
- Słyszałem o panu wiele – odpowiedział. - Wiele... legend.
- O, naprawdę? - Ojciec Jeremiasza usiał na koślawym taborecie.
- Legend – wymamrotał mały Jeremiasz, nie przestając obserwować drzwi. - Legend. Legend. Legend.
Gandalf pisze:- Natanael – zarzucił Puchacz.
zarzucił - bleee
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”