
— Chcę być normalny — powiedział do swojego trenera w chwili, w której go poznał.
—Normalny? — zapytał wtedy mężczyzna, choć wiedział, patrząc na niego, co dokładnie kryło się za tymi słowami. Chciał jednak przekonać się, co znaczyło „normalnie” dla kogoś takiego jak jego gość.
— Chcę zmieścić się w tych drzwiach. Chcę zmieścić się w każdych drzwiach — oznajmił mu natychmiast, jakby odpowiedź miał przygotowaną już wcześniej. Wciąż stał przed drzwiami i patrzył na niego z góry. Był bardzo wysoki.
Trener westchnął nerwowo, nie wiedząc, co powiedzieć. Mógłby zaprosić go do środka, do swojego mieszkania, ale nie był pewny, czy uda mu się przejść przez wąskie drzwi. Gdzie by usiadł? Żadne krzesło czy fotel nie wytrzyma takiego obciążenia. Miał jednak kanapę — wielką i miękką. Postanowił zaryzykować.
— Chodź — powiedział, otwierając drzwi na oścież.
Trener nie wiedział, czy na korytarzu był ktoś jeszcze. Chłopak zajmował całą szerokość drzwi, przysłaniając wszystko swoją zieloną koszulką, którą miał na sobie. Pomyślał, że zieleń jest kolorem nadziei.
— Masz dużo schodów — powiedział gość, uśmiechając się do niego nieśmiało. — Długo zajęło mi wyjście po nich.
— Ale dałeś radę — uznał trener. Nie wyobrażał sobie, jak wyjście na pierwsze piętro mogło męczyć. On wybiegał po nich kilkanaście razy w ciągu dnia.
Zaczerwieniony i spocony gość starał się przecisnąć bokiem przez wejście. Miał nieprzyjemnie wilgotną twarz, na zielonej koszulce znajdowały się mokre plamy w okolicy szyi i pach. Na przekór zmęczeniu, na jego ustach błąkał się cień uśmiechu.
— Jeśli nie schudnę — powiedział — umrę w przeciągu dwóch lat. Obiecałem to ojcu, że schudnę i będę normalny.
— Że przejdziesz przez każde drzwi — słusznie zauważył trener. Był przytłoczony niespodziewaną wizytą i nie wiedział, jak powinien zachować się w stosunku do swojego gościa. Jego mieszkanie wydawało się teraz śmiesznie małe, gdy stał w nim ten chłopak. W powietrzu unosił się ostry zapach jego potu.
— Tydzień temu pojechałem się zważyć. Trzysta kilo.
Trener wskazał na kanapę. Odsunął niewielki stolik do kawy, żeby jego gość mógł usiąść. Przeprosił go na chwilę, żeby przynieść z kuchni kubek zimnej wody.
— Ważą mnie na wadze towarowej. — Zaczął łapczywie pić, już po chwili odstawiając pusty kubek na bok. — Jestem za ciężki i nie mogą wejść na zwykłą wagę dla ludzi.
Ostatnie słowa, „dla ludzi”, zabrzmiały dziwnie w jego ustach. Sama idea człowieka, kiedy patrzyło się na tego wielkoluda, nabierała innego znaczenia.
Chłopak zajmował prawie całą trzyosobową kanapę.
— Muszę schudnąć. Jeśli tego nie zrobię, umrę.
Trener pomyślał wtedy, że nie brzmiało to jak wyznanie osoby zdesperowanej. Miał wrażenie, jakby wielkolud recytował wcześniej przygotowane słowa. Nie brzmiał ani poważnie, ani przekonująco.
— Chcesz, żebym cię trenował? — zapytał, przysiadając na fotelu. Chłopak skinął głową. — Znasz moje techniki treningu? Skoro do mnie przyszedłeś, musisz je znać. Nie dasz rady.
— Dam, bo nie wybiorę śmierci. Nie mogę jej wybrać.
Trener zmarszczył brwi. Nie szanował ludzi otyłych. Sami doprowadzili się do takiego stanu, więc nie miał ich za co szanować. Dla niego otyłość nie była chorobą, a słabością. Zaczął się zastanawiać, jak słaby musiał być ten chłopak, skoro udało mu się osiągnąć wagę trzystu kilo. Nigdy nie spotkał nikogo tak grubego jak on.
— Wybierałeś ją do tej pory.
— Stwierdzono u mnie chorobliwą otyłość — powiedział gość, chociaż czasami, kiedy patrzył na siebie w lustrze, zastanawiał się, czy jego choroba nie powinna nazywać się potworną albo obrzydliwą otyłością.
Kiedyś słyszał o mężczyźnie, któremu udało się osiągnąć wagę prawie pięciuset kilo. Słowo osiągnąć gra tutaj szczególną rolę. Zastanawiał się, czy jeśli jemu udałoby się uzyskać podobny wynik, ludzie przestaliby patrzeć na niego z pogardą. Tytuł najcięższego człowieka na świecie zobowiązywał do respektu, zapis w księdze rekordów Guinessa był czymś, robił wrażenie.
Trenerowi powiedział, że miał dwa wyjścia — albo schudnąć i żyć, albo umrzeć. Nie powiedział, że mógł umrzeć na trzy sposoby. W zasadzie mógł umrzeć na dużo więcej sposobów, ale wybrał trzy, które najbardziej mu odpowiadały.
Mógł pojechać na odludzie z karnistrem benzyny i zapalniczką. Ciekawe, na ile kilometrów byłoby słychać jego krzyki, gdyby się podpalił?
Mógł wysadzić się w powietrze. Już znalazł w Internecie instrukcję, jak stworzyć granat. Nie zawahałby się.
Plusem obu sposobów było to, że nie zostawiłby po sobie ciała. Panicznie bał się, że ludzie po jego śmierci mogliby się z niego śmiać.
Była jeszcze jedna możliwość śmierci. Ta, która stanowiła największy akt jego desperacji. Przestała go już przerażać.
Mógł kupić broń, wejść do supermarketu i zabić tylu ludzi, ilu by zdołał. Nie udałoby mu się zastrzelić zbyt wielu klientów, ale samym atakiem zmusiłby wszystkich do spojrzenia na problem otyłości inaczej niż dotychczas. To byłoby coś, jak zapis w księdze rekordów Guinessa.
— Podejmie się pan mojego treningu? — zapytał w końcu.
— Nie — odpowiedział mężczyzna — Nie będę cię trenował, musisz znaleźć kogoś innego.
Chłopak poruszył się niespokojnie, patrząc na niego z niedowierzaniem.
Wybrał życie, nie śmierć, wyszedł na pierwsze piętro, zostały mu dwa lata życia, a ten mężczyzna tak po prostu mu odmówił. Jakby chodziło o zwykłego człowieka, a on, jakkolwiek by na to nie spojrzeć, do zwyczajnych ludzi nie należał.