Historia alternatywna z elementami dieselpunkowymi. Fragment jest początkiem zamierzonej większej całości.
Kiedyś ktoś powiedział: „Wojna. Nikt w nią nie wierzy, dopóki pierwsza kula nie gwizdnie koło głowy”.
Jeszcze się nie zaczęła, ale zegar nieubłaganie odlicza czas. Zostały siedemdziesiąt dwie godziny pokoju. Bezmyślnie pstrykam włącznikiem radyjka kryształkowego, byle czymś zająć ręce.
- Dagobercie, co ty wyprawiasz? Pakuj rzeczy, mamy rezerwację na pociąg. Zbieraj się!- krzyk matki wyrywa mnie z zamyślenia. Kiedyś zapytałem rodziców. Dlaczego dali mi Dagobert? Mieli niewyraźne miny. Dagobert, Dagi brzmi to, jak zaganianie gęsi. Moja babcia na drób wołała.
-Auuurrraaaa, dagi, dagi, dagi!- Jeśli kiedyś będę miał dziecko, kwestię imienia poważnie przemyślę.
-Spójrz na mnie.-mówię spokojnie.
Podnosi na mnie wzrok i zaraz wybucha tłumionym płaczem. Wstaje znad walizki i obejmuje mnie. Głaszcze mundur kadeta. Jakby chciała wyrównać zagniecenia.
- Widzisz? Nie mogę. Jestem żołnierzem.- Wiem, że jest zdenerwowana. Wypiera z siebie myśl, że to nieuniknione.
- Masz tylko siedemnaście lat. Synku, wyjedź z nami!- Wie, że nic z tego.
I będzie próbować. To byłaby dezercja, nie chce uciekać.
Nikomu nie mówię otwarcie, ale chce brać udział w tej wojnie. W wielkiej, męskiej przygodzie. Sprawdzić się, wrócić jako bohater, żeby byli dumni. Wszyscy koledzy ze szkoły kadetów o tym marzą.
Od dwóch dni jesteśmy zmobilizowani. Dla nas wojna już trwa.
Kiedy kilka lat temu wstępowałem do szkoły kadetów nikt nie myślał, że kolonię Federacji Europejskiej staną na granicy wojny. A teraz nie ma wyjścia. Gdyby jednak było, wybrałbym tak samo.
Mimo że podlegamy Federacji Europejskiej i rządzącej tam Korporacji Behemot prawdopodobnie nie otrzymamy pomocy. Za daleko, zanim się zbiorą, zmobilizują i dotrą do nas. Do tego czasu, będzie pozamiatane.
Cesarstwo Panazjatyckie wystosowało żądania do Federacji względem dominiów na wschód, od Wołgi.
Gubernator Wallera odmówi, to pewne. Decyzja o nas zapadnie jednak nie tu, a w Europie.
Mama nagle podbiega do komody.
-Zupełnie zapomniałam. Magda ma niedługo urodziny. Miała mieć sukienkę, ale w tej sytuacji będzie tylko materiał. Uszyje ją, już w nowym domu.- Magda to moja siostra. Bez względu na wynik zbliżającej się wojny zamieszkamy gdzieś w Federacji. Tam żyją wszyscy nasi krewni. To i tak lepsza sytuacja, od wielu innych uciekinierów. Którzy idą w ciemno, aby dalej od przyszłego frontu.
-Idź do bławatnego. Żółtko miał zostawić...- nie kończy i wciska mi do ręki pieniądze. Jakby nie było ważniejszych spraw. Nie chce jej denerwować.
To niedaleko, po drugiej stronie ulicy. Drzwi pomalowane na paskudny, zielonkawo żółty kolor. Nad nimi wielki szyld, z którego obleciała spora część farby, odkrywając beżowy podkład olejny. Jednak wielkie, białe litery pozostały czytelne. I przedstawiają właściciela. „Moryc von Żółtko”. Te von nie oznacza niemieckiego ziemianina. Chyba że nagle starozakonni zaczęli uchodzić, za szlachtę. To wyłącznie chwyt reklamowy. Pan Żółtko siedzi za długą ladą. Nawija sobie na palec siwego pejsa, palcami drugiej reki gmera w brodzie barwy popiołu.
Czyta lokalną prasę. Gazeta stała się jednocześnie obrusem pod szklankę z kawą. Udaje, że mnie nie widzi. Jedynie zerka ukradkiem i już się uśmiecha do siebie.
W jego sklepie zawsze pachnie lawendą. To podobno odstrasza mole.
- Pochwalony!-wołam na progu. Taka moja drobna prowokacja pod jego adresem.
-Aaaa!-Odkłada gazetę rozpościera chude ramiona.-Szalom panie oficerze! Kiedy na walecznej piersi generała medale zabłysną? -To, jego „szpilka” dla mnie. Podaje mi kościstą, ale delikatną dłoń. Prawie że kobiecą w uścisku. Ten sklep jest dla mnie niczym wieczność zatrzymana w czasie. Był tu od zawsze, jako dziecko przychodziłem tu z mamą. A pan Żółtko częstował mnie miętusami. Zawsze pod ladą ma puszkę landrynek.
-Widzę, że będzie interes dla starego Moryca. A jak jest interes, to dzień już dobry.-poczciwy, stary Żyd, element kolorytu naszej ulicy. Wszystkie elegantki z dzielnicy noszą sukienki z materiałów kupionych u pana Żółtko.
Podaje mu skrawek materiału, wielkości dłoni, to próbka materiału.
Chwilkę ogląda i już podnosi palec. Nie mam pojęcia, jak orientuje się w tym bałaganie. Duże bele są wszędzie. Na półkach, pod ścianami, w kącie. Jedne na drugich, w kilku warstwach, ale żadna zgnieciona.
- Dżersej, fuksja...O!- powtarza sobie pod nosem. Wyciąga rulon materiału. Mam wrażenie, że za chwilkę przygnie jego plecy, do ziemi.- Rozmawiałem z twoją mamą-sapie.- I nie sprzedałem wszystkiego. Ładny materiał.- pochwalił swój towar i patrzy na mnie chytrzę. Świdruje mnie tymi cwanymi oczkami. - Będzie na mundur dla młodego generała.- Wie, że dowcip mu się udał. Chichocze do siebie. Ja tłumie śmiech. Z miną triumfatora grozi mi palcem. Mundur w tym kolorze. Jeszcze z kokardą. Wyobrażam to sobie.
- Nie przegadasz starego lisa.- mówi śmiejąc się. Żółtko jest górą.
On i dorożkarz Wokulski są mistrzami ulicy w słownych utarczkach. A jeszcze Hania, młoda kelnerka z knajpki „Na Rogu”. Ta ,jak pośle słówko namolnemu klientowi, to w pięty mu pójdzie.
Sprzedawca z hukiem cisnął belę na blat. Rozwinął jednym ruchem reki. Teraz cała lada pokryła się soczystym różem w odcieniu fuksji. Pan Żółtko przyłożył miarę.
- Raz,dwa, trzy -. Przerzuca w rękach, zawija. Sztukmistrz w cyrku jemu nie dorówna. I już na blacie leży ładnie złożone zawiniątko.
-Tate!- Słysze z zaplecza dziewczęcy szczebiot. To Sara Żółtko. Najmłodsze dziecko właściciela interesu. Ma jeszcze synów Dawida i Salomona. Sara wychyla się zza framugi. -Tate, pójdę pożegnać Sonię? Co?-
Państwo Dawidow, też wyjeżdżają.
Ich córka Sonia, Sara Żółtko i Kate. Ta od niedawno przybyłych Holendrów, albo Belgów. Yverdeen, Haverdeen, jakoś tak się nazywają. Dziewczyny stały się nierozerwalną trójką na naszej ulicy. Włosy wiążą tak samo w kitki. Jak idą to, te końskie ogony majtają się w jednym rytmie ich kroków. A zadziorne dziewuchy niczym chłopaki. Jak któryś z „łebków” podwinął jednej spódnicę. Wszystkie trzy go sprały. Od tamtej pory, już nie ma głupich żartów.
-Oj, Sarciu a posprzątałaś?- Ojciec bezskutecznie stara się zaprowadzić dyscyplinę.
-Tate ja taka robotna, że ho,ho!-śmieje się. Macha do mnie ręką. Znam ją, bo przychodzi do mamy na korepetycję. Puszczam do niej oko. Opuszcza buzię zarumieniona. Zaraz uśmiecha się i woła.
-Mame pozwoliła. Nooo!-woła i wybiega ze sklepu, nie czekając na ostateczne pozwolenie głowy rodziny. Przynajmniej nie myśli o zbliżającej się wojnie.
Stary Żółtko uśmiecha się pod nosem. -Kto ma pszczoły, ten ma miód. Kto ma dzieci, ten ma smród- mruczy z miną filozofa. Podaje mi zawiniątko materiału. Już mam zapłacić kiedy... .
-Aj, aj, może nie tym razem?- Dziwi mnie, że nie chce pieniędzy. -Ja tam z mamą kawalera rozmawiał będę, to się wyliczymy, bo i to Sarci lekcje.-
-Panie Żółtko.-mówię tonem lekkiej dezaprobaty. Żeby wiedział, że tym razem, nie dam się przegadać. -Obaj wiemy, że okazji nie będzie-. Szukam wyjścia z tej niezręcznej dla mnie sytuacji.
-I w kwestie między panem, a mamą się nie wtrącam. Jednak nakazane mam zapłacić to i płacę. Jak w wojsku - mówię.
-A, to jak pan generał tak mówi. To, tak być musi.-
I wyciąga spod lady czerwoną, odrapaną puszkę. Otwiera i rozchodzi się słodkawy zapach miętowych cukierków. Rytuał dla stałych, zaufanych klientów.
Zawsze ta sama puszka, od lat. Jasnozielone landryny mają delikatny smak. Ja zawsze wybieram czarne. Wywołują miętowo, eukaliptusowy huragan w ustach. Jakby gardło zamarzało. Posmak pozostaje na wiele godzin. Pan Żółtko pochyla się do mnie i szepcze.
-Pytanie mam do kawalera. Można?-
- Szanowny pan pyta, ja odpowiem -.
-Dagi powiedz szczerze. Ty jesteś wojskowy i wiesz.- mówi zgaszonym tonem.-Wygramy, czy nie?- zadaje pytanie i patrzy wyczekująco. Mam wrażenie, jakby mi umysł chciał przeniknąć.
- Bić się będziemy tak, że w niebie usłyszą.- mówię dziarsko.- Chociaż cud zawsze się przyda.-
-Pan Bóg do cudów nie zbyt hojny - Żółtko opuścił głowę. I zaraz łapie mnie za dłoń. Śmiejąc się z dowcipu, którego jeszcze nie powiedział.-Wie kawaler, dlaczego Bóg taki skąpy w tych cudach?-pyta mnie z błyskiem w oku.
-Bo, Żyd z niego. Dla tego taki skąpy - odpowiada od razu. Śmiech jednak trwa krótko.
Patrzy na mnie ze smutkiem.
- Pamiętam cię Dagi, jak berbeć byłeś. Wyrosłeś na tej ulicy. Twoja matka u mnie materiał na komunijny garniturek, dla ciebie brała. Jakby, to wczoraj było. Dziś na wojnę idziesz.-
- Brązowy aksamit. Nikt takiego nie miał!- Czuje, że jak wyjdę ze sklepu, już nigdy nie zobaczę Moryca Żółtko, małej Sary, ulicy.
-Panie Żółtko, niech pan ucieka. Przecież Sara, Dawidek. Bo Salomon, to chyba wyjechał?-
-Rabinem kiedyś będzie.- mówi dumny. Za chwilę wzdycha ciężko.- Radzisz uciec. Jak? Nie mogę tego, tak zostawić.-Rozkłada ręce, jakby chciał ogarnąć cały kram.
.- Ci Azjaci, to zwykli ludzie. Lubią się ubrać. Będą potrzebować materiałów na garnitury i suknie dla kochanek, żon.- oznajmia jak coś oczywistego.
- Oni nie płaca, tylko zabierają.-
-To, interes kiepski będzie z nimi.- wzrusza chudymi ramionami.
Wciągam mocno zapach lawendy. Chce go zapamiętać. Wychodzę na zalaną Słońcem ulicę.
Przed kamienicą stoi dorożka, na niej już trochę naszych rzeczy. Nie wiele tego będzie, większość musimy zostawić. Ojciec i dorożkarz rozmawiają z doktorem Argunsenem. Jego żona siedzi w ich Mercedesie Sto Siedemdziesiąt, w unikatowym kolorze kawy z mlekiem. Motoryzacyjna chluba ulicy. Mdławy jednak ten kolorek. A samochód klasa sama w sobie, mimo że już używany. Jednak co firma, to firma.
A nie jakieś Topolino, do którego wejdzie kierowca i klatka na kanarka. A już jest ciasno, że oddychać nie można.
Mam nadzieje, że tak małych pojazdów, bo samochodem tego nie nazwę. Fiat produkować już więcej nie będzie.
Doktor pomstuje, że musi zostawić swoją chlubę. Żonę wsadzi do pociągu i idzie do koszar. Jego, też zmobilizowano. Nie chce słuchać biadolenia. Idę do domu, na schodach przesuwam dłonią po ścianie. Chce zapamiętać jej chłód, szorstkość. Lekko zatęchły zapach klatki schodowej.
Z namaszczeniem naciskam klamkę w drzwiach.
-Mam już i...-wołam od wejścia i natychmiast pakunek chowam za plecy. W saloniku mama z siostrą płaczą nad walizkami.
-Dajcie coś, od razu zniosę. Muszę zaraz iść do szkoły- przypominam, że dla mnie wojna już trwa.
Kładę zawiniątko na łóżku. Magda podchodzi i głaszcze mnie po twarzy.
-Braciszku, nie idź, ucieknij z nami.-mówi z nutą błagania w głosie. I te jej spojrzenie niebieskich oczu . Słodkie, smutne, takie niewinne. Jak czasem u małego kociaka.
Nienawidzę takich chwil. Boję się, że zrobię coś, co zrani bliskich. Nie chce wzruszeń, łez. Rozumiem ich i wiem, że nic nie zmienię. Siostra jeszcze próbuje przekonać mnie do ucieczki.
-No, co ty? Dagi, chcesz zostać bohaterem?-
Kocham ją, ale czasem jak coś powie to... . Tak, chce być bohaterem. Co w tym dziwnego? Wszystkich kadetów ciągnie przygoda, wojenna sława.
- Muszę iść. Wezmę największe walizy.-mówię. Sięgam po rzeczy.
-Poczekaj! -woła mama i podchodzi do mnie.
Zapina mi na szyi medalik.- Niech ciebie chroni. Nie chce żołnierza żegnać łzami.-mówi i ucieka wzrokiem za okno. Za chwile widzę jak jej twarz rumieni się, od tłumionego płaczu. Nabiera stanowczych rysów i zdecydowanym głosem wypowiada słowa. Te same, które usłyszał mój dziadek od swojej matki.
- Żegnam chłopca, powitam mężczyznę. Bóg przyprowadzi cię, do domu. Nawet z końca świata.-
Wychodzę i w drzwiach widzę jak robi za mną znak krzyża.
Przed kamienicą żegnam się z ojcem. Z trudem hamuje łzy. Jeden przed drugim udajemy twardych. Mocny uścisk, bez słów. Gdy nasze ciała się stykają, czuje bicie jego serca.
-Bierz.- Wkłada mi pieniądze w kieszeń.-W wojsku zawsze się przydadzą.-
Ostanie spojrzenie na mój świat, ulicę Farną. Ostanie i więcej się nie obrócę. Prześladuje mnie przeczucie, że nigdy więcej nie zobaczę mojego małego świata. Tu się wychowałem, tu był pierwszy pocałunek skradziony koleżance z sąsiedztwa. Randki pod trzepakiem, solówy z kolegami.
Na końcu ulicy jest mały targ. Ma tam swój interes sprzedawca wody sodowej. W upalne lata chodzą tam czeredy dzieciarni z koszami syfonów.
Na podłodze z beżowych i czerwonych kafelków zawsze stoi woda. I ten odgłos pomp.-Tamp, tamp, tamp!-I nagle- Tsssss!- wpuszczał gaz do syfonu, a chłodne, mokre powietrze przepełniał dziwny, ostry zapach.
I przyszedł czas, że trzeba brać karabin, koniec dzieciństwa.
Zostało sześćdziesiąt dziewięć godzin pokoju.
Zaczyna się pojawiać tłum na ulicach. Jedni chcą się przygotować do pozostania, inni uciekają. Tych jest najwięcej. Dobrze robią, żołnierze Armii Cesarskiej mają opinię wyjątkowo brutalnych. Prowadzi ich nowy Czyngis-chan, cesarz całej Azji. Nawet tej cześć, której jeszcze nie opanował.
U nas mieszka trochę Chińczyków i wcale nie chcą poznać nowego pana Orientu. Uciekają razem z „Grubymi Nosami”, czyli nami. My o nich „Żółtki”, oni o nas „Grube Nochale”.
Trzask! Głośny, przenikliwy, wyrywa mnie z zamyślenia. Oglądam się, samochód, mała ciężarówka wjechała w dorożkę. Tłum wpadł panikę!
Jedni rzucili się do ucieczki. Inni padli na ziemię. Koń ma chyba połamane nogi, rży rozpaczliwie. Ludzie depczą po leżących, rozpychają się. Rozlega się gwizdek policjanta. Słysze jak krzyczy.
-Gdzie leziesz człowieku? Stać, Spokój!- Przy pomocy kilku przygodnych przechodniów opanowuje zamieszanie. Zostawiam ich, za sobą. Ta histeria narasta i coraz więcej ludzi postanawia uciekać za Wołgę. Do Europy, mimo że Korporacja Behemot ma opinię despotycznej władzy. Lepsze to niż wrogie wojska.
Mimo, że została ponad godzina do zbiórki, przed szkołą jest, już większość kadetów. Rozpiera nas duma. Wszyscy podnieceni wyjazdem na wojnę.
Samodzielny Batalion Kadetów, jest nas ponad trzystu.
-No, jak Daguś?-Bruno, dobry kolega, zaczepia mnie.-Gotowy jesteś iść, po chwałę?-śmieje się. On ma zawsze dobry humor. Po jakiejś godzinie zjawia się komendant szkoły.
Bez rozkazu ustawiamy się oddziałami.
-Chłopcy!-woła komendant. Milknie, jakby powiedział coś nietaktownego.- Żołnierze! Nadszedł czas próby, najtrudniejszego egzaminu. Swoje umiejętności sprawdzicie w boju. Jako kadeci przez ostatnie lata uczyliście się wojennego rzemiosła.-milknie. Jego twarz zmienia wyraz i woła.- Wiem, że jesteście gotowi! Jesteście kolejnym pokoleniem kadetów, które staje do walki. Przed ponad półwieczem wasi rówieśnicy ruszyli z tego samego placu.- Po tych słowach milknie, głos mu się łamię. Psychicznie nie był gotowy wysłać nas do walki.
-Lewooo! Zwrooot! Naaaprz...! Maaarsz!-
Równo, jak na paradzie wykonujemy zwrot. Ruszamy w całkowitej zgodności, jeden rytm, jak jedno ciało. Wychodzimy na ulicę. Ludzie przystają. Walimy buciorami w bruk. Z całych sił, aż w stopy robi się ciepło.- Łup! Łup!- Wzrok przed siebie, głowa w górę. Idzie śmiertelna machina, obrońcy „Świętej Zachodniej Cywilizacji”.
Policjant salutuje. Mężczyźni przy ratuszu zdejmują czapki. -Łup! Łup!- Niesie się odgłos naszych kroków. Ogarnia nas dziwna euforia, jakaś niepojęta duma. Czegoś takiego nigdy nie odczuwałem. Kolega wskazuje gestem głowy, na sklep z alkoholem. I mówi dyskretnie.
-Nie mogę normalnie kupić wódki, ale mogę palnąć komuś w łeb.- Taka jest prawda, Wielu z nas ma po siedemnaście lat. Oficjalnie nie sprzedadzą nam alkoholu, nie wpuszczą do ekskluzywnej restauracji po dziesiątej w nocy. A bez wahania wyślą na wojnę. Świat potrafi zadziwiać.
Wchodzimy na Dworzec Główny, przejdziemy przez wielką halę. Przygląda się nam tłum cywili. Idziemy do stacji towarowej. Tam zacznie się nasza droga na front. Walimy buciorami w marmurowe stopnie, szerokich schodów dworca. Dziewczynka w seledynowej sukience podbiega do nas. Rozdaje ze swojej małej torebki owocowe landrynki. Mała wygląda jak laleczka z porcelany. Wewnątrz hali kolumna zwalnia. A i tak nasze kroki rozbrzmiewają, jak grzmot, spotęgowane murami i echem. Nieregulaminowo pozwalamy się częstować. Dziewczynka z wielkimi wypiekami na policzkach, radośnie lśniącymi oczami biega wzdłuż naszego batalionu.
-Żołnierze, żołnierze!-pokrzykuje piskliwym głosikiem. Guwernantka stara się ją złapać. Woła do niej.
-Panienko! Nie wypada tak się cieszyć! Ci chłopcy idą na śmierć!-
Mała zatrzymuje się nagle, kilka ostatnich landrynek wypada na ziemię. Rozpryskują się na kolorowe kryształki. Otwiera buzię i szepcze -Dla, czego?-
Stacja towarowa to długie baraki z czerwonej cegły, jakieś dźwigi i wielka suwnica. Przypomina pająka ze stali.
Dowódcy ustawiają nas w kolejności załadunku. Nagle pada rozkaz.
-Trzeci i drugi pluton, trzeciej kompanii w tył zwrot!- To my. Wykonujemy rozkaz automatycznie.
-Trzy kroki, naprzód marsz!-
-Nie rozumiem? Zostajemy?-pytam głośno.
-Spocznij! Wy jedziecie później.-wyjaśnia komendant.
- Baby zostają!- śmieją się z nas koledzy.- Będziecie ziemniaczki obierać, lalusie.- kpią sobie w żywe oczy.
-Do zobaczenia na defiladzie w Pekinie!-wołają.
Wtacza się pociąg z wagonami jak do przewozu trzody. Zawsze tak wożą wojsko. A my w milczeniu trawimy złośliwe docinki kolegów. Nikt się jednak nie obraża.
Chwilę później patrzymy, jak odjeżdżają na front.
- Nie martwcie się. Zaraz wasz przyjedzie. Nie będziecie żałować - uśmiecha się tajemniczo. Znaczy coś wie. Bawi się naszą niepewnością.
Najpierw czujemy lekkie drżenie ziemi. Które narasta, staje się wyraźne. Jakby, coś wielkiego stąpało. Stoimy z rozdziawionymi ustami. Zza zakrętu, od strony zwrotnic, na stację wtacza się bestia w zielone i brązowe plamy. Stalowy wąż, buchający kłębami pary i dymu. Wielki, wspaniały, pociąg pancerny. Na parowozie napis gotyckimi literami „Gromny”
-Boże drogi!-samo się wyrywa.-To nasz?-pytamy niedowierzająco.
Od lokomotywy bije żar, jakby, ta maszyna z gwiazd zleciała. Dosłownie widać, że przy torach ziemia się ugina! Te wieże z działami, sponsony, karabiny maszynowe. Wagony są wyokrąglone, aby pociski łatwiej się ześlizgiwały. Od samego widoku czuje się grozę i potęgę. Dla nas, to demon zagłady, który powiezie nas do zwycięstwa.
Dowódca pociągu, to dawny kadet z naszej szkoły. Kapitan Bernard Plesić, krępy z rudawymi wąsiskami pod nosem. Zna się z komendantem. Serdecznie uścisnęli sobie dłonie.
-To, oni?-pyta. Wskazując w naszą stronę.
- Chłopaki z charakterem-chwali nas komendant. Plesić staje na platformie z przodu pociągu. Patrzy na nas i woła.
-Służba w pociągu ciężka, ale ciekawa. Mówią o nas: „Służyć w pancernych to wielki zaszczyt. Nie służyć, to szczęście”-.
Ktoś w sztabie nie dopatrzył i pociąg na wojnę ruszył bez piechoty. Będziemy oddziałem szturmowym, czyli do wszystkiego. Taka taktyczna zapchaj dziura. Pakujemy się do środka wagonu. Przypomina stalową celę, surowy, pełen wręg, drabinki na dach, jakieś skrzynie. W ścianach karabiny maszynowe i otwory strzelnicze, które są jednocześnie oknami. Wpadają przez nie smugi światła. Nie, wiele szersze od dłoni. Ciasno, każde wolne miejsce zajęte. Na razie rozkładamy się gdzie popadnie. Zaczynamy szybkie szkolenie. Poznajemy budowę pociągu. Uzbrojenie, co prawda, te stanowiska są obsadzone, ale musimy wiedzieć, jak obsłużyć. Na wszelki wypadek, jakby trzeba było zastąpić zabitych czy rannych. W najbliższym czasie wolne nie jest przewidziane.
-Wiesz, co to?- Artylerzysta wskazuje na działo. Znam ten typ. W szkole mieliśmy atrapę do szkolenia.
-Armata polowa Schneidera, siedemdziesiąt pięć milimetrów, oporopowrotnik, zamek klinowy...-recytuje z pamięci. Facet absolutnie nieregulaminowo ubrany w podkoszulek, dawno nieprany i spodnie gimnastyczne, nożem wyjada tuszonkę z puszki, trąca mnie w ramię. -Do tej pory młody, znałeś wersję polową. Ta jest inna. Patrz tu!- Nożem wskazuje, niewielką dźwignie przy bakelitowej skrzyneczce. - Sterowanie elektrycznym napędem wieży. Tu, ta korba to awaryjny. Pokręć sobie, poczuj to.-
Idzie dość ciężko. Wieża z cichym terkotem, powolutku obraca się w lewo.
-Szybciej! Szybciej! Zaraz nam przywalą!- krzyczy popędzając mnie. -Synku, jedną ręką to możesz się zabawiać ze sobą. Pomóż sobie drugą.-I za chwile dodaje tonem mentora.- Po chuj sobie życie utrudniasz?- Klepie mnie po ramieniu.
Ćwiczymy cały dzień w międzyczasie uzupełniają węgiel, wodę, ciężarówki przywożą amunicję.
Dwa najcięższe działa to haubice, aż sto dwadzieścia milimetrów, dwie polowe sto piątki, cztery siedemdziesiątki piątki , trzy czterdziesto milimetrowe Boforsy, nie licząc kilkunastu karabinów maszynowych. Z przodu na lorze, drezyna pancerna, może przewozić sześciu ludzi desantu. Ma działko czterdzieści siedem i dwa ckm-y. A i załoga może włączyć się do walki przez strzelnice w burtach. Z tyłu na platformie pojazd specjalny. I tu typowo wojskowy „kruczek” regulaminowy. Dla nas to pojazd szynowy. Z opuszczanym, drogowym układem jezdnym. Dla piechoty to pojazd drogowy, z opuszczanym układem szynowym.
Gdy pociąg rusza czuć w rytmie drgań, jaka to masa. Rozpędza się dość wolno. W pewnej chwili rozlega się zgrzyt, jakby dusze potępione jęczały. Robimy się bladzi. Załoga się śmieje.
- Tu, ciągle coś zgrzyta, wyje, jęczy. Ośki trą, płyty ze stali naciskają, drżą wieżyczki. Przywykniecie.-
Przy każdej nadającej się okazji ćwiczymy szturm albo patrol. Prawie bez przerwy obsługę sprzętu. Czas wolny mamy jak śpimy. Nie ma, kiedy podziwiać mijane widoki. Bezkresny step niczym ocean falującej trawy. Ma w sobie jakiś surowy urok. Miejscami tak ukwiecony, że ta feeria barw wydaje się snem. Magia kolorów, od czystej bieli przez, żółty, błękity po krwistą czerwień maków. Rozgrzana słońcem trawa paruje zapachami, rozbujana wiatrem mieni się, czasem zdaje się połyskiwać i zaraz matowieć.
A w naszej pancernej bestii, powietrze jest przesycone oliwą, zapachem stali i fetorem spoconych ludzi. Chwilami opada na nas swąd dymu i żużlu z parowozu. Ze względu na ciasnotę spanie odbywa się na zasadzie „a gdzie, się da”. Rozkłada się materace w wolnym miejscu i pod koc. Stalowa podłoga w wagonach jest pokryta drewnem, by wytłumić drgania.
Daje się przeżyć, można przywyknąć.
Właśnie kończymy pakować naboje do ładowników Boforsa. Gdy pociąg raptownie hamuje.
-Coś musiało się stać!-słyszymy od załogi. Normalnie nigdy tak się nie zatrzymuje. Zalega cisza wyczekiwania. Stoimy gdzieś w Azji, w stepie. Dokoła niewielkie wzgórza. Rozlega się buczek z głośników wewnętrznego systemu komunikacji.
-Uwaga, mówi dowódca! Grupa szturmowa przygotować się.-
W pierwszej chwili działamy jak na ćwiczeniach. Rutynowo, bierzemy broń i amunicję. Dopiero gdy ładujemy ostre naboje dociera do nas, że to, już nie są ćwiczenia.
-Szybciej,ruszać się!-wrzask podoficerów.-Alarm!- Nerwy napinają się jak postronki. Serce wali jak oszalałe. Wypadamy z wagonu szturmowego na piach.
-Brać szynę!- dowódca plutonu technicznego wskazuje kilku metrową sztabę. Całym plutonem dźwigamy ciężar na barki. Drugi pluton robi to samo z kolejną szyną.
-Nie gapić się! Ładować na lorę!-
Z łomotem ciskamy te żelastwo na platformę. Dowódca pociągu stoi na torach, szeroko rozstawione nogi, ręce skrzyżowane na plecach.
-Zbiórka! Ruszać się, ruszać!-krzyczy.
Jesteśmy jak w transie. Stajemy plutonami w dwuszeregu. Wyprężeni i zupełnie ogłupieni. Nikt nie ma pojęcia, co się dzieje.
-Pierwszy z prawej wystąp!-
Chłopak absolutnie nie rozumiejąc co ma się stać, wychodzi z szeregu.
-Skłon!- pada rozkaz. Robi głupią minę i wykonuje polecenie. Maszynista przystawia do jego głowy miedzianą słuchawkę, taką „trąbkę” -.
-Melduje posłusznie, że zgrzytają durne myśli!-
-Smarować!-woła kapitan Plesić
Maszynista bierze oliwiarkę i stawia tłustą kropelkę na czubku głowy.
-Przecież to inicjacja- myślę nagle olśniony.
Każdy „naoliwiony” podchodzi do dowódcy pociągu i odbiera czarną naszywkę „Pociągi Pancerne” Na środkowym polu wyobrażenie rycerskiej przyłbicy. Niżej gotycki napis „Gromny”. Co, znaczy „Miotający Gromy”. Byliśmy kadetami, jesteśmy pełnoprawnymi członkami załogi pociągu pancernego.
Dziwnie się czuje odpruwając naszywkę kadeta i zastępując ją nową. To, taka mieszanka wzruszenia, dumy. Zmienia się sposób patrzenia na sytuacje. Nosząc znak szkoły byłem chłopcem, teraz jestem żołnierzem. Czarna odznaka nie zwalnia nas z ćwiczeń. Ale wyciskamy z siebie więcej potu, jeszcze więcej wysiłku. I tak mija cały dzień, dziesiątki wiosek i kolejne miasteczka. Przynajmniej sen przychodzi szybko. Zjeżdżamy na boczny tor w jakiejś małej stacji. Co chwilę wjeżdżają pociągi specjalne. Są tak specjalne, że mają pierwszeństwo przed wszystkimi.
Chaos się pogłębia, wysadzono zwrotnicę na jakimś odległym rozjeździe. Zrobił się zator. Zaczyna się cicha wojna. Dywersanci, nikt nie ma wątpliwości.
Tu w okolicy mieszka dużo Azjatów, większość jest lojalna. Są jednak wyjątki.
W środku nocy, przez sen, czuje jak ktoś mnie lekko kopie. Szarpie za ramiona, zarywam się.
-Co, jest!-
-Twoja warta Dagi.-
Zbieram się, po metalowej drabince wychodzę na dach. Wagon jest trochę niższy niż wygląda. Za górną częścią płyt pancernych kryje się miejsce nazywane galerią. Leżąc, człowiek jest całkowicie ukryty, siedząc wystawia tylko głowę. Można z tego miejsca swobodnie strzelać i pełnić wartę. Jest tu też działko szybkostrzelne, ale aktualnie złożone. Mam na stanowisku rkm Lewisa.
Nazywamy go „strzeladłem” albo „rurą”, od tej wielkiej osłony na lufie. Od góry zakłada się masywny dysk na amunicję, taką puszka. Nie taki ciężki i nieporęczny jak ckm. A niewiele gorzej bije. Trzeba tylko pamiętać, żeby lufy nie przegrzać.
Zmieniam kolegę, ziewa i jednocześnie tłumaczy.
-Tu masz włącznik reflektora, a tu są race. Jakby co.-przerywa na szerokie ziewnięcie.-Ciągniesz za sznurek i odpala. Pamiętaj, sznurkiem do siebie, okrągłym, od siebie. Bo ci się grzywka przypali. I nie zaglądaj do środka.-
-Idź, bo cię walne.-żartuje i trącam go pięścią w ramię.
-Miłej nocki żołnierzu- śmieje się ze mnie. Bo to, ja będę się nudził, a on spał.- Zachowaj czujność, nie myśl o bzdurach , nadgarstka nie przemęczaj.- kończy wykonując ruch ręką, jakby się onanizował.
Została doba, do wybuchu wojny.
Początek nocy był ciepły, teraz robi się wyraźnie chłodno. Opatulam się szynelem.
Płaszcz wojskowy to uniwersalna część ekwipunku. Oczywiście jest elementem umundurowania, kocem, jak teraz. Odpowiednio złożony i zrolowany staje się zasobnikiem na żywność, czy amunicję. Innym razem służy, do przenoszenia ciała i przykrycia poległego właściciela. Albo przy odrobinie szczęścia staje się noszami dla jeszcze żywych.
Żeby nie zasnąć, unoszę głowę i staram się przypominać sobie nazwy gwiazdozbiorów. Piękna noc, tylu gwiazd nigdy nie widziałem. Wydaje się, że można je w garście nabierać.
Myśli uciekają do bliskich, do domu. Rodzina już pewnie za Wołgą. Przynajmniej są bezpieczni. Jak wrócę z wojny uściskam, tylko smutno coś. Po niebie przelatuje jakiś ptak. Może to sowa? Nigdy nie widziałem sowy z bliska.
W mroku przemykają się jakieś pochylone cienie, ciemniejsze od mroku nocy. Wyłaniają się zza głazów i krzewów, jakby się skradały. W odległych domach już dawno zgasły światła. Tu nie mają prądu. Ludzie używają świec i lamp naftowych. To chyba jednak była sowa i teraz pohukuje gdzieś ukryta. Jakby ostrzegała swoje siostry.
-Cholera jasna!-klnę. Zapalam reflektor, ostry snop światła rozdziera mrok. Może ze dwadzieścia postaci. To nie żołnierze. Są jednak uzbrojeni. Ostry trzask wystrzałów. Kule biją w pancerz, aż iskry lecą.
-Musze walczyć! Muszę!- myślę bliski paniki. Czas jakby zwolnił. -Teraz! Już, strzelaj!-krzyk w umyśle. Każdy ma chwile blokady, gdy musi nacisnąć spust, posłać serie w ludzi.
Wrzeszczę, by zagłuszyć własne myśli, strach. Raptownie ściągam spust i zrywam pierwszą serię. Broń szarpię się, jakby żyła, chciała się wyrwać i siać śmierć samodzielnie. Z szerokiego wylotu bije ogień. Tuż przy mojej głowie z trzaskiem pęka szkło reflektora, huk rozbitej żarówki, szczypiący ból na policzku. Tamci odpowiadają ogniem na moje strzały. Chaotycznie, bezładnie, niektórzy mają stare, czarno prochowe strzelby. Inni nowoczesne karabiny i pistolety.
Zmieniam magazynek i posyłam gęste, krótkie serie. Na moment przerywam strzelanie i odpalam kolejną racę.
- Cholera, jasna! Czerwona!-
Nie wiele rozświetla. Tylko czyni noc upiorną. Wszystko zalewa krwawa poświata. I nagle włączają się reflektory, ckm-y pociągu rozpoczynają piekielny ostrzał. Kanonada niesie się w noc. Grzmot jakby niebo runęło, to jedna z naszych siedemdziesiątek piątek. Dla ciężkich dział to martwa strefa, nie włącza się i właściwie już nie muszą.
Zalega cisza. Nie jest absolutna, słyszę czyjeś jęki. Jakiś odległy krzyk. Nagle wystrzał, pojedynczy, krótki rozbłysk. Posyłam tam trzy pociski. I ponownie cisza. Aż do kolejnego wystrzału. Jedna z kul przeleciała mi nad głową z tym świszczącym szeptem. Niczym obietnica śmierci. I tak, ta pukanina trwa, aż robi się jasno. Na przedpolu leżą ciała, na pewno nie wszystkich ja trafiłem. Bez wątpienia ci, co nie oberwali uciekli. Zostawiając kompanów na naszą łaskę. Jeden żyje, jeszcze się rusza. Jęczy głośno i coś woła w jakimś nieznanym mi języku. Przez właz wychyla się głowa kaprala Kurzały.
-E! Ty byłeś na warcie?-
-Tak, ja-odpowiadam. Ignoruje regulaminowe „tak, jest”.
-Karabin tam masz?-
-Oczywiście!- Co za pytanie.
-To bierz. Idziemy. Bagnet na broń!-
Dosłownie czuje, jak mi się coś w środku ściska. Mam solidnego stracha. Chyba jestem blady. W pięciu wyskakujemy z wagonu. Jeszcze zerkam za siebie. Czuje ulgę, gdy widzę jak lufy „maszynek” szukają celu. Wieżyczki obracają się po kilka stopni. To w lewo, to w prawo.
-Wykończ go!-
Dowódca wskazuje rannego. W pierwszej chwili, to się wydaje surrealistycznym snem. Przede mną leży człowiek, wybrudzony krwią,własnym moczem. To pewnie ja, go tak załatwiłem i teraz zwyczajnie go dobije.
-Ale, konwencja...-czuje się bezradny między resztkami poczucia moralności a rozkazem.
-To nie żołnierz, zwykły bandyta.- Kapral nie krzyczy, mówi spokojnie chociaż stanowczo.
-On i tak zdechnie. Pierwsza krew młody, wykończ go!-
Składam się do strzału.
-Bagnetem! Szkoda naboi.-
Czuje jak ciarki przebiegają mi po plecach. Całe ciało, jakby zdrętwiało. Unoszę karabin do pchnięcia. Ten ranny patrzy na mnie. Nie wiem, czy rozumie sytuację. Wydaje się nieświadomy. Błądzi wzrokiem, coś mamrocze. Czuje w sobie opór, jakąś blokadę. Muszę ją przełamać.
-Mam rozkaz, to ranny, ale rozkaz...-Wir sprzecznych myśli. Spocone dłonie zaciskają się na broni. Coś gniecie mnie w żołądku. Patrzę na rannego z nadzieją, że umrze i problem z głowy. Tylko on trzyma się życia z takim uporem, że będzie tu konał z kilka godzin. Stoję ze wzniesioną bronią, wszyscy gapią się na mnie. Czuje jak pot ścieka mi po plecach. Robi się sucho w ustach.
Pchnięcie! Z całych sił uderzam w jego piersi. Krztusi się krwią, pręży przez chwilę i nieruchomieje. Dziwi mnie, że nie mam wyrzutów sumienia. Ogarnia mnie spokój, bo już z głowy. A może już, nie mam sumienia? Jest jeszcze kilku rannych, na szczęście to inni ich dobijają. Nasz pierwsza bitwa, bez strat własnych.
Wracamy do wagonu, witają nas brawa. Sam kapitan Plesić składa mi gratulację.
-Młody wilk posmakował krwi! Doskonała robota, bardzo dobrze.- Ogarnia mnie zawstydzenie niczym dziecko, które publicznie odbiera nagrodę w szkolę. Nocną bitwę słyszała cała okolica. Teraz schodzą się cywile i gromadzą się na okolicznych pagórkach. Dopiero przed południem pojawia się żandarmeria i zabiera ciała. Które już zaczynały cuchnąć. Prawdopodobnie zaatakowali nas ci sami co wysadzili zwrotnice. Za nim przyszli do nas, zdążyli zamordować rodzinę jakiegoś rolnika. Podobno, to był dopiero straszny widok.
Wychodzi na to że Cesarz, ten nowy Czyngis-chan opłacił zwykłych, stepowych bandziorów, albo wręcz wyciągnął ich z jakiegoś więzienia i za łaskę wysłał tu, po pewną śmierć. To pokazuje, jak okrutna czeka nas wojna.
Pociąg rusza, ludzie stojący na wzniesieniach machają do nas. Biją nam brawa.
Zaczynam rozumieć fatalną sytuację. Obszar, którego ma bronić nasza armia, jest ogromny. A siły zbyt małe. Jeżeli nie dostaniemy pomocy z Federacji Europejskiej to sami nie damy rady. Plesić nie daje nam wytchnienia, ćwiczymy i ćwiczymy.
Zostały cztery godziny pokoju.
Cisza, wszyscy zagłębieni w myślach. Każdy duszą, jest przy bliskich. W wagonach tylko czerwone alarmówki rozjaśniają mrok. Co chwilę zerkamy na zegarki. Jedyny dźwięk, to stukot kół, czasem coś zgrzytnie. Rozlega się trzask z głośnika.
-Uwaga! Mówi dowódca!- Domyślamy się, co powie.-Przed chwilą otrzymaliśmy komunikat specjalny. Wojska Cesarstwa Panazjatyckiego przekroczyły granice. Trwają walki na całej linii. Niech Bóg będzie z nami!-
Trzask i głośnik milknie. Wojna zaczęła się o cztery godziny wcześniej. Nikt, nic nie mówi. Dziwne uczucie, pomieszanie strachu i jakiegoś uniesienia.
Przez cały następny dzień nic się nie dzieje. Nic ważnego dla nas. Staliśmy się obserwatorami wydarzeń, losu tych setek tysięcy, może milionów ludzi, którzy rzucili się do spóźnionej ucieczki. Zatarasowali drogi, na których kolejne dywizje stanęły zablokowane. Uchodźcy stworzyli coś w rodzaju ludzkiej rzeki, która płynie bez przerwy, całą dobę.
Tory przecinają drogę i musimy się zatrzymać. Patrzymy na tragiczną wędrówkę ludów. Niosą jakieś tobołki, inni jadą na wozach, na poboczach stoją porzucone samochody. Technika zawiodła, zabrakło benzyny. Zakurzeni, zmęczeni wloką się jak żywe trupy, wzrok bezmyślnie wbity pod nogi. Nad, tym wszystkim płacz dzieci. Ich najbardziej szkoda. Widok naszego pociągu daje tym ludziom nadzieje. Czasem ktoś macha ręką, pozdrawia.
-Dowalcie im!- krzyczy jakiś mężczyzna. Po przeciwnej stronie torów nad małym stawem odpoczywa szwadron dragonów. Ustawili swoje taczanki w szeregu. Przyznać trzeba, że prezentują się ładnie. Chociaż to, tylko dorożka z ckm-em. I konfrontacja nowego ze starym. Z chrzęstem gąsienic toczą się „Kaczorki”. Nasze tanki, przypominają kaczkę, stąd nazwa. Owalny korpus opasany wstęgami z żelaza, jest jak tułów. Mała wieżyczka z działkiem i karabinem maszynowym przypomina główkę. Jeszcze się kręci tak na lewo i prawo. Niczym zwierzątko, które się rozgląda. I tak jeszcze kolebie się na boki, niczym prawdziwa kaczka.
Sztab gania nas po całej sieci kolejowej. Panuje straszny bałagan, co chwile przychodzą nowe rozkazy sprzeczne z poprzednimi. Sytuacja na froncie nie jasna.
Nowe zadanie, mamy natychmiast udać się, do jakiejś wioski. Na kilka dni przed wojną uruchomiono tam stację kolejową. Dla tego nie mamy jej na mapie. Utracono z nimi łączność, telegraf i telefon milczą.
Gnamy po szynach przez azjatycki step. Maszynista nie żałuje węgla. Ile tylko, może wydusić mocy z cylindrów. Ogromna siła gorącej pary pcha naoliwione tłoki, te w szalonym pedzie poruszają koła. Jakby nas wiatr niósł, a to przecież kilka tysięcy ton.
Nasz pociąg jest niczym przebudzony demon. Wrogom niesie zagładę, swoim wybawienie.
Na miejscu działamy standardowo dla takich sytuacji. Pociąg zatrzymuje się dwa kilometry przed stacją. Moja drużyna wyjeżdża drezyną jako patrol. Kilka razy to ćwiczyliśmy. Dzięki temu każdy z nas wie, co robić.
Na stacji cisza jak makiem zasiał. Natychmiast po wyjściu z drezyny rozpraszamy się i zajmujemy pozycję obronne. Załoga ubezpiecza nas, w razie czego, zrobią tu piekło. W tym czasie pociąg zbliża się powolutku. Na wprost mamy jakiś murowany barak. To budynek stacji. Obok na prawo, drewniany domek zawiadowcy. Otoczony różanecznikiem, dalej jakiś chlewik. Kapral daje znak, ja i jeszcze dwóch biegiem do domku. Przypadamy do ściany, niedaleko drzwi. Zamek wyłamany, szyby rozbite. Gestem daje znak, że zagrożenie. Karabin w gotowości, popycham drzwi i cofam się. Nic się nie dzieje, wpadam do środka i uskakuje w lewo. Obok pokoik, spoglądam za framugi. Widzę stół, koronkowy obrus. Coś mocno śmierdzi.
-Jest tu kto?-wołam. Cisza, nikt nie odpowiada. I dodaje szeptem.-Wchodzę.-
Plecami przy framudze wpadam do pokoju. Krótka chwila na ocenę sytuacji.
-Chryste!-krzyczę i cofam się.
-Co?- Kolega chce wrzucić granat.
-Stój!-wołam i powstrzymuje go. Próbuje szybko wyjaśnić, głos więźnie mi w gardle.-Sam zobacz.- .Nie rozumiem dlaczego, tak jest, że nie chce patrzeć na potworności i nie mogę oderwać wzroku? Na łóżku w pościeli zalanej krwią leży ciało nagiej kobiety. Oprawca albo kilku poderznęli jej gardło, rozcięli brzuch. Obok na podłodze dziewczyna, pewnie córka. Obdarta z ubrania i strasznie pocięta. Mało im było, że je zgwałcili, jeszcze strasznie okaleczyli.
-Boże drogi- słyszę za sobą. Kapral zagryza wargi.
W kuchni, pod ścianą leży mężczyzna. Pewnie śmierć córki i żony były ostatnią rzeczą, jaką widział. Na koniec strzelili mu w głowę.
Jest mi niedobrze, muszę wyjść. Kucam na peronie, twarz przytulam do karabinu.
-Nie czas, na żale żołnierzu. To czas, na zemstę!- Dowódca ciągnie mnie za kołnierz. - Dopadniemy ich i nie będziemy brać jeńców-.
Za stacją rozciąga się pole, przecięte piaszczystą drogę. Żyto, jeszcze zielone, chociaż już sięga za kolana.
Czerwienią się nam maki pod nogami, idziemy rozciągnięci w tyralierę. Wydeptujemy długie ścieżki. Dalej, zabudowania osady.
Trach! Cisze rozrywa salwa. Ktoś zatacza się inny wrzeszczy. Słyszę czyjś charkot. Padamy na ziemię. Dowódca patrolu wrzeszczy do radia.
-Kontakt! Pod ostrzałem!-
A kule bzyczą nam nad głowami jak rój wściekłych szerszeni.
-Kto ich widzi?-wołam.
-Leż, Dagi. Nie ruszaj się!-
Przecież nigdzie nie pójdę. Tylko chce odpowiedzieć ogniem.
Nagle z tyłu, jakby piorun uderzył. Huknęły działa „Gromnego”. Tryskają w niebo fontanny ognia i ziemi. Wybuch zrywa dach z jakiejś chaty. Drogą jedzie nasza pancerka, pluje ogniem z karabinów maszynowych. Drezyna zajmuje lepszą pozycję i dołącza do walki.
- Chyłkiem, zakosami, naprzód!- wrzeszczy dowódca.
I znowu „Gromny” wali, ze wszystkich armat.
-Są skurwysyny!- Postacie w mundurach koloru suchej trawy, przebiegają między budynkami.
-Ognia! W nich!- niesie się, przez pole. Działa milkną, bo dopadamy do pierwszych zabudowań. W samą porę, mogliśmy oberwać od „Gromnego”.
-Bagnet na broń!-
Wkoło dzika strzelanina. Ładuje nową łódkę. Idę pochylony z bronią w gotowości. Jedno z przykazań żołnierza. „Gdzie patrzę, tam kieruje broń.”
Żołnierze Cesarstwa zaczynają się cofać. Czekali na atak, ale nie na pociąg pancerny.
Za mną krzyk, rozpaczliwy, pełen bólu. Kucając za stertą drewna, oglądam się za siebie.
-Jezu, Dagi pomóż mi!-
Kolega wije się, na szarym piachu. Wokoło niego rośnie plama krwi. Nie mogę sobie przypomnieć jego imienia. -Pomóż-jęczy.
-Zaraz będzie sanitariusz!-wołam. Widzę wrogich żołnierzy. Strzelam, jeden pada.
-Daagiii!-
Doczołgał się te kilka metrów, łapie mnie za mundur. Celuje, a on mnie szarpię, za pasek. Nie trafiam.
-Kurwa! Człowieku!- wrzeszczę wściekły. Pocisk zrywa korę z belki, sypie wiórami w twarz. Przypadam do ziemi. Kolega już nie żyje. Oczy ma otwarte, zastygłe w tym błagalnym spojrzeniu.
-Co, ja mam teraz robić?-mówię do samego siebie. Może jakbym mu pomógł, żyłby jeszcze? Nie chce, być przy trupie. Zrywam się na nogi.
Przebiegam podwórko w stronę jakiegoś domu. Ktoś zamyka drzwi, strzelam w biegu. Nie celnie, przeładowuje i uderzam plecami ścianę.
Z prawej strony okno. Z wnętrza pada strzał. Ostatni granat wrzucam do środka. I przychodzi myśl, że tam, też mogą być mieszkańcy. Za późno! Czekam na wybuch, te kilka sekund jest, jak wieczność. Huk, brzęk szkła, krotki wrzask. Wdzieram się do środka przez resztki okna. Na deskach podłogi leży poszarpane ciało w jasnym mundurze. Wszędzie pełno krwi i ten smród fekaliów wylewających się, z rozszarpanych jelit. Wdziera się nie tylko w zmysły, ogarnia umysł. Na chwile obezwładnia, mdli z jakąś wyjątkową obrzydliwością. Wchodzę do drugiego pomieszczenia.
Srzał! Glina i wapno sypią mi się w twarz. Zgapiłem się, drań siedział za przewróconym stołem. Kula minęła mnie o centymetry. Ze strachu i nerwów zrywam strzał. Zachowałem się jak byle rekrut. Człowiek wpada w jakiś amok. Jakby oszołomiony, działa instynktownie.
Krzyknął coś, co zabrzmiało jak -Anzaj, azzzaj!- czy jakoś, tak. Odruchowo odbijam jego cios. I odpowiadam atakiem kolbą, on odskakuje. I wyprowadza pchnięcie z wykrokiem. Zgrzytają bagnety. Dostaje silny cios kolbą w klatkę piersiową, pozbawia mnie powietrza w płucach. Obrywam kopniaka w udo i noga drętwieje, prawie się przewracam. Chwytam jeszcze lufę jego karabinu, tuż za bagnetem. Odpycham w bok. Rozpaczliwie wyrzucam się całym ciałem do przodu. Głową uderzam w twarz przeciwnika. Czuje czołem, jak pękają chrząstki jego nosa. Jest przez chwilę oszołomiony. To moja szansa. Bagnet wchodzi gładko na wysokości splotu słonecznego. Jak na szkoleniu. Obrócić rozrywając wnętrzności, twarz wroga tężeje, robi się blada. Jakby cała krew odpłynęła. Czuje jego nieświeży oddech, pot. Dokładnie widzę, kilkudniowy zarost i drobne krosty na skórze. Wyrwać broń z ciała. Tamten pada na wznak, ja osuwam się na kolana.
Wróg jeszcze żyje, coś bełkoce w tym swoim dziwnym języku. Chyba chce wyjąc coś z kieszeni? Umiera, a ja nie chce na niego patrzeć. I nie mogę oderwać wzroku. Zabiłem go w walce wręcz, to esencja walki, bycia wojownikiem. Czuć oddech wroga. Patrzy się w jego oczy. Nie dobrze mi, ręce się trzęsą. Nie pierwszy, którego zabiłem, ale co innego strzelić. Co innego przebić bagnetem.
-Na cholerę, ci to było?- szepczę cichutko do trupa, jakbym bał się, że go obudzę.
Sięgam do jego kieszeni. Chyba list, bo jest koperta z tym ich dziwnym pismem. I jeszcze zdjęcie kobiety z małym dzieckiem. Chyba jego żona? Ładna, delikatna o subtelnym uśmiechu. Ma wysoko upięte włosy ozdobione jakimiś kwiatami. Zrobiłem z niej wdowę, z dziecka półsierotę. Taki maluch, pewnie niedawno się urodził. Może nigdy nie widział ojca? Z zewnątrz dobiega ostra strzelanina. Wkładam wszystko z powrotem do kieszeni zabitego. Zbieram się do wyjścia. Trzeba wracać na wojnę. Wróg ucieka, nie będziemy go gonić. Nie mamy takich możliwości. Ich obecność potwierdza, że sytuacja jest fatalna.
Ocalałych mieszkańców zamknęli w jakimś magazynie i nie zdążyli podpalić. Siadam na jakimś pniu i staram się opanować. Nerwy puszczają, adrenalina już nie nakręca organizmu. Zapalam papierosa, zaciągam się gorzkim dymem.
Nagle czuje, jak ktoś szarpie mnie za rękaw. Odwracam się. Chłopaczek, taki chudy, blondynek o zmierzwionych włosach. Pewnie ma z jedenaście lat. Spod brudu przebija bladość skóry. Umorusany jakby z kopalni wylazł. Tylko oczy mu błyszczą zadziornie.
-Prawdziwy?- pyta i z wypiekami na buzi patrzy na mój karabin.
-No.-odpowiadam i delikatnie staram się malca odsunąć. Nie mam ochoty na rozmowy z dziećmi. Zaczyna mnie denerwować. Ten zwinie obraca się i już jest blisko. To tak, jak czasem chce się odepchnąć szczeniaka a ten uważa to za zabawę. Wywija się i uparcie wraca.
Drapie się po głowie, patrzy na mnie i pyta.
-Będziecie szczelać?-
Dlaczego dzieci mówią „szczelać”?
-Już nie.- odpowiadam. Ogarnia mnie zmęczenie.
-A gdzie?- jest strasznie dociekliwy.
-Tam dalej.-uśmiecham się z trudem. Nie chce mi się tłumaczyć.
-Do nas?-
-Co, do was?-Odzywam się, szukam sposobu, by zgubić małego natręta..
Wstaje i odchodzę, ale mały nie przestaje mnie dręczyć swoją namolnością.
-Szczelać do nas?-
-No, gdzie do was? My jesteśmy ci dobrzy.-
Mały zerka do kolegów, którzy obserwują nas z pewnej odległości i woła.
-Nie „bendom szczelać” do nas!- Nie wiem czy mają tu szkolę, ale ktoś powinien nad brzdącem popracować. Chociaż bawi mnie, jego słowna niepoprawność.
Zerkam ukradkiem na niego. A on wyciąga brudny palec z nosa i pokazuje na karabin.
-Fajowy!-mówi, robiąc przy, tym niesamowitą minę. Wyciągając buzię, czym przypomina teraz małego szczurka.
-Tak całkiem...fajowy-mruczę.
-Zabił pan kogo?-
-Mały. Zaraz dowódca mnie zabije.-
-A, jak?- Brzdąc nie daje za wygraną.
-Urwie mi łeb i to tuż przy dupie.- mówię groźnym tonem.
-Granatem?- jaki smarkacz doświadczony w urywaniu głowy.
-Nie, gołymi rękoma. Urwie mi łeb i kopnie jak piłkę- odpowiadam.
Patrzy niedowierzająca. I mówi trochę niepewnie.
-Ale, tak się nie da.- Obmacując swoją własną głowę i szyję.-Mocno siedzi.- Chłopiec idzie krok w krok, z metr za mną. Nic się nie odzywam.
Chłopak ciągnie mnie za rękaw.
-Wonz.- mówi z jakąś dumą. Nie mam pojęcia. O czym?
-Co?-
-Mam wonza- i robi głośne -Sssss.-
-Co masz?- I nagle olśnienie.-Aaa! Masz węża? Tak?-Teraz to mnie rozbawił
-Nooo, wonza.-
-Jadowity?-
-Nie.-Kręci głową i szepczę.-Gumowy.- Rozgląda się jakby zdradzał sekret i wyciąga z kieszeni gumową, zabawkową żmijkę.
Po kilku godzinach odjeżdżamy, naszych poległych pochowano obok rodziny zawiadowcy. To pierwsze krzyże na naszym, wojennym szlaku.
2
Gulo_Albus pisze: -Spójrz na mnie.-mówię spokojnie.
Podnosi na mnie wzrok i zaraz wybucha tłumionym płaczem. Wstaje znad walizki i obejmuje mnie.
zdanie dalejGulo_Albus pisze: Wiem, że jest zdenerwowana. Wypiera z siebie myśl, że to nieuniknione.
Gulo_Albus pisze: Wie, że nic z tego.
Gulo_Albus pisze:Dla nas wojna już trwa.
Kiedy kilka lat temu wstępowałem do szkoły kadetów nikt nie myślał, że kolonię Federacji Europejskiej staną na granicy wojny.
Gulo_Albus pisze:Nawija sobie na palec siwego pejsa, palcami drugiej reki gmera w brodzie barwy popiołu.
Powtórzenia, powtórzenia i jeszcze raz powtórzenia... Zobacz- sprawdziłam tylko początek a jest ich już tyle.
Gulo_Albus pisze: Za daleko, zanim się zbiorą, zmobilizują i dotrą do nas.
Zrobiłabym z tego dwa zdania:
Za daleko. Zanim się zbiorą, zmobilizują i dotrą do nas będzie już za późno
Gulo_Albus pisze: Kiedyś zapytałem rodziców. Dlaczego dali mi Dagobert? Mieli niewyraźne miny.
Ale co mu odpowiedzieli... ?
Zdanie pogrubione zbij w jedno.
Gulo_Albus pisze: Nie chce jej denerwować.
Gulo_Albus pisze: Podaje mu skrawek materiału, wielkości dłoni, to próbka materiału.
W wielu słowach brakuje ci ogonków.Gulo_Albus pisze: Ja tłumie śmiech.
Gulo_Albus pisze: Czyta lokalną prasę. Gazeta stała się jednocześnie obrusem pod szklankę z kawą.
Czyta gazetę...Gulo_Albus pisze: Odkłada gazetę rozpościera chude ramiona.
...która jest jednocześnie obrusem (nie lepiej już napisać podkładką?) pod szklankę z kawą
... i potem ją odkłada?
Trochę za dużo kolorów.Gulo_Albus pisze:To niedaleko, po drugiej stronie ulicy. Drzwi pomalowane na paskudny, zielonkawo żółty kolor. Nad nimi wielki szyld, z którego obleciała spora część farby, odkrywając beżowy podkład olejny. Jednak wielkie, białe litery pozostały czytelne. I przedstawiają właściciela. „Moryc von Żółtko”. Te von nie oznacza niemieckiego ziemianina. Chyba że nagle starozakonni zaczęli uchodzić, za szlachtę. To wyłącznie chwyt reklamowy. Pan Żółtko siedzi za długą ladą. Nawija sobie na palec siwego pejsa, palcami drugiej reki gmera w brodzie barwy popiołu.

Czytelnikowi nie potrzeba aż tylu szczegółów. Nie dajesz wyobraźni żadnej szansy.
I w tym momencie muszę spasować :(
Błędy w prawie każdym zdaniu.
Tekst przeczytałam cały, ale na poprawienie go nie mam siły.
Pomysł nie jest zły, natomiast warsztat pozostawia wiele do życzenia.
Jeżeli zabałaganione biurko jest oznaką zabałaganionego umysłu, oznaką czego jest puste biurko? Albert Einstein
3
przyznam, ze imię bohatera zgrzytnęlo na poczatku, wydało się pretensjonalne, ale zdrobnienie jest ciekawe, a z lekturą opowiadania przestaje przeszkadzać.
Patren, dobra dusza, mi kiedyś podrzucił link, wiec częstuj się :-)
sporo tego masz, warto je zastąpic synonimami.
kłopot, ze mi sie text do tego stopnia podoba, jak dawno zaden, ze nawet bledy nie przeszkadzaja. nic to, inni cię zjadą
kurde, mam z tobą problem - niby zmiana by pasowała, ale nie jest konieczna.
nie chce mi sie w tym rzeźbić, masz masę powtórzeń, literowki, orty, styl niekiedy sie wywala w tak irracjonalny sposób, ze trudno uwierzyć, dialogi zapisane tragicznie, interpunkcja leży i kwiczy, masakra jest.
ale fabuła genialna, dagi opisany jest jak żywy, da się polubic, widac jego myśli, uczucia, to, co robi, jak na niego wypływa otoczenie. każdy bohater przez ciebie wprowadzony jest pełnokrwistym czlowiekiem, ma swoje cechy, da się go wyróżnic z tłumu, i mamę dagiego, i siostrę, i żółtko, sarę, dowódce pociągu, nawet chłopaka, który ginie pod koniec fragmentu.
dużo szczegółów, ale nie nużących, wręcz przeciwnie, dodają opowieści rumieńcow, opis broni, pociagu, z liter spływa olej, zapach płonacego wegla, mozna poczuć odprysk drewna, gdy kula mija człowieka i trafia w deski.
jeszcze nic tu mi się tak nie spodobało - ten text ma potencjał, nie wiem, co chcesz z tym zrobic, ale pisz, bo warto. jak to zostawisz, urwe ci głowę przy samych nogach.
dodam tylko, ze to jedna z niewielu rzeczy pisanych w narracji pierwszoosobowej, która do mnie przemówila, więc kolejny plus.
B16 - zatwierdzam
masz zły zapis dialogów, ale też mam z tym problem, więc czepiac sie na potege nie bede.-Spójrz na mnie.-mówię spokojnie.
Patren, dobra dusza, mi kiedyś podrzucił link, wiec częstuj się :-)
wybucha płaczem, nie wiem, czy można wybuchnać czymś, co się tłumi.wybucha tłumionym płaczem
int.Do tego czasu, będzie pozamiatane.
jw.żądania do Federacji względem dominiów na wschód, od Wołgi.
powt.Magda ma niedługo urodziny. Miała mieć sukienkę,
sporo tego masz, warto je zastąpic synonimami.
nie wiem, czym się kierujesz w interpunkcji, ale musisz te zasady poważnie przemyślec.Uszyje ją, już w nowym domu
raz, ze podkreslenie brzmi koszmarnie, dwa, znów inty. tragedia jakaś jest z tym.To i tak lepsza sytuacja, od wielu innych uciekinierów. Którzy idą w ciemno, aby dalej od przyszłego frontu.
powt. znów. drugą ręką gmera...Nawija sobie na palec siwego pejsa, palcami drugiej reki gmera w brodzie barwy popiołu.
kłopot, ze mi sie text do tego stopnia podoba, jak dawno zaden, ze nawet bledy nie przeszkadzaja. nic to, inni cię zjadą

niby wiem o co chodzi, niby nie przeszkadza, ale prosi o zmianę. chodzi przecież o staly punkt, odniesienie, zamrożony czas. wiec moze da sie inaczej?Ten sklep jest dla mnie niczym wieczność zatrzymana w czasie.
folkloru?poczciwy, stary Żyd, element kolorytu naszej ulicy.
kurde, mam z tobą problem - niby zmiana by pasowała, ale nie jest konieczna.
coś ty chłopie nawyczyniał z interpunkcją, to o pomstę do nieba woła.Jak któryś z „łebków” podwinął jednej spódnicę. Wszystkie trzy go sprały.
ort.-Pan Bóg do cudów nie zbyt hojny
Dla tego taki skąpy

słońce z malej, przecież nie gwiazda sie wylała, tylko światło i ciepło jest.Wychodzę na zalaną Słońcem ulicę.
nazwy samochodów cyframi - mercedesie 170. nie zawsze numery literami się pisze, np nazwy armi też idą cyframi - IX pułk pancerny V armii, etc.Jego żona siedzi w ich Mercedesie Sto Siedemdziesiąt,
dobrze piszesz, ogarnij tylko ten pieroński bałagan, mam wrazenie, ześ tego nie sprawdził wcale.-Chłopcy!-woła komendant. Milknie, jakby powiedział coś nietaktownego.- Żołnierze! Nadszedł czas próby, najtrudniejszego egzaminu. Swoje umiejętności sprawdzicie w boju. Jako kadeci przez ostatnie lata uczyliście się wojennego rzemiosła.-milknie. Jego twarz zmienia wyraz i woła.- Wiem, że jesteście gotowi! Jesteście kolejnym pokoleniem kadetów, które staje do walki. Przed ponad półwieczem wasi rówieśnicy ruszyli z tego samego placu.- Po tych słowach milknie, głos mu się łamię. Psychicznie nie był gotowy wysłać nas do walki.
razem.kilku metrową sztabę.
:-D dobre :-D-Melduje posłusznie, że zgrzytają durne myśli!-
razem.czarno prochowe strzelby
nie chce mi sie w tym rzeźbić, masz masę powtórzeń, literowki, orty, styl niekiedy sie wywala w tak irracjonalny sposób, ze trudno uwierzyć, dialogi zapisane tragicznie, interpunkcja leży i kwiczy, masakra jest.
ale fabuła genialna, dagi opisany jest jak żywy, da się polubic, widac jego myśli, uczucia, to, co robi, jak na niego wypływa otoczenie. każdy bohater przez ciebie wprowadzony jest pełnokrwistym czlowiekiem, ma swoje cechy, da się go wyróżnic z tłumu, i mamę dagiego, i siostrę, i żółtko, sarę, dowódce pociągu, nawet chłopaka, który ginie pod koniec fragmentu.
dużo szczegółów, ale nie nużących, wręcz przeciwnie, dodają opowieści rumieńcow, opis broni, pociagu, z liter spływa olej, zapach płonacego wegla, mozna poczuć odprysk drewna, gdy kula mija człowieka i trafia w deski.
jeszcze nic tu mi się tak nie spodobało - ten text ma potencjał, nie wiem, co chcesz z tym zrobic, ale pisz, bo warto. jak to zostawisz, urwe ci głowę przy samych nogach.
dodam tylko, ze to jedna z niewielu rzeczy pisanych w narracji pierwszoosobowej, która do mnie przemówila, więc kolejny plus.
B16 - zatwierdzam
Ostatnio zmieniony śr 26 lut 2014, 00:30 przez ravva, łącznie zmieniany 1 raz.
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.
4
Rzeczywiście: potencjał jest, warsztat kiepski. Moja rada - odłożyć tekst na rok, przez ten czas doskonalić warsztat, później wrócić do tekstu i go poprawić. IMO warto.
Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson
dr Samuel Johnson
6
Po tekście widać, że wyobraźnia działa jak trzeba, tylko łapki nie nadążają
Znaczy na poziomie koncepcji, w głowie, wszystko Ci się świetnie układa, tyle, że nie potrafisz tego przelać na papier. Tzn. przelać bez strat mocy. Ale warsztat jest do wyuczenia, czytaj teksty pisarzy którzy Ci się podobają, analizuj, podpatruj styl, melodykę, słownictwo, nawet interpunkcję. Niestety przyjdzie też posiedzieć nad słownikiem ortograficznym i gramatyką. No i musisz ćwiczyć. Pisać codziennie jakiś kawałek i skoncentrować się na razie na krótkich tekstach, takich, gdzie łatwo ocenić konstrukcję i wykonanie, w sytuacji kiedy przeczytanie zajmuje kilkanaście minut, a nie miesiąc
Wtedy znajdziesz bez problemu weryfikatorów i poprawiaczy. Ja miałem swego czasu podobny problem z warsztatem 



Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson
dr Samuel Johnson
7
Przeczytałam. O warsztacie nie będę się wypowiadać, ani robić łapanki- zrobili to poprzednicy, za to przyznam, że mimo braków warsztatowych, tekst bardzo mi się podobał, choć nie jestem obeznana z tematyką wojska, a i też rzadko zaglądam do książek z tematem związanych
.
Opowiadanie ma klimat, a szczegóły, których mnóstwo, idealnie uzupełniają świat. Jak wspomniała ravva nie nużą, a tylko pobudzają wyobraźnię - wszystko widać, jak na dłoni, czuć zapachy i słychać dźwięki. To jest ogromnym plusem.
Naprawdę, podobało mi się.
Tyle ode mnie.
Pozdrawiam

Opowiadanie ma klimat, a szczegóły, których mnóstwo, idealnie uzupełniają świat. Jak wspomniała ravva nie nużą, a tylko pobudzają wyobraźnię - wszystko widać, jak na dłoni, czuć zapachy i słychać dźwięki. To jest ogromnym plusem.
Naprawdę, podobało mi się.

Tyle ode mnie.
Pozdrawiam

8
Ciesze się że coś jednak wypadło dobrze. Trochę nawyczyniałem, fragment wyszedł za długi. System nie przyjął. Zacząłem ciąć, skracać, przerabiać. I zupełnie sknociłem. Tymczasowo chyba lepiej nie zamieszczać dalszej części. Pobawię się krótszymi opowiadankami. I za jakiś czas, po kawałku wrócę do Kadeta. Dzięki i za słówko krytyczne, wiem co pierniczę. I za pochwałę, co po duszy połechtała. Tak trochę, żeby nie wpaść w samozachwyt
Nieposłuszeństwo jest podstawą wolności, posłuszni muszą być niewolnicy.
Nam patriotom szabla i być może mogiła. Wam niewolnicy kajdany i zasłużone knuty.
Nam patriotom szabla i być może mogiła. Wam niewolnicy kajdany i zasłużone knuty.
9
Hola, hola, jeszcze ja! :-)
Gdyby dobry Pan Bóg w swojej łaskawości postanowił, żebym został pisarzem i dałby mi do wyboru umiejętność snucia opowieści lub niebiańską biegłość techniczną, nie wahałbym się ani sekundy z dokonaniem wyboru.
Mam wrażenie, że autora niniejszego tekstu odwiedził jakiś przedstawiciel handlowy Pana B (lub zupełnie innego Pana z konkurencyjnej firmy) i podpisali stosowną umowę. Efekt jest dość szokujący, bo wprawdzie włosy wypadają, kiedy się przyjrzeć formie, ale…niespecjalnie jest czas, żeby się przyglądać, na tyle wciągająca jest fabuła.
Drogi Autorze!
Nie zostałeś przywitany z wielką pompą, lecz dalej sprawy potoczyły się całkiem pomyślnie.
Nieczęsto się zdarza, żeby Fioletowy pochylił się nad tekstem nowicjusza, wprawdzie Navajero – jak podejrzewam – z uwagi na własne preferencje ma baczenie na tego typu twórczość, ale najwyraźniej ocenił rzecz całą na tyle wysoko, żeby przydzielić Ci nieco ze swego cennego czasu. Również inni czytelnicy pospieszyli z dobrymi ocenami, co dowodziłoby wartości Twojego pisania.
Co do mnie, zazwyczaj opis utworu zawierający wyrazy typu „steampunk”, „historia alternatywna”, „elementy fantasy” czy podobne, stanowi raczej skuteczny straszak, niż zachętę. Jednak z uwagi na kanikułę i słabą podaż :-) nowych tekstów zdecydowałem się zajrzeć – i nie żałuję.
Komentujący wcześniej powiedzieli już prawie wszystko, w gruncie rzeczy moje dywagacje bardziej spowodowane są pewnego rodzaju entuzjazmem wobec tekstu, niż rzeczywistą potrzebą.
Na początek drobna uwaga. Nie licz na szczegółową, zdanie po zdaniu, weryfkę w przypadku tak długiego tekstu. Naliczyłem 13 stron A4, ponieważ – jak już wcześniej zauważono – do poprawy jest niemal wszystko, weryfikujący musiałby być wyjątkowej klasy społecznikiem :-) Jeśli chcesz bardzo szczegółowej analizy, wytnij charakterystyczny, ale niedługi fragment, wówczas możesz spodziewać się kompetentnej i kompletnej jego rozbiórki.
Fabularnie – no cóż, niespecjalnie znam się na kanonach tego typu prozy, jednak w mojej ocenie rzecz „się czyta”, po drodze rejestrując przychodzące skojarzenia z różnymi klasycznymi dziełami, co zarzutem nie jest, bo „zgrabne” to przymiotnik, którym dałoby się opisać połączenie skądinąd dobrze znanych motywów.
Główni aktorzy są scharakteryzowani wyraziście, przyciągają zainteresowanie i budzą sympatię. Brakuje mi odrobiny „mięsa” w opisie nastrojów, stanu rozgorączkowania miasta tuż przed straszliwą w końcu wojną, wszystko odbywa się nieco za spokojnie, bez odwołań do roli mediów (nawet, jeśli to tylko gazety i kryształkowe radio), które w takich okolicznościach kształtują zachowanie opinii publicznej na równi z histeryczną plotką.
Trudno ocenić przystawalność wszystkich użytych jako tło rekwizytów, ale nic mi szczególnie nie zgrzytało, zresztą gatunek chyba dopuszcza pewną dowolność w kształtowaniu realiów.
Bardzo podoba mi się scena w sklepie bławatnym, opis przemarszu kadetów przez miasto, poprawne wydają mi się również sceny walki.
Warsztatowo. Tutaj liczba błędów pozwala na napisanie krytycznej epopei w kilku tomach, jednak spróbuję się streścić.
1. Narracja pierwszoosobowa w czasie teraźniejszym. Narzuca pewną „suchość”, bo jest swego rodzaju relacją zdarzenie po zdarzeniu, zatem przyozdobienie jej w pewną liczbę szczegółów wydaje mi się konieczne, żeby nie stała się bardzo jednowymiarowa, płaska. Te, które już są, mają – moim zdaniem – uzasadnienie i sens, a jeszcze tu i ówdzie opisy bym pogłębił. Taka narracja wymaga ogromnej staranności w wykonaniu, bo po pierwsze na dłuższą metę jest nużąca dla czytelnika, po drugie na jej tle widać każdy błąd „temporalny”, czyli plątające się bez myśli przewodniej czasowniki w czasie przeszłym. Na przykład tu:
Sprzedawca z hukiem cisnął belę na blat. Rozwinął jednym ruchem reki. Teraz cała lada pokryła się soczystym różem w odcieniu fuksji. Pan Żółtko przyłożył miarę.
Dalej. Sądzę, że możliwe jest naprzemienne używanie różnych czasów (retrospekcje, monologi wewnętrzne), jednak trzeba to robić z jakimś zamysłem i wymaga to dużych umiejętności oraz pisarskiej dyscypliny, żeby nie kuło w oczy dysharmonią,
2. Zapis tekstu. No, wygląda dość dramatycznie pod każdym względem. Totalny bałagan. Układ graficzny. Dialogi, przejścia między dialogami. Słowa. Jakby mimowolnym współautorem był edytor tekstu – stąd pewnie charakterystyczne, nagminne pomijanie właściwej końcówki czasowników w pierwszej osobie. Może tak wyglądał pierwszy szkic żywcem spisanej przez Kolberga opowieści wiejskiego seniora, ale tak nie może wyglądać coś, co pretenduje do miana literatury.
Na przykład tu:
-Aj, aj, może nie tym razem?- Dziwi mnie, że nie chce pieniędzy. -Ja tam z mamą kawalera rozmawiał będę, to się wyliczymy, bo i to Sarci lekcje.-
-Panie Żółtko.-mówię tonem lekkiej dezaprobaty. Żeby wiedział, że tym razem, nie dam się przegadać.
Chaos.
Albo tu:
Chce zapamiętać jej chłód, szorstkość.
„Chcę”, już nie mówiąc o tym, że są wyrazy bliskoznaczne, choćby „pragnę”, żeby się nie powtarzać.
3. Interpunkcja. Przecinki zdecydowanie żyją swoim własnym życiem, w najlepszym przypadku fałszując znaczenie nieomal każdego zdania, w najgorszym odbierając mu jakikolwiek sens. Wielokropki przydzieliłeś losowo, obok funkcji, które powinny pełnić.
Tu:
-Mam już i...-wołam od wejścia i natychmiast pakunek chowam za plecy.
Skoro Dag woła, to przydałby się wykrzyknik zamiast wielokropka. Złe umiejscowienie czasownika.
Albo tu:
To, taka mieszanka wzruszenia, dumy.
O dwa przecinki za dużo, za to brakuje spójnika „i”.
4. Ortografia. Wstydliwa sprawa. Kuleje i to bardzo. Zwłaszcza reguły pisania „nie’ ze wszystkimi częściami mowy, choć nie tylko.
Tu:
Nie wiele rozświetla.
już nie jest dobrze.
Ale tu:
Nie, wiele szersze od dłoni.
powala.
4. Powtórzenia. Jeśli zacznę się na ten temat rozwodzić, zaliczę powtórzenie, bo inni już napisali sporo. A wystarczy troszkę rozpuścić wyobraźnię, sięgnąć pamięcią do tego, co się zna, pamięta, kojarzy, żeby powiedzieć to samo nieco innymi słowami.
Na przykład tu:
Walimy buciorami w bruk.
I zaraz potem:
Walimy buciorami w marmurowe stopnie
5. Styl. Niby rzeczowy, podkreślony krótkim zdaniami, ale dość monotonny i okrutnie nieporadny. Zupełnie nie wiesz, Autorze, że można różnicować tempo narracji w zależności od potrzeb, regulować je „krótko-długo”. Kropki stawiasz zupełnie dowolnie, oddzielając zdania, które aż piszczą z pragnienia, żeby je połączyć. Za to w innych miejscach usiłujesz bez powodzenia zawrzeć w jednym zdaniu treść, którą powinno się rozpisać na dwa lub trzy.
W tekście roi się od zdań tylko sugerujących Twoje intencje, bo proste błędy przekreślają możliwość literalnego zrozumienia ich treści. Szyk niektórych zdań poprzestawiał się, kalecząc oczy i uszy.
Na przykład:
A i tak nasze kroki rozbrzmiewają, jak grzmot, spotęgowane murami i echem.
Mniej więcej wiadomo, że zamknięta przestrzeń działa jak pudło rezonansowe, ale „potęgowanie murami” to literackie osiągnięcie :-P
Albo tu:
Najpierw czujemy lekkie drżenie ziemi. Które narasta, staje się wyraźne.
No weźże zrób z tego jedno zdanie.
Albo tu:
Od lokomotywy bije żar, jakby, ta maszyna z gwiazd zleciała.
Do poezji tylko kroczek.
I tu:
Uzbrojenie, co prawda, te stanowiska są obsadzone, ale musimy wiedzieć, jak obsłużyć.
Poszedłeś Autorze na skróty, nie tak szybko.
Może tak, w nawiązaniu do wcześniejszych zdań:
Zaczynamy szybkie szkolenie. Poznajemy budowę pociągu i jego uzbrojenie. Co prawda wszystkie stanowiska ogniowe mają pełną obsadę, ale to wojna, więc musimy wiedzieć, jak obsłużyć działa, działka i karabiny maszynowe.
I tu:
Facet absolutnie nieregulaminowo ubrany w podkoszulek, dawno nieprany i spodnie gimnastyczne, nożem wyjada tuszonkę z puszki, trąca mnie w ramię.
Bałagan, brak struktury zdania zaciemnia obraz. Może lepiej powoli, na dwa razy?
Facet jest ubrany absolutnie nieregulaminowo, w dawno nieprany podkoszulek i spodnie gimnastyczne. Wyjada nożem suszonkę z puszki, przerywa moją recytację, trącając w ramię.
I tu:
Wychodzi na to że Cesarz, ten nowy Czyngis-chan opłacił zwykłych, stepowych bandziorów, albo wręcz wyciągnął ich z jakiegoś więzienia i za łaskę wysłał tu, po pewną śmierć.
„Za łaskę”? Raczej „w dowód łaski” albo „w swojej łaskawości”.
I tu:
Nie ma, kiedy podziwiać mijane widoki.
Zastosowanie przecinka i odmiana przez przypadki znowu stworzyły coś jedynego w swoim rodzaju :-P
Albo tu, gdzie zdanie uprasza się o inne słowo, którego użycie rozjaśnia, porządkuje, wygładza chropowatość.
Na chwile obezwładnia, mdli z jakąś wyjątkową obrzydliwością (INTENSYWNOŚCIĄ – wiadomo, że obrzydliwy, bo mdli).
6. Logika. Przydałoby się lepiej przemyśleć kolejność epizodów, zachowań postaci, związki przyczynowo-skutkowe. Chodzi o te drobne, drobniutkie na pozór szczególiki, które budują wiarygodność narratora i tego, co nam opowiada.
Choćby tu:
W upalne lata chodzą tam czeredy dzieciarni z koszami syfonów.
Widziałeś kiedyś tradycyjny szklany syfon? Dzieciak może zataszczyć do nabicia co najwyżej dwa, bo są ciężkie, zwłaszcza z zawartością. Chyba, że dzieci robią to zawodowo, wtedy we dwoje mogą dźwigać jeden kosz, ale warto byłoby poświęcić słów parę opisowi sytuacji.
Albo tu:
-Chłopcy!-woła komendant. Milknie, jakby powiedział coś nietaktownego.
I dalej:
Po tych słowach milknie, głos mu się łamię.
Dla odmiany nadmiarowa końcówka „ę”. Powtórzenie „milknięcia”, komendant mógłby raz na przykład „przerwać”. No i logiczne jest to, że najpierw głos mu się łamie, a dopiero później milknie, odwrotna kolejność byłaby hmmm… trudna do zaobserwowania.
Namiętne gubisz podmiot domyślny.
Ponownie ten sam fragment o sodziarni:
Na końcu ulicy jest mały targ. Ma tam swój interes sprzedawca wody sodowej. Na podłodze z beżowych i czerwonych kafelków zawsze stoi woda. I ten odgłos pomp.-Tamp, tamp, tamp!-I nagle- Tsssss!- wpuszczał gaz do syfonu, a chłodne, mokre powietrze przepełniał dziwny, ostry zapach.
Sprzedawca – chyba ona obsługuje maszyny gazujące - zgubił się w walce z literacką materią.
Wyszła niezła litania. Problemem, jak sądzę, jest niechęć Autora do tej części pisarskiej roboty, która jest mało epicka, za to obowiązkowa. Pewnie mało kto lubi siedzieć nad wygładzaniem tekstu, skoro wyobraźnia galopuje już dalej. Jednak definicja „dobrej roboty” i szacunek dla czytelnika wymagają pewnych poświęceń. I wykucia na pamięć żelaznych reguł dotyczących warsztatu, co wydaje się konieczne przy liczbie błędów kroczącej radośnie ku nieskończoności.
Co masz robić dalej, Autorze, napisał szczegółowo Navajero – nic dodać, nic ująć.
Ze swej strony powtórzę jeszcze - nieraz na Wery przywoływaną - metodę na interpunkcję. Czytaj na głos to, co napisałeś. Naturalny rytm oddechu i „mówionego” języka daje porządne wskazówki co do przecinków i zdań wtrąconych.
I uczyń edytor tekstu swoim przyjacielem. On wprawdzie nie jest bezbłędny, ale pomaga znaleźć właściwą drogę, ot technika w służbie (rozumnego) człowieka.
Jeśli mimo tych krytycznych (acz poczynionych w dobrej wierze) uwag nadal w jakiś sposób jestem oczarowany wykreowanym przez Ciebie światem – a jestem, do tego w godnym towarzystwie, to można uznać, że Twój start był efektowny i będę czekał na następną, bardziej dopracowaną próbę.
Odliczamy?
Trzy, dwa, jeden….
Powodzenia!
Zatwierdzam jako weryfikację - dorapa
Gdyby dobry Pan Bóg w swojej łaskawości postanowił, żebym został pisarzem i dałby mi do wyboru umiejętność snucia opowieści lub niebiańską biegłość techniczną, nie wahałbym się ani sekundy z dokonaniem wyboru.
Mam wrażenie, że autora niniejszego tekstu odwiedził jakiś przedstawiciel handlowy Pana B (lub zupełnie innego Pana z konkurencyjnej firmy) i podpisali stosowną umowę. Efekt jest dość szokujący, bo wprawdzie włosy wypadają, kiedy się przyjrzeć formie, ale…niespecjalnie jest czas, żeby się przyglądać, na tyle wciągająca jest fabuła.
Drogi Autorze!
Nie zostałeś przywitany z wielką pompą, lecz dalej sprawy potoczyły się całkiem pomyślnie.
Nieczęsto się zdarza, żeby Fioletowy pochylił się nad tekstem nowicjusza, wprawdzie Navajero – jak podejrzewam – z uwagi na własne preferencje ma baczenie na tego typu twórczość, ale najwyraźniej ocenił rzecz całą na tyle wysoko, żeby przydzielić Ci nieco ze swego cennego czasu. Również inni czytelnicy pospieszyli z dobrymi ocenami, co dowodziłoby wartości Twojego pisania.
Co do mnie, zazwyczaj opis utworu zawierający wyrazy typu „steampunk”, „historia alternatywna”, „elementy fantasy” czy podobne, stanowi raczej skuteczny straszak, niż zachętę. Jednak z uwagi na kanikułę i słabą podaż :-) nowych tekstów zdecydowałem się zajrzeć – i nie żałuję.
Komentujący wcześniej powiedzieli już prawie wszystko, w gruncie rzeczy moje dywagacje bardziej spowodowane są pewnego rodzaju entuzjazmem wobec tekstu, niż rzeczywistą potrzebą.
Na początek drobna uwaga. Nie licz na szczegółową, zdanie po zdaniu, weryfkę w przypadku tak długiego tekstu. Naliczyłem 13 stron A4, ponieważ – jak już wcześniej zauważono – do poprawy jest niemal wszystko, weryfikujący musiałby być wyjątkowej klasy społecznikiem :-) Jeśli chcesz bardzo szczegółowej analizy, wytnij charakterystyczny, ale niedługi fragment, wówczas możesz spodziewać się kompetentnej i kompletnej jego rozbiórki.
Fabularnie – no cóż, niespecjalnie znam się na kanonach tego typu prozy, jednak w mojej ocenie rzecz „się czyta”, po drodze rejestrując przychodzące skojarzenia z różnymi klasycznymi dziełami, co zarzutem nie jest, bo „zgrabne” to przymiotnik, którym dałoby się opisać połączenie skądinąd dobrze znanych motywów.
Główni aktorzy są scharakteryzowani wyraziście, przyciągają zainteresowanie i budzą sympatię. Brakuje mi odrobiny „mięsa” w opisie nastrojów, stanu rozgorączkowania miasta tuż przed straszliwą w końcu wojną, wszystko odbywa się nieco za spokojnie, bez odwołań do roli mediów (nawet, jeśli to tylko gazety i kryształkowe radio), które w takich okolicznościach kształtują zachowanie opinii publicznej na równi z histeryczną plotką.
Trudno ocenić przystawalność wszystkich użytych jako tło rekwizytów, ale nic mi szczególnie nie zgrzytało, zresztą gatunek chyba dopuszcza pewną dowolność w kształtowaniu realiów.
Bardzo podoba mi się scena w sklepie bławatnym, opis przemarszu kadetów przez miasto, poprawne wydają mi się również sceny walki.
Warsztatowo. Tutaj liczba błędów pozwala na napisanie krytycznej epopei w kilku tomach, jednak spróbuję się streścić.
1. Narracja pierwszoosobowa w czasie teraźniejszym. Narzuca pewną „suchość”, bo jest swego rodzaju relacją zdarzenie po zdarzeniu, zatem przyozdobienie jej w pewną liczbę szczegółów wydaje mi się konieczne, żeby nie stała się bardzo jednowymiarowa, płaska. Te, które już są, mają – moim zdaniem – uzasadnienie i sens, a jeszcze tu i ówdzie opisy bym pogłębił. Taka narracja wymaga ogromnej staranności w wykonaniu, bo po pierwsze na dłuższą metę jest nużąca dla czytelnika, po drugie na jej tle widać każdy błąd „temporalny”, czyli plątające się bez myśli przewodniej czasowniki w czasie przeszłym. Na przykład tu:
Sprzedawca z hukiem cisnął belę na blat. Rozwinął jednym ruchem reki. Teraz cała lada pokryła się soczystym różem w odcieniu fuksji. Pan Żółtko przyłożył miarę.
Dalej. Sądzę, że możliwe jest naprzemienne używanie różnych czasów (retrospekcje, monologi wewnętrzne), jednak trzeba to robić z jakimś zamysłem i wymaga to dużych umiejętności oraz pisarskiej dyscypliny, żeby nie kuło w oczy dysharmonią,
2. Zapis tekstu. No, wygląda dość dramatycznie pod każdym względem. Totalny bałagan. Układ graficzny. Dialogi, przejścia między dialogami. Słowa. Jakby mimowolnym współautorem był edytor tekstu – stąd pewnie charakterystyczne, nagminne pomijanie właściwej końcówki czasowników w pierwszej osobie. Może tak wyglądał pierwszy szkic żywcem spisanej przez Kolberga opowieści wiejskiego seniora, ale tak nie może wyglądać coś, co pretenduje do miana literatury.
Na przykład tu:
-Aj, aj, może nie tym razem?- Dziwi mnie, że nie chce pieniędzy. -Ja tam z mamą kawalera rozmawiał będę, to się wyliczymy, bo i to Sarci lekcje.-
-Panie Żółtko.-mówię tonem lekkiej dezaprobaty. Żeby wiedział, że tym razem, nie dam się przegadać.
Chaos.
Albo tu:
Chce zapamiętać jej chłód, szorstkość.
„Chcę”, już nie mówiąc o tym, że są wyrazy bliskoznaczne, choćby „pragnę”, żeby się nie powtarzać.
3. Interpunkcja. Przecinki zdecydowanie żyją swoim własnym życiem, w najlepszym przypadku fałszując znaczenie nieomal każdego zdania, w najgorszym odbierając mu jakikolwiek sens. Wielokropki przydzieliłeś losowo, obok funkcji, które powinny pełnić.
Tu:
-Mam już i...-wołam od wejścia i natychmiast pakunek chowam za plecy.
Skoro Dag woła, to przydałby się wykrzyknik zamiast wielokropka. Złe umiejscowienie czasownika.
Albo tu:
To, taka mieszanka wzruszenia, dumy.
O dwa przecinki za dużo, za to brakuje spójnika „i”.
4. Ortografia. Wstydliwa sprawa. Kuleje i to bardzo. Zwłaszcza reguły pisania „nie’ ze wszystkimi częściami mowy, choć nie tylko.
Tu:
Nie wiele rozświetla.
już nie jest dobrze.
Ale tu:
Nie, wiele szersze od dłoni.
powala.
4. Powtórzenia. Jeśli zacznę się na ten temat rozwodzić, zaliczę powtórzenie, bo inni już napisali sporo. A wystarczy troszkę rozpuścić wyobraźnię, sięgnąć pamięcią do tego, co się zna, pamięta, kojarzy, żeby powiedzieć to samo nieco innymi słowami.
Na przykład tu:
Walimy buciorami w bruk.
I zaraz potem:
Walimy buciorami w marmurowe stopnie
5. Styl. Niby rzeczowy, podkreślony krótkim zdaniami, ale dość monotonny i okrutnie nieporadny. Zupełnie nie wiesz, Autorze, że można różnicować tempo narracji w zależności od potrzeb, regulować je „krótko-długo”. Kropki stawiasz zupełnie dowolnie, oddzielając zdania, które aż piszczą z pragnienia, żeby je połączyć. Za to w innych miejscach usiłujesz bez powodzenia zawrzeć w jednym zdaniu treść, którą powinno się rozpisać na dwa lub trzy.
W tekście roi się od zdań tylko sugerujących Twoje intencje, bo proste błędy przekreślają możliwość literalnego zrozumienia ich treści. Szyk niektórych zdań poprzestawiał się, kalecząc oczy i uszy.
Na przykład:
A i tak nasze kroki rozbrzmiewają, jak grzmot, spotęgowane murami i echem.
Mniej więcej wiadomo, że zamknięta przestrzeń działa jak pudło rezonansowe, ale „potęgowanie murami” to literackie osiągnięcie :-P
Albo tu:
Najpierw czujemy lekkie drżenie ziemi. Które narasta, staje się wyraźne.
No weźże zrób z tego jedno zdanie.
Albo tu:
Od lokomotywy bije żar, jakby, ta maszyna z gwiazd zleciała.
Do poezji tylko kroczek.
I tu:
Uzbrojenie, co prawda, te stanowiska są obsadzone, ale musimy wiedzieć, jak obsłużyć.
Poszedłeś Autorze na skróty, nie tak szybko.
Może tak, w nawiązaniu do wcześniejszych zdań:
Zaczynamy szybkie szkolenie. Poznajemy budowę pociągu i jego uzbrojenie. Co prawda wszystkie stanowiska ogniowe mają pełną obsadę, ale to wojna, więc musimy wiedzieć, jak obsłużyć działa, działka i karabiny maszynowe.
I tu:
Facet absolutnie nieregulaminowo ubrany w podkoszulek, dawno nieprany i spodnie gimnastyczne, nożem wyjada tuszonkę z puszki, trąca mnie w ramię.
Bałagan, brak struktury zdania zaciemnia obraz. Może lepiej powoli, na dwa razy?
Facet jest ubrany absolutnie nieregulaminowo, w dawno nieprany podkoszulek i spodnie gimnastyczne. Wyjada nożem suszonkę z puszki, przerywa moją recytację, trącając w ramię.
I tu:
Wychodzi na to że Cesarz, ten nowy Czyngis-chan opłacił zwykłych, stepowych bandziorów, albo wręcz wyciągnął ich z jakiegoś więzienia i za łaskę wysłał tu, po pewną śmierć.
„Za łaskę”? Raczej „w dowód łaski” albo „w swojej łaskawości”.
I tu:
Nie ma, kiedy podziwiać mijane widoki.
Zastosowanie przecinka i odmiana przez przypadki znowu stworzyły coś jedynego w swoim rodzaju :-P
Albo tu, gdzie zdanie uprasza się o inne słowo, którego użycie rozjaśnia, porządkuje, wygładza chropowatość.
Na chwile obezwładnia, mdli z jakąś wyjątkową obrzydliwością (INTENSYWNOŚCIĄ – wiadomo, że obrzydliwy, bo mdli).
6. Logika. Przydałoby się lepiej przemyśleć kolejność epizodów, zachowań postaci, związki przyczynowo-skutkowe. Chodzi o te drobne, drobniutkie na pozór szczególiki, które budują wiarygodność narratora i tego, co nam opowiada.
Choćby tu:
W upalne lata chodzą tam czeredy dzieciarni z koszami syfonów.
Widziałeś kiedyś tradycyjny szklany syfon? Dzieciak może zataszczyć do nabicia co najwyżej dwa, bo są ciężkie, zwłaszcza z zawartością. Chyba, że dzieci robią to zawodowo, wtedy we dwoje mogą dźwigać jeden kosz, ale warto byłoby poświęcić słów parę opisowi sytuacji.
Albo tu:
-Chłopcy!-woła komendant. Milknie, jakby powiedział coś nietaktownego.
I dalej:
Po tych słowach milknie, głos mu się łamię.
Dla odmiany nadmiarowa końcówka „ę”. Powtórzenie „milknięcia”, komendant mógłby raz na przykład „przerwać”. No i logiczne jest to, że najpierw głos mu się łamie, a dopiero później milknie, odwrotna kolejność byłaby hmmm… trudna do zaobserwowania.
Namiętne gubisz podmiot domyślny.
Ponownie ten sam fragment o sodziarni:
Na końcu ulicy jest mały targ. Ma tam swój interes sprzedawca wody sodowej. Na podłodze z beżowych i czerwonych kafelków zawsze stoi woda. I ten odgłos pomp.-Tamp, tamp, tamp!-I nagle- Tsssss!- wpuszczał gaz do syfonu, a chłodne, mokre powietrze przepełniał dziwny, ostry zapach.
Sprzedawca – chyba ona obsługuje maszyny gazujące - zgubił się w walce z literacką materią.
Wyszła niezła litania. Problemem, jak sądzę, jest niechęć Autora do tej części pisarskiej roboty, która jest mało epicka, za to obowiązkowa. Pewnie mało kto lubi siedzieć nad wygładzaniem tekstu, skoro wyobraźnia galopuje już dalej. Jednak definicja „dobrej roboty” i szacunek dla czytelnika wymagają pewnych poświęceń. I wykucia na pamięć żelaznych reguł dotyczących warsztatu, co wydaje się konieczne przy liczbie błędów kroczącej radośnie ku nieskończoności.
Co masz robić dalej, Autorze, napisał szczegółowo Navajero – nic dodać, nic ująć.
Ze swej strony powtórzę jeszcze - nieraz na Wery przywoływaną - metodę na interpunkcję. Czytaj na głos to, co napisałeś. Naturalny rytm oddechu i „mówionego” języka daje porządne wskazówki co do przecinków i zdań wtrąconych.
I uczyń edytor tekstu swoim przyjacielem. On wprawdzie nie jest bezbłędny, ale pomaga znaleźć właściwą drogę, ot technika w służbie (rozumnego) człowieka.
Jeśli mimo tych krytycznych (acz poczynionych w dobrej wierze) uwag nadal w jakiś sposób jestem oczarowany wykreowanym przez Ciebie światem – a jestem, do tego w godnym towarzystwie, to można uznać, że Twój start był efektowny i będę czekał na następną, bardziej dopracowaną próbę.
Odliczamy?
Trzy, dwa, jeden….
Powodzenia!
Zatwierdzam jako weryfikację - dorapa
Ostatnio zmieniony czw 09 sty 2014, 19:56 przez Leszek Pipka, łącznie zmieniany 1 raz.
10
Hej,
największą wadą tekstu jest strona techniczna/warsztatowa (leży prawie wszystko), ale to już wiesz. Oczywiście, zostało to już wytknięte wcześniej, ale trzeba Ci to powtarzać, może się utrwali
. Poradnik/słownik w łapę i do roboty!
Odnośnie reszty: strasznie podoba mi się sposób, w jaki opowiadasz historię. Nie wiem, czy jest to działanie świadome, czy na czuja, ale dawno nie widziałem na tym forum tak dobrze "budowanego" tekstu. 90% młodych pisarczyków pędzi na złamanie karku, by pokazać akcję (flaki, krew, pot i kartonowe buty), pomijając jednocześnie nadbudowę tekstu (sztafaż-srafasz - akcja, ku...!) - u Ciebie historia rozwija się powoli, rozbudowuje się, dochodzą kolejne elementy. Super!
Na koniec pytanie i rada.
Pytanie: ciąłeś mocno przed wrzuceniem? Bo już w pociągu tekst zaczyna niepotrzebnie przyśpieszać.
Rada: opanuj dobrze technikę, bo opowiadać już umiesz.
największą wadą tekstu jest strona techniczna/warsztatowa (leży prawie wszystko), ale to już wiesz. Oczywiście, zostało to już wytknięte wcześniej, ale trzeba Ci to powtarzać, może się utrwali

Odnośnie reszty: strasznie podoba mi się sposób, w jaki opowiadasz historię. Nie wiem, czy jest to działanie świadome, czy na czuja, ale dawno nie widziałem na tym forum tak dobrze "budowanego" tekstu. 90% młodych pisarczyków pędzi na złamanie karku, by pokazać akcję (flaki, krew, pot i kartonowe buty), pomijając jednocześnie nadbudowę tekstu (sztafaż-srafasz - akcja, ku...!) - u Ciebie historia rozwija się powoli, rozbudowuje się, dochodzą kolejne elementy. Super!
Na koniec pytanie i rada.
Pytanie: ciąłeś mocno przed wrzuceniem? Bo już w pociągu tekst zaczyna niepotrzebnie przyśpieszać.
Rada: opanuj dobrze technikę, bo opowiadać już umiesz.
Coś tam było? Człowiek! Może dostał? Może!
11
Tak, ściąłem ponad połowę, z tego co było. Pisałem do szuflady i jest dość długie Chciałem wsadzić całe, ale system nie przyjął. Zaczęło się przerabianie, wycinanie od ręki. Coś, tak mnie nagrało, na szybko. Błędy i tak bym zrobił. Technicznie kuleje i bez tego. Ale mogłem powoli sprawdzić. W tej chwili Kadetowi dam spokój, smaruje coś krótszego.
Nieposłuszeństwo jest podstawą wolności, posłuszni muszą być niewolnicy.
Nam patriotom szabla i być może mogiła. Wam niewolnicy kajdany i zasłużone knuty.
Nam patriotom szabla i być może mogiła. Wam niewolnicy kajdany i zasłużone knuty.