Miałem być pilotem, jak ojciec. Jednak tuż po skończeniu gimnazjum rozwiałem ich nadzieje co do mojej kariery pilota. Poinformowałem sucho rodziców, że przemyślałem sprawę, i złożyłem dokumenty nie do liceum pod patronatem Wyższej Szkoły Oficerskiej, a do technikum i zamierzam się uczyć na technika mechanika. Wściekli się, wrzeszczeli, grozili.
Próbowali wybić mi z głowy ten „kaprys”, ale byłem nieugięty. Poza tym, nie traktowałem tego jak kaprys. Technikum samochodowe stanowiło preludium do mojego „Wielkiego Planu”, który umyśliłem sobie już dużo wcześniej. Widząc, że mówię poważnie, dali spokój. Sądzili, że mi się znudzi, a wtedy złożę na WSO i będę przykładnym synem respektującym „tradycje rodzinne”. Na „wymysł z gokartami” zgodzili się ponieważ kiedy po raz pierwszy chciałem wystartować w zawodach, miałem niecałe dziesięć lat i wziąłem ich sposobem – powiedziałem, że nic nie będę jadł, dopóki nie dadzą mi pozwolenia na udział. Bali się, że zagłodzą własne dziecko. Od dziecka nazywali mnie „małym terrorystą”. Mówiłem, co chciałem, robiłem, co chciałem.
Ojciec sądził, że te gokarty, zdjęcia Michaela Schumachera na ścianach, zarywanie nocy oglądając wyścigi F1, że mi się to znudzi. Kiedy oświadczyłem, mając zaledwie lat dziewiętnaście, świeżo po zdaniu wzorowo matury i egzaminu zawodowego, że wyjeżdżam do Wielkiej Brytanii pracować i uczyć się w szkole wyścigowej, ojciec niemal zszedł na zawał. Poinformował sucho, że on nie da na to ani jednego złamanego grosza, żebym się zabił któregoś dnia na jakimś torze. Tłumaczyłem mu, że przecież od dwunastu lat jeżdżę na gokartach, jestem w tym dobry, zdobyłem ponad osiem mistrzostw Europy, ale chcę teraz spróbować sił w Formule. Zareplikował, że akceptował wyścigi jako moje hobby, a nie główne zajęcie. Nie trafił do niego argument, że będąc pilotem, też mogę nie dożyć starości. Przez zęby wycedził, że istnieje pewna wartość rodzinna, mianowicie tradycja i sądził, że to rozumiem. Kiedy butnie oświadczyłem, że mając do wyboru zginąć młodo wykonując coś, czego nie cierpię, a coś, co kocham, wybieram to drugie.
Ojciec powiedział, żebym robił, co chciał, ale jego to już nie interesuje. Spakowałem rzeczy, oszczędności i wyjechałem.
Wystarczyło mi ledwie na bilet na Wyspy, autokarowy. Bez planu, bez pieniędzy na życie wylądowałem w Anglii. Nie no plan miałem – tyrać jak wół i zarobić na miejsce w szkole wyścigowej. Wyszedłem z tego mianowicie założenia, że nie po to zaprzepaściłem swoją potencjalną karierę w jakże szacownych Siłach Powietrznych RP, oraz skłóciłem z rodzicami, żeby zapewnić sobie żywot bezdomnego koczującego na Victoria Station.
Reszta mnie nie obchodziła. Nie widziałem, jak to będzie, ale wiedziałem, ze muszę dać radę. I tak miałem nieźle, bo z fachem w kieszeni prędzej, czy później bym coś znalazł.
Robota była podła, ale przynajmniej dawało się wyżyć i przy minimalizacji wydatków, coś odłożyć, choć niewiele.
Kiedy jednak zainteresowałem się sprawą bliżej, mina mi zrzedła, a wrodzona pewność siebie opuściła. Nagle zrozumiałem, ze byłem zwykłym głupim szczeniakiem, nie mającym pojęcia o niczym, a już na pewno o świecie wyścigów, torów itp.
Co prawda, jakimś cudem udało mi się uciułać na szkołę, ale niestety nic poza tym. Praca była, ale wszystko, co mi się udało zaoszczędzić , w tym to, co zaoszczędziłem przed przyjazdem do UK wydałem na czesne w Racing School. Coraz częściej brałem pod uwagę powrót do Dęblina z podkulonym ogonem, z wyuczoną formułką na temat potrzeby wyszumienia się, z publicznym samobiczowaniem się włącznie. Postanowiłem, że porzucę swoje śmiałe plany o podboju F1, torach z tym w Monte Carlo na czele. Wybrałem sobie nawet studia –
W rozmowie telefonicznej poinformowałem rodziców o tym, ze złożyłem papiery na WAT, tak, jak chciał na lotnictwo. Jeśli mam już tracić twarz, zrobię to z klasą, bez oddawania ostatniej koszuli – tak postanowiłem.
Zrezygnowałem z zajęć w Racing School, ale pozwolili mi ostatni raz sobie pojeździć.
Pamiętam, ze to był trzydziesty dzień sierpnia, przeddzień mojego wylotu do Warszawy, a potem stamtąd do Dęblina. Coś miałem jeszcze załatwić na uczelni, co, nie pamiętam.
Przyjęli mnie, ale nie czułem z tego powodu entuzjazmu. Jeszcze to gadanie ojca o zmarnowanym roku mnie dodatkowo dobijało. Dali do zrozumienia, że mi łaskawie wybaczyli i pozwolą wyjechać do Warszawy.
Wszystko było gotowe do wyjazdu, kiedy kolega ze szkoły zadzwonił do mnie niespodziewanie, jakobym rzekomo czegoś zapomniał.
Przyjechałem i pytam o co chodzi, a on nic, tylko pokazuje jakąś dziewczynę rozmawiającą z szefem.
„Niezła, co?” – uśmiechnął się Ian.
- Daj i spokój. Ściągasz mnie tu tylko po to, żeby mi pokazać jakąś dziewczynę?! Stary, za dwie godziny mam samolot! – wkurzyłem się i miałem już wychodzić, gdy usłyszałem z boku :
„Możemy chwilę porozmawiać?”
Ponieważ jestem najbardziej pewnym siebie i bezczelnym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek znałem, nie przytaknąłem grzecznie, tylko zapytałem tego pana, o czym.
Pan się roześmiał i powiedział, że jestem bardzo bezczelny jak na młody wiek.
„Przepraszam, śpieszę się, za dwie godziny mam samolot do Polski i obawiam się, że nie zdążę.” – odparłem trochę w uprzejmiejszym tonie.
- Pomyślmy. – Pan udał, że się pogrąża w myślach. – O twoim udziale w Formule Renault, byłbyś zainteresowany?”
Zamurowało mnie.
„Widziałem przypadkiem kilka razy, jak jeździsz, młodzieńcze. Przeprowadziłem też research i powiem, że osiem tytułów mistrza Europy zrobiło na mnie wrażenie. Szukam kogoś nowego, masz potencjał. Chcemy ci dać szansę…”
Tak więc, trafiłem do Formuły Renault pod flagą brytyjską. Tego samego dnia zadzwoniłem do rodziców, że dostałem świetną robotę i studia zrobię trochę później. Nie czułem potrzeby mówienia im, o tym że startuję w wyścigach. Pomyślałem, że dowiedzą się w swoim czasie i tyle.
Wściekli się po raz kolejny, ale tylko machnęli ręką, że to moje życie i sam mam się utrzymać.
Feniks z płomieni
1
Ostatnio zmieniony ndz 15 gru 2013, 10:12 przez sunlight, łącznie zmieniany 2 razy.