Historia Johnniego Reda

1
Jeśli komuś nie przypadnie do gustu, wybaczcie. Nie pisałem dla was. Jeśli komuś się spodoba, to dzięki. Mimo, że nie wiedziałem, że wy to wy.


WWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWHistoria Johnniego Reda


WWWHistoria Johnniego Reda zaczyna się w Filadelfii, w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym. Niektórzy twierdzą, że prawdziwy początek ma miejsce w Memphis w stanie Tennessee, i to dziesięć lat później, jednak nieprawidłowość tego przypuszczenia rozwiał Tony Hammond, emerytowany historyk jazzowy, który znał artystę osobiście. W wywiadzie dla New York Jazz Magazine, pan Hammond daje jasno do zrozumienia, że istnieją pewne dowody zaprzeczające teorii mówiącej o dziesięciu latach do przodu: „Johnny Red nie mógł zacząć czegokolwiek w późnych latach Czterdziestych ponieważ już wtedy nie żył. No chyba, że zmartwychwstał”. Jednak oświadczenie pana Hammonda wywołało jedynie więcej spekulacji na temat Johnniego Reda.
WWWJak twierdzi Joseph Will, również historyk jazzowy, słowa pana Hammonda nie mogą być interpretowane dosłownie, ponieważ osiemdziesięcio-pięcio letni pan Hammond „cierpi na zaawansowaną sklerozę i nie ma pojęcia o czym bredzi”. W celu ustalenia prawdziwości tego oświadczenia, pan Hammond poddany został całej serii badań psychiczno-fizycznych. Na pytanie jak nazywał się jego ojciec odpowiedział: „Charlie Chaplin”. Kiedy godzinę później zadano mu to samo pytanie, odpowiedział: „Saksofon”. Lekarze podjęli jednogłośną decyzję, że z panem Hammondem wszystko jest w porządku i zwolnili go do domu. Okazało się jednak, że pan Hammond nigdy do domu nie trafił i od ponad miesiąca szuka go policja. Rodzina zaginionego apeluje do mieszkańców Nowego Jorku z prośbą o pomoc w poszukiwaniu emeryta.
WWWTymczasem zdesperowani lekarze postanowili odwiedzić pana Willa, przez którego doszło do całej tej tragedii. Udali się więc do jego domu w Upper East Side, na sygnale, i po długich próbach nawiązania porozumienia, zostali zmuszeni do zakucia go w kaftan bezpieczeństwa, kiedy to mężczyzna zagroził, że wysadzi się w powietrze za pomocą substancji chemicznej, której składu niestety nie udało się ustalić.
WWWUtraciwszy dwa wspaniałe źródła informacji, historycy zgodzili się przyjąć tezę, iż lata w których muzyk żył, nie mają tak naprawdę znaczenia. „Teraz, gdy nie znamy prawdy, postać pana Reda owiana jest jeszcze większą mgłą tajemnicy. Uważamy, że w ten sposób stała się bardziej zjawiskowa i magnetyczna. Odnotowaliśmy wzrost zainteresowania Johnniem Redem wśród młodzieży. To istny fenomen współczesnej psychologii” twierdzi profesor Ian Marvin Stephenson z University of Psychology w Nowym Jorku, będący również profesorem historii jazzu na University of Contemporary Jazz Performance w Seatle.
WWWPodążając tropem nauki i psychologii, odnotowuje się, że postać Johnniego Reda miała duży wpływ na ludzi, którzy słuchali jego gry na klarnecie. Według Theodora Millsteina - właściciela kameralnej knajpki o nazwie: „Tańcz, głupia suko!”, Johnnie Red miał wielki dar wywoływania w ludziach głębokich stanów euforii. Pan Millstein twierdzi, iż podczas sesji jazzowych odbywających się w jego knajpie, dochodziło do wielu dziwnych i niewytłumaczalnych zjawisk. Podobno Johnnie Red grał tak dobrze, że kobiety dostawały od tego orgazmu, i to wielokrotnego, a najtwardsi mężczyźni płakali jak dzieci. „Jego gra była niezwykła. Ja sam płakałem i właśnie przez to musiałem go zwolnić. Nie nadążałem z wycieraniem baru.” mówi pan Millstein. Później przyznaje się, że bardzo żałował swojej decyzji. Na przestrzeni kilku tygodni, jego knajpa straciła połowę klientów. Zamiast ośmiu, teraz przychodziły tylko cztery osoby. Po dwóch miesiącach został już tylko jeden, najwierniejszy klient, lecz i on zaczął narzekać na brak atrakcji. „Kiedy odszedł mój szwagier, nie było sensu dalej prowadzić tej speluny. Zamknąłem interes”. Kończąc wypowiedź, pan Millstein gasi papierosa na moim kolanie. Przeprasza mnie za to trzynaście razy. Mówi, że się zmyślił. Przeklina siebie i wszystko dookoła. Lecz nie proponuje pieniędzy za wypaloną dziurę w spodniach.
WWWIstnieje wiele teorii dotyczących śmierci Johnniego Reda. Jedni mówią, że on w ogóle nie umarł, tylko wyjechał do Europy i zmienił nazwisko. Inni, że długotrwały romans z heroiną w końcu kosztował go więcej niż przypuszczał. Jeszcze inni, że udusił się podczas snu i podobno miało to coś wspólnego z kalafiorem, którego do końca nie przetrawił.
WWWObojętnie jak było, jego talent i jego muzyka pozostanie z nami na wieki. Oczywiście, jeśli uda nam się w końcu znaleźć ten przeklęty, legendarny krążek…
Ostatnio zmieniony śr 16 sty 2013, 10:55 przez Jack Dylan, łącznie zmieniany 2 razy.
Na bezdrożach, jeszcze się spotkamy...

2
Wrażenie ogólne: coś jest w pomyśle, jakiś zaczyn... ale chleb literatury to jeszcze nie jest.
Nie wiem, co zaważyło: przefajnowanie narracji czy niedofajnowanie historii, ale mam wrażenie, że to wszytko się spruło. Idąc tropem muzycznym: nie wiadomo, co muzyk gra, bo nagrano tylko fragmenty rozczytywania nut, pierwsze próby fraz czy wybrane takty.
Dla mnie - powyższy tekst nie tworzy całości, nie ma melodii, metrum, tonacji.

[ Dodano: Czw 27 Gru, 2012 ]
łapanka
Jack Dylan pisze:tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym
według mnie pomysł na paradokument wymusiłby formę zapisu 1936
Jack Dylan pisze:nieprawidłowość tego przypuszczenia rozwiałł...
tu pojawia się błąd frazeologiczny - łączliwości - nieprawidłowości się nie rozwiewa, rozwiewa się wątpliwości, przypuszczenia nie mogą być nieprawidłowe, mogą być błędne.
Jack Dylan pisze:historyk jazzowy
- historyk jazzu? znawca historii jazzu? muzykolog?
Jack Dylan pisze:teorii mówiącej o dziesięciu latach do przodu
do przodu? w sensie że co?
Jack Dylan pisze:latach Czterdziestych
mała litera.
Jack Dylan pisze:zaprzeczające teorii mówiącej
za dużo imiesłowów i to w dodatku ze zmiennym podmiotem. Niezgrabnie tak.
Akapit pierwszy - jak na mój gust - zamiast zbudować u odbiorcy zaciekawienie - wypuszcza atuty z ręki przez swój niedoinwestowany styl (stylizację na wypowiedź biograficzną, rekonstrukcję legendy).
Po drugie - z lektury późniejszych fragmentów wiem już, że to będzie "czekanie na Godota", chwyt narracyjny, ale pierwszy akapit powinien zbudować jakieś napięcie wokół postaci i jej mitu. Tymczasem puszczasz parę w gwizdek panem Hammondem, który tonie zresztą w frazeologizmach bitych jak piana na bezy i na granicy poprawności.

Tu jest ten zamysł, który wydaje mi się ciekawy (por. czekanie na Godota) - rekonstrukcja legendy jako źródło poznania socjologicznego, kulturowego, ale... Może brakowało cierpliwości w prowadzeniu narracji, może warsztatu, bo mam wrażenie ruchów Browna, przypadku.
No i błędy językowe
Jack Dylan napisał/a:
osiemdziesięcio-pięcio letni

osiemdziesięciopięcioletni
Jack Dylan napisał/a:
ustalenia prawdziwości tego oświadczenia

oświadczenie było nieprawdziwe?
Jack Dylan napisał/a:
tymczasem zdesperowani lekarze postanowili odwiedzić pana Willa, przez którego doszło do całej tej tragedii. Udali się więc do jego domu w Upper East Side, na sygnale, i po długich próbach nawiązania porozumienia, zostali zmuszeni do zakucia go w kaftan bezpieczeństwa,

Lekarze byli zdesperowani? Czym? Ta tragedia to zaginięcie Hammonda?
Toteż gromadnie udali się w odwiedziny do p.Willa z powodu zaginięcia p. Hammonda?
W kaftan się zakuwa???

Ja rozumiem konwencję groteski, ale - jak nauczyło mnie doświadczenie - nic tak nie wymaga logiki - jak absurd w literaturze. Tu nie przekonujesz mnie, że "w tym szaleństwie jest metoda", gdyż lekarze, których działanie jest przedmiotem obserwacji są narracyjnie niedoinwestowani. Albo stanowią istotny wątek, albo narrator zgubił się w myślach autora.
Potem zamiast lekarzy pojawiają się zbiorowo historycy...
Ale mnie - jako odbiorcy już się nie chce śledzić ruchów Browna, ilość niewiadomych mnie pokonała. Za dużo Godotów. :D
Ostatnio zmieniony czw 27 gru 2012, 11:45 przez Natasza, łącznie zmieniany 2 razy.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

3
Zabawna konwencja, chociaż nie wiem, czy nie za wiele grzybów w barszcz. Narracja, według mnie, ma swoje błyski, zdania, które autentycznie mnie rozbawiły, przykuły uwagę, ale... No właśnie jest zbiorem takich błysków, pomiędzy którymi trochę brakuje ciągłości. Trochę jakbyś miał za dużo scen w głowie i wepchnął wszystkie, bez selekcji.

Najbardziej "odstaje" mi w tym wszystkim ten fragment o wyprawie lekarzy do pana Willa. Temu brak jakiejś wewnętrznej spójności.

Ogólnie wydaje mi się, że miałeś ciekawą koncepcję, ale miejscami wymknęła Ci się spod kontroli. Taka przewaga narracji nad fabułą momentami czytelnika wciąga, momentami sprawia, że wygląda to, jakbyś był gotów pisać o czymkolwiek, byleby brzmiało śmiesznie (niekoniecznie zabawnym było). Zarzut nie dotyczy oczywiście całości. Myślę, że ten tekst, porządnie doszlifowany mógłby być bardzo ciekawy. W obecnej formie brakuje mu "czegoś" zwłaszcza w kwestii kompozycji, wyważenia poszczególnych scen. Językowo jest całkiem, całkiem, chociaż, jak już wskazała Natasza, bez błędów się nie obyło.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

4
Zgadzam się z Adrianną (och, te słodkie chwile, kiedy ktoś myśli za Ciebie!).

Ale serio, serio - tekst ma w sobie dużo potencjału, nie przeszkadzały mi też pulchniejące dygresje. Co więcej - podobały mi się! Myślę, że w dużej mierze tworzyły absurdalny klimat utworu, nie przekraczały też pewnej granicy i nie były tak rozległe, by wprowadzić zniecierpliwienie albo chaos. Trochę przypominało mi to Woody'ego Allena, troszeczkę Kurta Vonneguta. Super zabawa. :)

Nie podoba mi się natomiast zakończenie. Abstrahuję już od trzykropka, który brzydko rozrzedza cały wydźwięk - chodzi o to, że taki tekst w ogóle nie zasługuje na taki wydźwięk. Zamykasz historię bez polotu, odnoszę wrażenie, że zabrakło pomysłu na fajne outro. Czytając dobrze się bawiłem, ale jak skończyłem, to nie czułem, że skończyłem i to nie było dobre uczucie (czy też jego brak). Zbyt nagle, zbyt trywialnie.

To chyba tyle. Jak poprawisz wymienione przez Nataszę błędy i ładnie doczyścisz tekst, i - jak dla mnie - przyłożysz się bardziej do zakończenia, to wyjdzie świetny tekst. Póki co jest solidnie dobry. ;)

Niech za dodatkową zaletę posłuży fakt, że chciałbym dowiedzieć się więcej o Johnniem Redzie.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"

5
początek ma miejsce w Memphis w stanie Tennessee, i to dziesięć lat później

nieprawidłowość tego przypuszczenia - coś mi zgrzyta w tej frazie, ale nie jestem do końca pewien co.

teorii mówiącej o dziesięciu latach do przodu - nie rozumiem...

osiemdziesięcio-pięcio letni pan Hammond - osiemdziesięciopięcioletni, jako jedno słowo

na zaawansowaną sklerozę i nie ma pojęcia o czym bredzi - nie mówi się tak; jeżeli ktoś nie ma pojęcia, o czym bredzi, to znaczy, że jest świadom tego, że bredzi, ale nie do końca wie o czym; czyli jednak "nie ma pojęcia, o czym mówi" (z przecinkiem!).

nigdy do domu nie trafił i od ponad miesiąca szuka go policja - tu jest jakiś dziwny przeskok czasowy; czy rozumiesz przez to, że policja zaczęła szukać pana Hammonda ponad miesiąc przed datą spisania tego tekstu? Bo tak wynika z tego stwierdzenia.

Udali się więc do jego domu w Upper East Side, na sygnale, - wydaje mi się, że "Udali się na sygnale do jego domu" lepiej by brzmiało...

po długich próbach nawiązania porozumienia - hem, nie mówi się "nawiązać porozumienie". Raczej próby nawiązania kontaktu?

zakucia go w kaftan bezpieczeństwa, - zakuć to można kogoś w Błyszczący Pancerz.

Odnotowaliśmy wzrost zainteresowania Johnniem Redem - nie jestem pewien, ale na pewno Johnniem a nie Johnnym?

właściciela kameralnej knajpki o nazwie: „Tańcz, głupia suko!” - :D

Podobno Johnnie Red grał tak dobrze, że kobiety dostawały od tego orgazmu, i to wielokrotnego, a najtwardsi mężczyźni płakali jak dzieci. - :D Pewnie dzieci płakałyby jak najtwardsi mężczyźni...

pan Millstein gasi papierosa na moim kolanie. Przeprasza mnie za to trzynaście razy. Mówi, że się zmyślił. - ostatnie zdanie wywołało większy uśmiech na mojej twarzy niż cała reszta zabawnych zdań, choć ono akurat jest, jak sądzę, zabawne niezamierzenie. Nie lada osiągnięcie, wymyślić samego siebie. ;)

jego talent i jego muzyka pozostanie z nami na wieki - pozostaną z nami na wieki, jak sądzę.

Podsumowując:
- sporo błędów, jak na tak krótki tekst!
- kilka zdań było zabawnych, ale, jak ktoś już wcześniej napisał, było ich za mało i między nimi ziały dziury takich sobie zdanek,
- tekst, jak dla mnie, nie ma żadnego przesłania i jest trochę o niczym...
- w gruncie rzeczy to tekst jest całkiem dobry, ale byłbym rozczarowany, gdybym coś takiego przeczytał w magazynie, za który zapłaciłem ciężko zarobionymi pieniąchami.
Don't you hate people who... well, don't you just hate people?
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”