HISTORIA ALFONSA CZAHORA
Przez gęste konary przebijał się tylko blask księżyca, dość dobrze oświetlając wnętrze lasu. Był środek ciepłej, lipcowej nocy. Postać biegła w szaleńczym tempie, potykając się co chwila o konary i połamane gałęzie. Jej oczy, szeroko otwarte, patrzyły ciągle przed siebie. Ślina ściekała po policzkach, nie było czasu i sił na jej wycieranie. Alfons Czahor próbował uciec przed przeznaczeniem. Coraz wyraźniej słyszał za sobą głosy pościgu ale chyba nie docierał do niego fakt, że zbiec nie zdoła. W końcu się zatrzymał i wyjął kości do gry z kieszeni. Rozrzucił je w górę, spełniając diabelski rytuał. Padł na kolana i trzy razu uderzył głową w ziemię. Rozciął czoło o gałęzie spoczywające na ściółce. Wstał. Na zakrwawionej twarzy pojawił się uśmiech. Pościg był już przy nim. Tłum zatrzymał się kilka metrów przed Alfonsem i zaczął go powoli okrążać. Około trzydziestu osób. Na przód wysunął się pop z wójtem dźwigając potężny, naostrzony pal.
...
Rok 1981, Dołhobrody, województwo bialskopodlaskie- Babciu, patrz co znaleźliśmy! – Rodzeństwo pędziło w podskokach w kierunku starszej kobiety odpoczywającej na taborecie pod wiekowym dębem. Drzemała. Słysząc głos wnucząt otworzyła jedno oko i z trudem wymusiła uśmiech.
- Co tam dzieci?
- Mamy jakiś amulet. – Młodemu Antosiowi świeciły się oczy.
Babcia z ciekawością wzięła do rąk znalezisko. Serce zabiło jej mocniej. Patrzyła na okrągły medalion, niewiele mniejszy od jej dłoni. W jego centrum wyryty był znak o dziwnym geometrycznym kształcie, powyżej symbolu wygrawerowano dwie litery: AC, a na samym dole kilka słów po łacinie. Kobiecie zaparło dech w piersiach. Doskonale rozpoznawała znalezisko wnuków. Wróciły wspomnienia sprzed ponad półwiecza.
…
Rok 1920, Dołhobrody, województwo lubelskie, powiat bialskiTen majowy dzień był wyjątkowo słoneczny i upalny. Żar z nieba lał się od rana i tylko niewielkie chmurki co jakiś czas przenikały po błękitnym niebie. Przez ostatni tydzień mieszkańcy Dołhobrodów ozdabiali swoje chaty i cerkiew wspaniałymi kolorowymi bukietami z polnych kwiatów, prali ludowe stroje i w każdy możliwy sposób przygotowywali się do święta które miało nadejść. Wypadło w niedzielę. Wozniesienije Hospodnie. Jedno z najważniejszych wydarzeń dla mieszkańców Polski nadburzańskiej.
Po wsi przesuwał się długi a wąski korowód. Kobiety poubierane w kolorowe ludowe stroje, śpiewały kościelne pieśni:
Nie gardź mną, Zbawco, ani od twego odrzucaj oblicza!
Zabierz ode mnie tę grzechu ciężką obrożę,
A okazując miłosierdzie
Udziel mi przestępstw odpuszczenia.
Zmiłuj się nade mną, Boże, zmiłuj się nade mną.
Mężczyźni szli z tyłu. Wszyscy odziani na czarno, rozmawiali między sobą albo ganili dzieci, które rozbiegane wydzierały się wniebogłosy. Orszak kroczył wzdłuż głównej drogi, ułożonej w kierunku północ-południe. Pozostali mieszkańcy zajmowali miejsca na poboczu i ochoczo akompaniowali religijne pieśni. Procesja mieniła się od złotych ozdób i niezliczonej ilości ikon niesionych przez wiernych a w powietrzu unosił się zapach kadzidła. Na samym końcu orszaku podążał pop. Spoglądał na wiernych, rozsyłał błogosławieństwa a za pokaźną brodą malował się delikatny uśmiech. Był to uśmiech triumfu prawosławia. Jak od niepamiętnych czasów, liczba katolików we wsi była znaczniejsza mniejsza niż prawosławnych, tak od kilku lat nie było ich w ogóle. Wyjechali... rzekomo z własnej woli. Jednak każda miejscowość ma swoje tajemnice i niedopowiedziane historie.
Alfons Czahor siedział w cieniu swojego domu z zamkniętymi oczami. Chata mieściła się prawie na końcu Dołhobrodów, w ich południowej części. Słyszał odgłosy procesji dochodzące z centrum wsi. Odróżniał poszczególne słowa każdej pieśni, gdyż znał je doskonale, całe swoje życie spędziwszy jako pobożny prawosławny. Żonę swoją, Zofię i ich córeczkę Mariannę, wyprawił na obchody, żeby nie dać mieszkańcom powodów do rozsiewania plotek o rodzinie Czahorów. Alfons miał dosyć wszystkiego. Od kilkunastu dni znajdował się w stanie dziwnego marazmu. Stracił chęć do robienia czegokolwiek, do bawienia córki, do pracy, do życia. Nagle i nieoczekiwanie nachodziły go rozmyślania, podczas których wpadał wtedy w letarg. Siedział po parę godzin patrząc się w dal i rozważając na przeróżne tematy. Zofia szybko nauczyła się przechodzić nad takimi chwilami do codzienności. Bezcelowe były próby zwrócenia uwagi Alfonsa. Nikt nie był w stanie wyrwać go z letargu, dopóki sam nie powrócił do świata rzeczywistego. Coraz częściej odbywał długie spacery. Wychodził wieczorem i wracał późną nocą. Wcześniej mu się to nie zdarzało, był oddany pracy na polu i przebywaniu z rodziną.
Nie poszedł na procesję, gdyż nie miał takiej ochoty. Zofia namawiała go, twierdząc że nieobecność na obchodach ważnego święta religijnego nie przystoi mieszkańcowi Dołhobrodów. Alfons odpowiadał, że procesja, ikony i tłusty pop przyprawiają go o mdłości. Gdy żona z córką w końcu udały się do wsi, Czahor siedział pod domem jeszcze jakąś godzinę. Nie miał nic w planach. Chciał być sam, w spokoju pogrążyć się we własnym świecie wyobraźni. W końcu opuścił swoje gospodarstwo i skierował się na wschód, w stronę Bugu. W miarę oddalania się od Dołhobrodów śpiewy cichły, natura stawała się dziksza, głośniej ćwierkały ptaki. W tych rejonach Bug rozlewa się bardzo szeroko. Podania głoszą, że nazwa miejscowości pochodzi właśnie od licznych brodów, które utworzyły się w pobliżu koryta. Alfons w końcu dotarł nad wodę. Zauważył że dziwnie bolała go głowa, trochę z tyłu, trochę w skroni. Czuł też pewnego rodzaju niepokój. Sam nie mógł stwierdzić czego dokładnie się obawia. Stracił przytomność. Jego ciało bezwiednie osunęło się i spoczęło w wysokiej trawie zaledwie kilka metrów od Bugu. Z upływem czasu słońce chowało się a na firmamencie zaczynał królować magiczny księżyc. Alfons odzyskał przytomność około północy. Przed sobą zobaczył kruka. Był nieco bardziej wyrośnięty niż pozostałe ptaki z jego gatunku. Czarna sierść błyszczała wspaniale w świetle nocy. Ptaszysko znajdowało się w odległości kilkunastu metrów. Czahor powoli wstał, lecz zwierzę nie zebrało się do odlotu, uniosło tylko łeb i nadal bez obaw patrzyło na człowieka. Gdzieś w głowie Alfons słyszał stłumione śpiewy staroludowe. Z każdą sekundą ich głośność narastała. Nie mógł rozpoznać ani słowa i z przerażeniem dalej patrzył na kruka. Nagle, do śpiewów dołączył się niski, męski głos, dużo bliższy i wyraźniejszy niż muzyka, który zwrócił się do Alfonsa ze słowami:
Zażarte myśli poczęły kiełkować w okolicy Suwałk 1920 roku. Tumany mitów i legend, ludu, z praszczurów, zasiedlającego brzegi Czarnej Hańczy, bezustannie węszyły wokół chat uśpionych, pijanych, czerwcowym zmierzchem.
Muzyka i narrator ucichli., kruk odleciał. Alfons poczuł się spokojnie. Opuścił go strach, niepewność i zapomniał, że przez kilka godzin leżał nieprzytomny. Skierował się w stronę wsi.
...
Z kolejnymi dniami, zdawać by się mogło, że Alfons powrócił do normalności. Uśmiechał się do Zofii, bawił się z Marianną a w ciągu dnia pracował w polu. Nie odbywał nocnych wypraw i nie wpadał w letargi. Żonę niepokoiła tylko jedna rzecz. Uśmiech Czahora stał się bardzo ironiczny, szyderczy, wręcz przerażający.
Dwudziestego pierwszego czerwca, wieczorem, Alfons bez słowa opuścił teren swojego domostwa. Szedł wzdłuż wiejskiej drogi pół kilometra, po czym skręcił w lewo, w kierunku wschodnim, na łąki. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że kiedyś już przemierzał tę trasę. Zaczął biec, aż w końcu dotarł nad Bug. Siadł pod drzewem i zapadł w letarg. Oczekiwał. Kilka godzin później do jego uszu zaczęły docierać ludowe śpiewy, po czym odezwał się znajomy, męski głos:
I oto, w najkrótszą noc roku rozpoczyna się historia Alfonsa Czahora. Ulepionego z nieznanego ojca i matki konającej w bólach porodu. Niemowlę osierocone pomiędzy swoim pierwszym oddechem a ostatnim tchnieniem tej, która go urodziła, z wysokości prastarego kurhanu przygląda się rozpostartym na firmamencie, konstelacjom swego życia.
Czahor podniósł się. Jego myśli krążyły wokół tego co usłyszał. Krajobraz wirował przed oczami. Łączył informacje, które właśnie poznał z historią swojego życia. Wychowywali go dziadkowie, tutaj w Dołhobrodach. Nie wie co było wcześniej, nie znał przecież matki i ojca. Zadawał pytania, chciał się czegoś dowiedzieć ale babka zawsze go zbywała a z dziadkiem bał się rozmawiać, gdyż ten często, z byle powodów, łapał napady złości. Kończyło się to godzinnym biciem zarówno małego Alfonsa, babki jak i psa, który mieszkał z nimi pod jednym dachem. Starowinka umarła dość szybko, toteż Czahor był zmuszony żyć z dziadkiem psychopatą. Każdy dzień był walką o przetrwanie, próbą uniknięcia napadów szału opiekuna. W końcu, pewnej czerwcowej nocy zadusił dziadka poduszką we śnie. Znachor stwierdził, że śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych, i tak, w roku 1916, młody Alfons stał się posiadaczem znacznych terenów rolnych. Niestety, wraz ze śmiercią dziadka umarło ostatnie źródło, mogące przedstawić historię rodu Czahorów. Ludzie we wsi nie mogli pomóc, gdyż dziadek i babka mało z kim rozmawiali, a przybyli do Dołhobrodów już z Alfonsem jako niemowlakiem na samym początku tego stulecia. Pochodzili z zupełnie innych stron, lecz nikt nie wiedział dokładnie skąd.
I nagle w tę wiosenną równonoc Alfons zaczyna w strzępach poznawać własną historię. W mrocznym lesie nadburzańskich brodów, gdzie jest tylko on sam i po raz kolejny towarzyszący mu przerośnięty kruk. Przez całe życie Czahor zarzekał się, że oddałby wiele, by tylko wiedzieć kim jest naprawdę, skąd pochodzi i kim byli jego rodzice. Oddałby nawet duszę...
...
Z każdym dniem Alfons coraz bardziej się niecierpliwił. Czekał na wewnętrzny głos, który nakaże mu rzucić wszystko i udać się na rozlewiska Bugu. Był spragniony dalszego ciągu opowieści. Czas mijał bardzo powoli, praca na roli nużyła go niezmiernie a widok żony i córki nie cieszył jak kiedyś. Znowu wpadał w stany depresji, podczas który odłączał się od rzeczywistości. Regularnie nawiedzały go senne koszmary, niedające wytchnienia i odpoczynku. Budził się prawie każdej nocy zlany potem, przerażony. W snach widział straszydła, ciała niemowląt i zwłoki swojego dziadka. Biegał po abstrakcyjnych drogach, które wisiały w przestrzeni. Nie znał kierunku, nie potrafił zidentyfikować stron świata. Z czasem, koszmary zaczęły się pojawiać nawet za dnia. Alfons szarpał się wtedy jak w jakiejś malignie, krzyczał i rzucał swe ciało na ziemię. Zofia nie wiedziała jak reagować. Bała się zwrócić z pomocą do popa, gdyż ten potępiał by ją z uwagi na bezbożnego męża. Nie chciała by ktokolwiek ze wsi wiedział co się dzieje u Czahorów. W istocie, Alfons, przestał chodzić do cerkwii co niedziela. Przestał nawet modlić się razem z żoną i córką. Pewnej nocy zdewastował ikonę zawieszoną w izbie. Rzucał nią o podłogę aż rozpadła się na dwie części. Potem rozpalił ognisko, w którym ogień strawił święte malowidło. W Dołhobrodach pojawiały się pierwsze plotki. Ludzie gadali dlaczego Alfons nie chodzi do cerkwii. Zauważali, że jest oschły, nie chce rozmawiać z sąsiadami, zachowuje się jak jego dziadek nieboszczyk. Żona wójta Czeleja zarzekała się przed innymi mieszkańcami jak widziała Czahora przy lesie. Chyba się modlił a potem wykrzykiwał słowa w innym języku. Ale to nie mogła być przecież modlitwa do Boga. Do Boga modli się w cerkwii. Po polsku.
- Mówię wam, to diabeł wcielony! Widziałam. Skakał, krzyczał, biegał i padał na kolana!
- Trzeba go do popa...
- A gdzie do popa, na cmentarz od razu!
- Jaki tam cmentarz, jak on z szatanem trzyma! Kołek w serce!
Pewnej burzliwej nocy Alfons wybudził Zofię z ciężkiego snu. Wyglądał jak szaleniec. Po policzkach ciekła mu ślina, uśmiechał się szyderczo a w ręku trzymał jakiś medalion. Położył go na piersiach żony i poprosił by obejrzała. Przerażona Zofia, usiadła i wzięła do rąk tajemniczy naszyjnik. W jego centrum wyryty był znak o dziwnym geometrycznym kształcie. Powyżej symbolu wygrawerowano litery AC, a na samym dole łacińskie wyrazy:
Pestis eram vivus – moriens tua mors ero
Ledwo umiała czytać po polsku. Łaciny nigdy się nie uczyła. Przerażona, spojrzała na swojego męża - siedział w kącie izby. Na ustach dalej widniał szyderczy uśmiech. Zofia z obrzydzeniem cisnęła medalionem o ścianę. Krzyczała coś o szatanie, o piekle, o Bogu. Alfons nie słuchał. Czekał aż żona się uspokoi. W końcu bardzo cichym głosem poprosił, żeby wysłuchała jego historii. Opowiadał prawie godzinę. Burza już nieco przycichła. Słowami „śpij kochana”, Alfons po raz ostatni zwrócił się tej nocy do Zofii.
Pół godziny później Czahor dotarł do brodów nadburzańskich. Jak zwykle oczekiwał go wyrośnięty kruk. Alfons w spokoju klęknął pod drzewem i wyjął kości do gry. Rozrzucił je i wypowiedział łacińską sentencję. Znajdował się w miejscu, w którym od miesiąca odprawiał diabelski rytuał. Przywoływał Belzebuba. Czahor oszalał na punkcie dażęnia do poznania prawdy o wszechświecie. Ofiarował królowi ciemności swoją duszę, by mieć możliwość nieskończonej percepcji. Taka była cena. Nagle zobaczył przed sobą postać ubraną w ciemne szaty. Włosy jasne, starannie ułożone, przypominał mieszczanina z dawnych lat.
- Kim ty? - Wyszeptał Alfons.
- Twoją wiedzą. Jam jest doktor Faustus.
Znowu w uszach Czahora zabrzmiały pieśni ludowe. Postać cały czas nieruchomo stała kilka metrów dalej. Zaczęła mówić:
Krąg dyszących ludzi znalazł ukojenie w ciszy. Oto na szczycie kurhanu stał człowiek. Stał mocno. Niczym integralna część tego miejsca, dąb, stworzeń kuli ziemskiej. Ogarnięci spokojem Czahora ludzie, usłyszeli w oddali olśniewający orszak czasu. Odnaleźli w nim dźwięki swojej przeszłości, dźwięki życia dziadów i prababek... I nadszedł dzień, w którym zrozumiano, że Alfons Czahor już nie przyjdzie. Widziało bowiem dziewięciu ludzi jak odlatywał na ciemnym ptaszysku co lotem swym rozpruł brzemienną w miliardy gwiazd noc. Nigdy więcej się nie pojawił i tak historia Czahora urwała się pomiędzy kopcem ziemi a wiatrem południa.
...
Parę chwil po wyjściu Alfonsa, Zofia wstała z łóżka. Miała w głowie tysiące myśli. Analizowała historię, którą niedawno usłyszała. Jak to możliwe? Dlaczego aż tak odwrócił się od Boga? Ale skoro on jest bezbożny to i ona będzie wyklęta. Czeka ją wygnanie albo śmierć. Razem z opętanym mężem i dwuletnią córką, będą włóczyć się gdzieś po terenach Ukrainy w poszukiwaniu domu. Włóczyć? Z szaleńcem? Sypiać w jednym łożu z wcieleniem Belzebuba? Zofia uklękła przed ikoną świętego Mikołaja. Strach blokował ją przed jakimkolwiek działaniem. Powoli uświadamiała sobie w jak fatalnym położeniu się znalazła. Dla rodziny Czahorów nie ma ratunku. Są wyklęci przez Boga i będą wyklęci przez wieś. Przez popa. Czeka ich ostracyzm, tak jak katolików. Jest tylko jedno wyjście... Zerwała się w kierunku obory. Przy samej bramie stała siekiera.
Popa zbudził głośny stukot do drzwi. Niezadowolony podniósł się z łóżka i podszedł do okna, wychodzącego na stronę bramy wjazdowej. Był środek nocy i lekko padał deszcz. Wychylił się. Przy chałupie stała jakaś kobieta ale nie dało się jej rozpoznać w ciemnościach. Skierował się w stronę drzwi. Nie da się opisać przerażenia, które go naszło, gdy zobaczył gościa. Zofia Czahorowa stała na ganku, zapłakana, z córką w rękach. Na całym ubraniu było pełno krwi, która ściekała na drewnianą podłogę. Kaznodzieja przyjrzał się dziecku. Nie miało głowy.
- Zabił ją! Urżnął jej głowę... siekierą. – Zaczęła krzyczeć Zofia.
Pop przeżegnał się i padł na kolana. Wziął martwe dziecko na ręce.
- To jest szatan. Diabeł wcielony. Czas z tym skończyć.
...
Przez gęste konary przebijał się tylko blask księżyca, dość dobrze oświetlając wnętrze lasu. Był środek ciepłej, lipcowej nocy. Postać biegła w szaleńczym tempie, potykając się co chwila o konary i połamane gałęzie. Jej oczy, szeroko otwarte, patrzyły ciągle przed siebie. Ślina ściekała po policzkach, nie było czasu i sił na jej wycieranie. Alfons Czahor próbował uciec przed przeznaczeniem. Coraz wyraźniej słyszał za sobą głosy pościgu ale chyba nie docierał do niego fakt, że zbiec nie zdoła. W końcu się zatrzymał i wyjął kości do gry z kieszeni. Rozrzucił je w górę, spełniając diabelski rytuał. Padł na kolana i trzy razu uderzył głową w ziemię. Rozciął czoło o gałęzie spoczywające na ściółce. Wstał. Na zakrwawionej twarzy pojawił się uśmiech. Pościg był już przy nim. Tłum zatrzymał się kilka metrów przed Alfonsem i zaczął go powoli okrążać. Około trzydziestu osób. Na przód wysunął się pop z wójtem dźwigając potężny, naostrzony pal...
...
Od jakiegoś czasu, nad konającym krążył czarny kruk. Świtało. Między ostatnim tchnieniem a momentem przeniesienia się w otchłań, Alfons zrozumiał istotę paktu, który zawarł. Uśmiechnął się do siebie. Oto on. Zwykły człowiek chciał pertraktować z diabłem. Nabity na pal jak dzikie zwierzę. Nie było żadnego kurhanu, nie było dziewięciorga ludzi, kruk wcale nie odlatywał. Nigdzie nie było Fausta. Drzwi percepcji jak stały zamknięte, tak stoją nadal. O, królu obłudy...