
***
___Jesteśmy Motylami.
___Ulotnymi jak wiatr. Kolorowymi jak kwiaty ze Wzgórz.
___Żyjemy krótko. Kochamy mocno, tak jak kocha się tylko raz. Bo na więcej razy nie starcza nam czasu.
___Nie obchodzi nas świat. Za nic mamy władzę i wpływy. Nasze życie to taniec i śpiew.
___Jesteśmy motylami. Zostanie z nas tylko kolorowy pył. Ale my się tym nie przejmujemy. Nie boimy się. Życie jest za krótkie, by się bać.
*
___- Patrz! – syknął chłopiec w jaskrawym, czerwonym kubraczku i w portkach z farbowanej na zielono wełny. Jego wygląd nie pasował do noża, który wetknął w cholewę buta.. Drobną rączką wskazywał coś towarzyszce, jasnowłosej dziewczynce w błękitnej spódnicy. Stali na wzgórzu, na skraju lasu, jak kolorowe plamy na tle szarości świata.
___- Ludzie? Prawdziwi ludzie? – głos niedowierzającej dziewczynki brzmiał ładnie i śpiewnie.
___- No chyba. Ale dziwni jacyś… - zamyślił się chłopiec. – Jak z bajek.
___- Teraz to już zmyślasz! Mama opowiadała nam przecież o takich wesołych ludziach… takich jak my! A oni tacy jacyś szarzy, chmurni, i stal przy pasach niosą! Idą równo, głośno tupią, słyszysz? I dużo ich, dużo! Za dużo jak na tych fam… far… farmerów! O, właśnie tak!
___- Jak z bajek pana Dziadka, głupia!
___- Nie jestem głupia! – krzyknęła dziewuszka swym dźwięcznym głosikiem. Po chwili jednak przycisnęła dłoń do ust, z przerażeniem zerkając na armię maszerującą na dole. Oczywiście nikt jej nie usłyszał, ale dziewczynka się bała. To byli obcy. I choć nie uczono jej nienawiści, to ostrzegano przed obcymi. I teraz dziewczynka się bała.
___Życie jest za krótkie, by się bać, przypomniała sobie.
___- Już zmierzcha – stwierdziła, starając się, by jej głos nie zabrzmiał piskliwie. – Wracajmy. Wiesz, że jeszcze mamy robotę.
___- Ciekawe, dokąd idą… - zamyślił się chłopiec, nie zwracając na nią uwagi. – Będzie wojna, mówię ci.
___- Nas nie obchodzą ludzkie wojny – dziewczynka przemówiła dobitnym tonem i skrzyżowała ręce na piersi. – Pamiętaj o tym.
___- Chodźmy za nimi choć kawałek – chłopcu zabłysnęły oczy. – Niedługo zrobią postój, a wtedy podsłuchamy, jakie wieści. Do rana wrócimy do domu.
___- A po co ci to wiedzieć, hę? To nie nasz świat. Wracajmy.
___- A ciebie nie korci? – chłopiec spojrzał na towarzyszkę bystro.
___Poruszyła się niespokojnie. Świat to nie tylko leśne polany… Nam zabraniają się mieszać w sprawy ludzi… Ale popatrzmy tylko, posłuchajmy. Nic się nie stanie. A Jirka i dziewczyny z zazdrości zbledną, i z podziwu, jak im opowiemy, gdzieśmy byli. Ha! A i tak wrócić mamy wrócić dopiero jutro do domu…
___- A co z naszym zadaniem?
___- Szybko się uwiniemy. Co my, dzieci niezaradne?
___Wahała się tylko przez chwilę.
___- No to ruszajmy. Tylko szybko.
___Chłopiec uśmiechnął się szeroko.
___- Pewnie, że szybko. Życie jest za krótkie, by zwlekać.
*
___- Patrz! Klatka!
___- Zasłonięta materiałem. W środku pewnie siedzi jakieś zwierzę.
___- Co ty, głupia? Zwierzę by hałasowało.
___- Może martwe?
___- Weź się zastanów choć trochę. Martwy nie ucieknie, niepotrzebne kraty.
___- Nie gadaj, chodźże bliżej.
___- No już, już…
___Dzieci ukryły się w krzakach, zaledwie kilka kroków od skraju obozu. Obóz, jak to obóz, był gwarny, hałaśliwy i śmierdzący. Był zupełnie obcy dla dzieci, które dotychczas znały tylko spokój i harmonię lasu. Ich oczy kłuły jasne światła ognisk. Nozdrza drażnił smród naprędce wykopanych latryn znajdujących się tuż opodal, a także swąd przypalanego nad ogniem nadgniłego mięsa. Wszechobecny hałas nie pozwalał zebrać myśli. Chłopcu i dziewczynce wirowało w głowie.
___- Gotowa?
___Dziewczynka przymknęła oczy.
___- Dawno tego nie ćwiczyliśmy… A tutaj…
___- Nie ma czegoś takiego jak dawno! Potrafisz to zrobić, ja też potrafię, nawet w takich warunkach. Chyba się nie boisz, co?
___- No pewnie że nie!
___- Ciszej, ciszej… Usłyszą nas
___- Przepraszam. Odejdźmy trochę dalej.
___Dzieci odeszły od obozu. Gdy były pewne, że nikt nie będzie mógł ich usłyszeć, rozpoczęły rytuał.
___- Drzewo, które dajesz cień, ukryj nas – zaśpiewała dziewczynka, głosem cichutkim, ale ślicznym, jakby do śpiewania stworzonym.
___- Ziemio, po której stąpamy, stłum nasze kroki – chłopiec również śpiewał pięknie.
___- Wietrze, nie nieś naszego zapachu.
___- Ogniu, omam cudze oczy światłem, by nas nie dostrzeżono.
___Już nie kucali skuleni wśród drzew, ze strachem, że ktoś ich zobaczy. Już się nie bali obcego terenu. Tańczyli przy świetle księżyca. W ich oczach skrzyły się iskry. Tańczyli pięknie, tańczyli cicho, z gracją, a ten taniec stawał się coraz bardziej dziki, coraz bardziej chaotyczny.
___A potem dzieci zniknęły. Stanęły i przez chwilę milczały, otrząsając się z szoku.
___- Dobra, a teraz idziemy – szepnął niewidzialny chłopiec w przestrzeń. – Gdzie jesteś?
___- No tuż obok przecież. To ruszajmy się, tylko dyskretnie.
*
___- Gacek, pilnuj naszego przyjaciela, jasne? Idziemy po żarcie. No nie krzyw tak mordy, młody jesteś, to starszych słuchaj – warknął siwowłosy weteran na młodego chłopaka. – Chodź, zgłodniałem – mruknął do łysego towarzysza rozmiarów szafy.
___- No ale po co niby go pilnować? W klatce siedzi odmieniec, nawet się nie miota. Siedzi i medytuje. Czasem jęczy, czasem rzyga – zdenerwował się młody Gacek, chłopak o odstających uszach, od których wzięło się z resztą jego przezwisko. – Niegroźny się wydaje.
___- No kto, kurwa, takiego idiotę do naszego oddziału przyjął? – pacnął się w czoło łysy.
___- Co ty się wczoraj urodziłeś, Gacek? Nie słyszałeś o Motylach? – zawtórował mu weteran.
___- Słyszałem, słyszałem. Że straszni. Że szaleni. Że żyją tak krótko, że nie cofną się przed niczym. No ale ten, proszę, w klatce siedzi, jak ta lala, można rzec: spacyfikowany. Niegroźny. Noż dajcie mi chwilę, chłopaki. To tylko jeniec, może i niezwykły, ale na bogów! Trzydziestu chłopa go eskortuje, sam nie wiem, po cholerę taki duży oddział na jednego skurczybyka.
___- A wiesz, jaki to cenny skurczybyk?
___- Tak, tak, wiem. Szpieg jakoby. W służbie króla.
___- Najlepszy szpieg.
___- A skąd niby to wiesz, Wet? Nawet się nam nie przedstawił. A i krzywdzić zabronili, tylko wieźć jak jakieś książątko w kaftanie bezpieczeństwa. To skąd wiesz?
___- No żem mówił, że idiota – westchnął łysy.
___- A jak – zgodził się siwowłosy, zwany Wetem. – Motyle, Gacku, to są najlepsi szpiedzy na świecie. Na calusieńkim świecie, pojmujesz? I nie potrzeba ich o imię pytać, by dojść do takich wniosków.
___- I najrzadsi – dodał łysy. – Jest ich może ze dwudziestu u nas, w Rik. A w Derylu jeszcze mniej.
___Gacek myślał intensywnie, marszcząc czoło.
___- Mało ich – skwitował swe kalkulacje. – Krótko żyją. Powiadają, że jakiś rok wedle naszej rachuby. Więc jakim cudem jeszcze nie wyginęli?
___- W lasach się zaszyły, dzikusy jedne, i nosa nie wyściubiają. Mnożą się na potęgę, i… - rozkręcił się łysy, machając rękami,
___- Hola, hola – powstrzymał go Wet. – Zaraz sobie uroisz, że świat lada chwila opanują. No ja pierdolę, jeden mądrzejszy od drugiego.
___- No ale w czym tkwi ich siła? – spytał filozoficznie Gacek, ignorując komentarz Weta dotyczący poziomu jego inteligencji.
___- Powiadają. – zaśmiał się pod nosem Wet – Powiadają, nie że bym w to wierzył, że są niewidzialni. Ha!
___Zaśmiali się wszyscy trzej.
___A niewidzialne dzieci czające się przy klatce uśmiechnęły się pod nosem.
*
___Ciało odrętwiało od siedzenia w ciasnej klatce.
___Nie pamiętał, jak długo tu siedział. Resztę świata przysłaniał mu kawał brudnego płótna, którym szczelnie owinięto ciasne pudło.
___Od czasu do czasu dawali mu wodę. Jedzenie jeszcze rzadziej. Wyrzygał już wszystko, co zjadł. Dno klatki śmierdziało. Cały śmierdział.
___Od niedawna do fatalnego samopoczucia dołączył ból głowy. Wiedział, co jest jego przyczyną. I bał się. Cholernie się bał. Już nie miało znaczenia, że jest w rękach wroga. I że siedzi jak zwierzę w zarzyganej klatce.
___Kończył mu się czas. Już dawno temu powinien był przyjąć kolejną dawkę. Czas. Czas. Potrzeba więcej czasu. To dla czasu tkwił w tym całym bagnie. Bagnie, które – szczerze powiedziawszy – niewiele go obchodziło.
___Liczył się czas.
*
___Dzieci w milczeniu podkradły się do klatki. Zamarły w bezruchu, przysłuchując się z ciekawością głośnej rozmowie trójki mężczyzn. Już wiedziały, co – a raczej kogo – żołnierze chowają w klatce. Choć w ich głowach kłębiły się poplątane myśli, a wątpliwości narastały z każdą chwilą, zdecydowały się działać.
___Mężczyźni pośmiali się razem jeszcze trochę, a potem dwójka starszych oddaliła się w stronę obozu.
___- Czekajcie! Czy to rozsądne? – zawołał za nimi ten najmłodszy, nazwany Gackiem.
___- No co znowu, młody?
___- To więzień. – wskazał na klatkę Gacek. - Jeniec. Cenny jeniec. Nie byłoby bezpieczniej, gdyby go umieścić w centrum obozu? Trzymanie go na uboczu wydaje mi się głupie. Tak sobie myślę, że…
___- To nie myśl – wpadł mu w słowo łysy. – Bo ci to nie wychodzi. Klatka śmierdzi jak cholera, a ty ją do środka obozu chcesz wpakować?
___- Wiesz, Gacku, jakie zasady mają sławetne Motyle? – wtrącił się najstarszy. – Nie odbijają swoich, jak ci wpadną w ręce wroga. Czytałem kiedyś w Bibliotece Wschodniej…
___- To ty umiesz czytać? – zdziwił się łysy.
___- Nie byłem żołnierzem przez całe życie. W każdym razie, w bibliotece wpadł mi w ręce fragment ich świętej księgi.
___- No i?
___- Doszedłem do wniosku, że mają jakąś obsesję. Życie jest za krótkie, żeby… Kurde no, na wszystko jest za krótkie. Na ratowanie kumpli też.
___- To ciekawe, Wet – odezwał się Gacek. – Narzekają, że życie jest za krótkie. Wyrzekają się wielu rzeczy. I jak mają żyć? To chore.
___- Chore to jest twoje filozoficzne gadanie – stwierdził bezpośrednio łysy. – Te całe Motyle to dziwacy, a my jednego mamy eskortować. Cała filozofia. Nie nasza sprawa. Chodźże wreszcie, Wet, bo od tego smrodu mi się niedobrze robi.
___- Jasne – odparł ten. – Ale mimo wszystko przyznam rację Gackowi, co do miejsca dla naszego przyjaciela. To, że Motyle go nie odbiją, nie oznacza, że nie zrobi tego ktoś inny. Dla forsy na przykład.
___- Dowódca mówi… - łysy usiłował zaprotestować.
___- Dowódca to idiota – przerwał mu Wet. – No, ale czas na nas. Pilnuj, młody, naszego przyjaciela. Nigdy nie wiadomo, co się czai w krzakach.
*
___Dziewczynka pomacała powietrze wokół siebie. Gdy natrafiła na rękę towarzysza, pociągnęła ją, wskazując na młodzieńca, który został sam przy klatce. Następnie dotknęła jego nogi, tuż obok rękojeści sztyletu wystającego z cholewy.
___Oczy chłopca wyrażały pytanie. Ale przecież nie mogła tego dostrzec.
___Chłopiec wahał się przez chwilę.
___Ten nóż w bucie to miała być ozdoba. Żeby popisać się przed chłopakami. A teraz miał go użyć, żeby zabić człowieka?
___Nie chodziło o wyrzuty sumienia. Ci faceci byli źli, a facet w klatce był – bądź co bądź – jednym ze swoich. Był Motylem. Każdy dorosły powiedziałby mu, że szkoda życia na ratowanie swoich, a już na pewno obcych. Ale chłopiec, jak to dzieciak, nie zgadzał się z dorosłymi. Poza tym kierowała nim zwykła ciekawość. Ciekawość zbyt silna, by po prostu obrócić się na pięcie i zawrócić.
___A życie jest za krótkie na wątpliwości.
___Odsunął towarzyszkę na bok, wydobywając nóż. Nie szkolił się w walce, ale poderżnięcie komuś gardła z zaskoczenia nie było wielką filozofią. Każdy mógł to zrobić. Tego uczono go od urodzenia. Jeśli ktoś, kto nie należy do twojej rasy, stoi ci na przeszkodzie, to go zabij. A chłopiec nie miał oporów.
___A facet gapił się na tą klatkę bez przerwy. Nie było mowy o majstrowaniu przy niej bez zwrócenia uwagi strażnika
___Delikatnie odsunął towarzyszkę na bok. Od młodego żołnierza dzieliło go kilka kroków. Pokonał je szybko i cicho.
___Księżycowy Chrzest, przypomniał sobie jedną z nauk. Jak już z tego wyjdzie, będzie dorosłym Motylem.
___Nóż był ostry. Żołnierz nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Chłopiec przytrzymał go, by trup cicho osunął się na ziemię.
___Czy chłopiec coś poczuł? Tak. Ale wstydził się przyznać tego nawet przed samym sobą. Bo życie jest… Cholera, życie powinno być dłuższe.
___Dziewczynka tymczasem majstrowała przy zamku klatki. Mieli w klanie brata, który potrafił otworzyć każdą kłódkę za pomocą kawałka drutu. Był stary, żył na tym świecie dłużej niż rok. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że talent starego jest równie niezwykły, co bezużyteczny. A stary się tym nie przejmował – należał do takich, co przez pół życia błąkali się po świecie długowiecznych ludzi.
___Dziewczynka była zafascynowana tym człowiekiem. Obiecywał jej, że gdy przejdzie Księżycowy Chrzest, to zabierze ją do osad ludzi. Zmarł niedawno, jakiś tydzień temu. Dziewczynka złożyła mu ofiarę, tańcząc specjalnie dla niego na Polanie Dusz, a potem zrobiła to, co robi każdy Motyl po śmierci pobratymca: zapomniała o zmarłym, pozostawiając w pamięci wiedzę, którą jej przekazał.
___I która była dziś niezwykle przydatna.
*
___Ktoś zdarł zasłonę z klatki. Ktoś otworzył drzwiczki. Ktoś wyciągnął go na zewnątrz.
___Zachwiał się, ledwo mogąc ustać na zdrętwiałych nogach. Ktoś uparcie ciągnął go nie wiadomo gdzie. Ktoś zasłaniał ręką usta, by nie krzyczał ani nie zadawał pytań.
___Był posłuszny. Właściwie to mógłby wykrzesać z siebie resztę sił, użyć czaru niewidzialności, którego żaden Motyl nigdy nie zapomina, i uciec od tego obcego kogoś.
___Ale potknąłby się o najbliższy wystający korzeń.
___Czas się kończył. A on stracił wzrok.
*
___- Alarm! Jeniec nam uciekł! – ryknął na całe gardło Wet. Młody leżał z poderżniętym gardłem. Klatka, choć okryta płachtą i zatrzaśnięta, była pusta. Trop prowadził w stronę lasu, wyraźny, niemal zbyt oczywisty.
___Wszyscy zerwali się na równe nogi. Wszyscy zaczęli biegać chaotycznie, niektórzy zdążyli już dobyć broni. Zapewne za chwilę ktoś dźgnie towarzysza w tym zgiełku. Wet potrząsnął głową. Ot, o paru idiotów na świecie mniej.
*
___- Masz dość sił, by zniknąć? – wydyszała dziewczynka, ciągnąc nieznajomego przez las. Chłopiec trzymał go za drugie ramię. Nieznajomy był osłabiony i najwyraźniej ślepy, lecz mimo to parł na przód z determinacją charakterystyczną dla jego rasy.
___Nawet nie tracił sił, by odpowiedzieć. Wychrypiał tylko jakąś krótką pieśń, przyśpiewkę raczej, i po chwili dzieci ciągnęły na ramiona niewidzialnego. Wiedziały, że czar obcego jest chybotliwy i niestały, zupełne przeciwieństwo ich rytuału, odbytego poprawnie.
___Pogoń była tuż-tuż. Zboczyli ze ścieżki w gęstwinę. Kluczyli jakiś czas nieświadomi, jak wyraźny zostawiają po sobie ślad.
___Natrafili na strumień. To nieznajomy pociągnął ich w jego stronę, dysząc ciężko. Przez jakiś czas brnęli przez wodę sięgającą kolan, by w końcu wyjąć na brzeg i schronić się w krzakach.
*
___Idioci, idioci, idioci, kurwa mać!
___Wet był wściekły. Pół roku pracy, wielu porządnych ludzi martwych dla sprawy. I dupa. Już wszystko było zrobione, wszystko podane jak na tacy, a tu ich odział rozbito, a do eskorty dano żółtodziobów z idiotą na czele. No i proszę.
___Zorganizował jako taki pościg, ale po godzinie wiedział, że sprawa jest przegrana. Jak można znaleźć niewidzialnego? Bez psów, bez wprawnego tropiciela? Gdyby chociaż grupa poszukiwawcza miała trochę oleju w głowie. Wet doszedł do wniosku, że ten młody Gacek nie był aż taki głupi. Był naiwny. Był niemądry. Ale nie był głupi. A teraz leżał sobie z poderżniętym gardłem. A samego Weta otaczali idioci.
___Jako nieformalny dowódca zarządził odwrót o brzasku. Wrócili do obozu przemarznięci, zmęczeni i źli. W obozie już czekał na nich Główny Idiota, to jest dowódca.
___Wet został zwolniony za niesubordynację. Tak, teraz sobie przypomniał, jak Główny Idiota wołał za nim i jego grupą, by się wstrzymali i go posłuchali. Weta oczywiście gówno to obchodziło.
___No i teraz został wywalony z oddziału i pozbawiony odznaki. Wszystko wydawało się tak absurdalne, jakby zostało zaplanowane wcześniej.
___Bo nawet absurd ma jakieś granice.
*
___Odkrył, że jest przywiązany do drzewa. Sznurem splecionym z podartych pasów jego własnej koszuli.
___Dziewczynka spojrzała na chłopca niepewnie, widząc, że nieznajomy się przebudził. Ten skinął głową.
___- Kim jesteś? – spytała śpiewnym głosem, w którym jednak zabrzmiała twarda nuta. Czuła, że jest już dorosła – wszak przeszła swój Księżycowy Chrzest – więc jakoś łatwiej jej było brać sprawy w swoje ręce.
___- Te więzy są beznadziejne – odparł zamiast tego obcy. – Mógłbym w każdej chwili się oswobodzić. Popracujcie nad tym.
___- Mógłbyś się oswobodzić, ale nie mógłbyś uciec – dziewczynka, a właściwie już kobieta po Księżycowym Chrzcie, nie dała zbić się z tropu. Miała do czynienia ze ślepcem. Ślepcem niewprawnym, nie przywykłym do swego kalectwa.
___- Po co miałbym uciekać? Nie życzę wam źle. A wy traktujecie mnie ostrożnie, nie wrogo. – Głos miał ochrypły. Dziwne. Czy to przez uwięzienie i wyczerpanie? Motyle nigdy nie tracą swojego pięknego głosu. Piękny głos to atrybut wszystkich Motyli, bez wyjątku i bez względu na wszystko. Nieznajomy jeszcze bardziej podsycił ciekawość młodych Motyli.
___- A więc zdradź nam swoje imię.
___- Imiona to słowa, a słowa to wiatr. Skoro tak ci zależy na moim imieniu, proszę. Jestem Kermit.
___- Z klanu…?
___- Bez klanu.
___Spojrzała na niego z ukosa. Oczywiście nie mógł tego dostrzec.
___- Ja jestem Eden. Mój towarzysz to Milo. Z klanu Skały – miała nadzieję że te słowa zabrzmiały neutralnie, spokojnie. – Dlaczego masz taki dziwny głos?
___Nie, to zabrzmiało zdecydowanie zbyt dziecinnie. Dorosły Motyl najpierw by spytał o okoliczności. O cele. Nie o głos.
___Ciężko jest dorastać z dnia na dzień. Ale tak już było w ich kulturze.
___- Jestem stary i chory. Tyle mogę wam powiedzieć.
___- To chyba my dyktujemy warunki – rzekł hardo chłopak, Milo.
___Kermit roześmiał się i wyślizgnął z byle jakich więzów. Zachwiał się, wciąż nieprzyzwyczajony do swej ślepoty, ale trwało to tylko chwilę. Wymruczał kilka słów, zniknął. Po omacku, ale szybko, dotarł do chłopaka, wydobył zza jego pasa nóż i przystawił mu do gardła. Wszystko to trwało kilka sekund, a młodzi nie zdążyli zareagować.
___- Czyżby? – spytał z przekąsem.
___- Zaczekaj! – krzyknęła Eden. – Co chcesz przez to osiągnąć?
___- Wyleczyć twojego kumpla z brawury.
___- Czekaj, nie zabijaj go!
___Kermit wzniósł niewidzące oczy ku niebu.
___- Oczywiście, że go nie zabiję. On mnie po prostu rozdrażnił – rzekł. Oddał chłopakowi nóż.
___- Najpierw myśl, potem otwieraj jadaczkę – pouczył go. Milo spojrzał na niego zimno. – A Księżycowy Chrzest to nie wszystko.
___- Spokojnie! – podniosła głos Eden, czując rosnące napięcie. – Po prostu… Po prostu usiądźmy i pogadajmy. Albo odejdźmy w swoją stronę.
___- Chcesz gadać z takim podejrzanym typem jak ja?
___- Ciekawość.
___- A dlaczego miałbym ci odpowiedzieć na pytania?
___- No… w końcu uratowaliśmy ci skórę, nie?
___- Nie zdążyłem wam jeszcze podziękować. Więc dziękuję – skinął im głową. Eden odwzajemniła skinienie, rzecz jasna nie widząc w tym najmniejszego sensu. Milo wciąż łypał spode łba.
___- Nie ma sprawy – mruknęła Eden, trochę zakłopotana.
___- Ciekawość aż od ciebie bije. W głowie kłębią ci się pytania, których nie potrafisz sformułować. Kim jestem? Dlaczego param się w ludzkich sprawach?
___- Motyle żyją we wspólnotach, ale każdy robi, co chce. Można w każdej chwili odejść. Miałeś swoje powody. My jesteśmy młodzi i ciekawscy. Ale nie znaczy to, że nie mamy choć krztyny taktu.
___- Ile macie miesięcy? – spytał zupełnie niespodziewanie.
___- Dwa – odparła. – A ty?
___- I tak byś nie uwierzyła.
___Prychnęła.
___- Mieliśmy w klanie Motyla, który żył prawie półtora roku! Więc nas raczej nie zadziwisz.
___- A ile byś mi dała?
___- Doświadczony i dość stary, ale nie zniedołężniały. Nie wiem… Siedem miesięcy? Góra osiem. Mylę się?
___- Czy uważasz, że to długo? – spytał, ignorując pytanie Eden.
___- Kupa czasu. Całe życie. Nie wyobrażam sobie siebie w tym wieku.
___- Nie zazdrościsz ludziom? Ci z wyższych sfer dożywają i sześćdziesiątki. Sześćdziesięciu lat.
___- To trudne pytanie. Ludziom musi być okropnie nudno.
___- Chciałabyś żyć tyle co oni?
___- Gdybyś zapytał kogoś starszego, to by cię rytualnie zabił. Ale ja jestem młoda. Głupia? Może. Wiem, że żyjąc tak długo, byłabym odmieńcem. Życie straciłoby smak. Tak myślę. Że to już nie byłoby to samo.
___- A gdyby byli inni, równie długowieczni co ty?
___- To… Eh, przestańmy, to głupia rozmowa. Marzenia są dla wszystkich, lecz marzenia tego rodzaju, to tylko dla dzieci. Powiesz nam w końcu, ile masz miesięcy.
___- Siedem. Siedem lat.
___Eden zareagowała tak, jak zrobiłby to każdy. Parsknęła kpiącym śmiechem. Nawet milczący, obrażony Milo się zaśmiał. Trochę było młodym Motylom smutno. Ten Kermit był podejrzaną, ale ciekawą osobliwością. A jednak - trafili na zwykłego świra.
___Cóż, bywa. Trzeba iść dalej.
___- Cóż… Ciekawe. Pozwolisz, że już sobie pójdziemy – rzekła dyplomatycznie, wstając z ziemi. Milo też się podniósł. – Czy potrzebujesz pomocy? – spytała z ledwo zauważalną troską.
___Kermit zaczął się śmiać.
___Świr. Szaleniec. Po prostu. Zdarzają się i tacy.
___- Nie myśl, że jestem szalony. Gdybym był szalony, poderżnąłbym mu wtedy gardło.
___Eden zmroziło krew w żyłach. Dopiero, gdy jej to uświadomiono, zdała sobie sprawę z powagi sytuacji. Powinni iść stąd w cholerę, nie kusić licha.
___- Zmieniłem zdanie. Zostańcie, opowiem wam wszystko, co chcecie wiedzieć. Opowiem wam, jak może smakować siedmioletnie życie – zaproponował. Eden spojrzała w jego oczy. I nie dostrzegła w nich obłędu.
___- Dzięki, ale nie – wymamrotała i pociągnęła Mila za sobą. – Wszystkiego dobrego. Żegnamy.
___To było coś dziwnego. Coś nowego. Bała się ślepego szaleńca, podczas gdy wtargnęła do ludzkiego obozu niemal bez strachu. Wiedziała, dlaczego się boi. Ten świr dysponował ich mocą – mocą niewidzialności – i przewyższał ich w jej władaniu, co bez trudu udowodnił przed paroma minutami.
___Dziwnie tak było się bać. Dziwnie tak było być tchórzem i uciekać jak tchórz.
___- Jak chcecie – usłyszała głos Kermita. – Życie jest krótkie, więc spieszmy się żyć. Spieszmy się żyć, by przez całe życie żałować zmarnowanej szansy. Gnić z ciekawości. Ale spieszcie się, młodzi. Spieszcie się żyć.
___Zawróciła. Milo nie oponował.
___- Dobra. Opowiadaj.
*
___- Hola, hola, nie tak prędko. Tej opowieści nie da się opowiedzieć w pojedynkę.
___- No my ci raczej nie pomożemy – westchnęła Eden.
___- Dwa dni drogi na zachód stąd znajdziemy moich braci. Jeśli chcecie się czegoś dowiedzieć, udajcie się tam ze mną.
___Eden i Milo wymienili skonsternowane spojrzenia.
___- Dobrze, że jesteś szpiegiem, a nie dyplomatą – rzekł Milo nie bez zgryźliwości, przypominając sobie podsłuchaną rozmowę żołnierzy pilnujących klatki. – Jeśli czegoś nie potrafisz robić, to tego nie rób. Nie próbuj nami manipulować.
___Manipulacja rzeczywiście była jawna i kiepska. Jednak młode Motyle nie wiedziały, że połknęły już haczyk.
___Eden odezwała się po długim milczeniu:
___- Tajemnica. Jakaś cholernie tajna tajemnica, którą z jakiś powodów pragniesz się z nami podzielić.
___- Zrobiliśmy na tobie wrażenie tą akcją? Czy może jesteś po prostu wdzięczny? – zastanawiał się na głos Milo, nie oczekując jednak odpowiedzi.
___- Z jakiegoś powodu chcesz nas w coś wtajemniczyć. Chcesz to zrobić na dogodnym dla ciebie terenie. W ten sposób, byśmy nie mogli uciec, gdybyśmy się zdecydowali wyjawić twój sekret światu.
___Kermit wzruszył ramionami.
___- Nie jesteście głupi. Skoro już sobie wyjaśniliście motywy mojego postępowania, to jaka jest wasza decyzja? Idziecie czy nie?
___- Nie skończyłam – ucięła Eden. – To była ta optymistyczna wersja. A ta mniej radosna, przy czym bardziej realistyczna, brzmi tak: jesteś świrem, który poluje i wabi w pułapki naiwniaków.
___- Już wam tłumaczyłem, do cholery – zniecierpliwił się stary Motyl. – Mogłem was zabić na samym początku.
___- Co ty sobie myślisz? – zdenerwował się Milo. – Że jesteśmy tłumokami, którym brak instynktu samozachowaw…
___- Z tym się akurat zgodzę. Po co ze mną gadacie, zamiast brać nogi za pas i uciekać od szaleńca, który twierdzi, że ma siedem lat?
___- Dobra, dość! – przerwała Eden. – Milo, nie daj się sprowokować. Nawet gdyby był, dajmy na to, łowcą niewolników, to by sobie z nami poradził.
___- Ślepy? Osłabiony? Nie sądzę. Zabić by nas zabił, ale pojmać żywcem jest chyba trochę trudniej, nie sądzisz, Eden?
___ -Ale jest szpiegiem, słyszeliśmy rozmowę tamtych.
___- To lepiej? W mojej głowie powstaje zaskakująco duża liczba czarnych scenariuszy.
___- Dość tych jałowych dyskusji. Ja z nim idę. Wolę zaryzykować, niż całe życie gnić z ciekawości. – Eden wstała, wygładziła spódnicę i podała rękę Kermitowi. – A ty, Milo, rób co chcesz.
___- Zwariowałaś?! – zawołał za nią. – Właśnie dałaś się zmanipulować!
___Eden odeszła kilka kroków, ciągnąc za sobą Kermita.
___- Powiedz reszcie klanu, że wybieram własną drogę. Połowa naszej społeczności tak robi, więc nikt nie będzie za mną płakać.
___Milo był rozdarty. Patrzył na oddalające się sylwetki Eden i tajemniczego Kermita.
___Klan można opuścić. Zawsze, ale to zawsze, można podążyć własną drogą. Wolność postępowania to podstawowa zasada Motyli. Czy przyjaźń i miłość mogą istnieć w takim społeczeństwie?
___Mogą. Na taką przyjaźń, ulotną, lecz jednocześnie głęboką, starcza czasu nawet w krótkim, motylim życiu. Osobliwa przyjaźń której nikt poza prawdziwym Motylem nigdy nie zrozumie.
___- Dobra, czekajcie! – zawołał za nimi i zerwał się, by ich dogonić. Na twarzy Eden dostrzegł uśmiech. – Też idę.
___- Wiesz, że właśnie dałeś się zmanipulować? – spytała Eden.
___- Wiem.
___- A co z wolnością? Czy rzucasz całe dotychczasowe życie, by pokazać, jak wielką ma ona moc?
___- By potem, co całkiem możliwe, zostać uwięziony przez – dajmy na to – łowców niewolników? Nie, Eden. Nie ma czegoś takiego jak wolność. Otaczają nas klatki. Nieważne, że się z jakiejś wyrwiemy. Na zakręcie czeka na nas tuzin następnych. Ja… Ja właśnie to zrozumiałem.
___- Nie ma czegoś takiego jak wolność – powtórzyła wolno Eden. – Ale warto w wolność wierzyć.
___Maszerowali przez leśne ostępy w stronę zachodzącego słońca. Dziewczynka w błękitnej sukience i chłopiec w czerwonym kubraczku, z nożem za pasem, nożem, który po raz pierwszy został splamiony ludzką krwią. Właściwie to już dorośli o posturze dzieci. Motyle wędrujący swoją drogą, jak na Motyle przystało. I stary Motyl, rzekomo szpieg ludzi żyjący siedem lat. Jedna wielka tajemnica, która równie dobrze mogła się okazać szaleństwem pod maską pięknych słów.