Nasza złota polska jesień
___- No i co? - usłyszałem, siadając w fotelu. No tak. Ledwie wszedłem do domu. Ledwie zdążyłem zdjąć buty i wypić szklankę soku. Westchnąłem i zapaliłem papierosa. Paczkę niedbale rzuciłem na stolik. Przymknąłem oczy i zaciągnąłem się głęboko. Wypuszczając powoli dym nosem, otworzyłem powieki i spojrzałem na nią. Siedziała na kanapie. Długie, czarne włosy opadały łagodną falą na kolana. Była ubrana w niebieską sukienkę, zwiewną jak ona sama. Prześlizgnąłem się wzrokiem po drobnych ramionach i zatrzymałem na smukłych, alabastrowych dłoniach splecionych na podołku.
___ - No i nic, wróciłem - odparłem, nie patrząc jej w oczy. Jeszcze nie teraz, nie byłem gotów. - Miałem ciężki dzień w pracy. Do tego miasto strasznie zakorkowane, rozwalili pół Kwiatowej. Umęczyłem się w autobusie.
___ - Zrobię ci obiad - powiedziała, podnosząc się z kanapy.
___W czasie, gdy obierała ziemniaki, skrobałem marchewkę. Przez małe okno wdzierały się resztki październikowego słońca i hałaśliwe odgłosy ulicy.
___ - Dlaczego jeszcze ze mną jesteś? - zapytałem w pewnym momencie i skupiłem się na marchewce.
___ - Przecież mnie kochasz - powiedziała, jakby to tłumaczyło wszystko. - Kochasz mnie bardziej niż samego siebie, prawda?
___ - Tak, to prawda - odpowiedziałem. - Sam nie wiem, skąd to się bierze.
___ - Jesteś okrutny.
___ - Okrutny? A niby za co mam cię kochać? Za to, że zrujnowałaś mi życie?
___ - Za to, że już tyle lat z tobą jestem - wzruszyła ramionami i wróciła do obierania ziemniaków. Też wzruszyłem ramionami i już się nie odezwałem.
___Na obiad była pomidorowa z wczoraj, schabowy, marchewka z groszkiem i mizeria. Nawet mi smakowało. Jadłem w milczeniu. Włączyłem telewizor, żeby wypełnić czymś ciszę. Akurat nadawali wiadomości.
___ - Juliusz Swarzędzki, udziałowiec spółki Złota Jesień Polska S.A. wygrał wybory na prezydenta miasta - mówił spiker lokalnej stacji. - Tuż po ogłoszeniu wyników, jego konkurent, Maciej Piżmo, zapowiedział, że jutro wniesie do prokuratury zawiadomienie o przestępstwie. Zdaniem pana Piżmo, pan Swarzędzki winny jest brania łapówek oraz fałszowania dokumentów o zatrudnieniu w celu uzyskania zwolnienia od podatku i opłat za ubezpieczenie społeczne swoich pracowników. Oto jak nowy prezydent miasta skwitował te słowa - przed kamerą pojawił się teraz tłusty jegomość o nalanej twarzy.
___ - To bezzasadne pomówienia - wychrypiał do mikrofonu. Brzmiał, jakby palił z pięć paczek dziennie. - Pan Piżmo nie ma żadnych dowodów na poparcie swoich wyssanych z palca banialuków. Jako nowy prezydent miasta zamierzam też oczywiście walczyć ze wszystkimi, którzy takie pomówienia będą wobec mnie stosować!
___Tak, jasne... Stosować pomówienia. Ja na niego nie głosowałem, usprawiedliwiłem się.
___ - Nie, ty nie. Ale wielu tak - odezwała się nagle. No tak, znowu czyta w moich myślach.
___ - Nienawidzę cię - wycedziłem przez zęby. Wstałem gwałtownie od stołu, dopiłem sok i zacząłem się ubierać. Wyszedłem, trzaskając drzwiami. Oczywiście poszła ze mną. Nigdy mnie nie opuszczała. Zawsze była.
___W knajpie usiadła naprzeciwko mnie. Nie zamówiłem jej piwa.
___ - No i co? - zapytała. Znowu. Często zadawała mi to pytanie. - Ile jeszcze będziesz uciekał, co? Głuptasku ty mój, kiedy wreszcie pogodzisz się z faktem, że jesteśmy sobie przeznaczeni? Że nic nas nie rozłączy?
___ Bez słowa sączyłem browar. W knajpie nie było zbyt wielu osób. Przy stoliku pod oknem jakaś zajęta sobą para nie zwracała uwagi na cały świat; na drugim końcu sali, przy barze, siedział facet w garniturze i pił wymyślnego drinka z parasolką. No i my. Spojrzałem na moją towarzyszkę.
___ - Nie wiem, ile jeszcze, Mała. Nie wiem. Dopóki się nie przekonam, że istniejesz naprawdę.
___Roześmiała się. Głośno. Aż barman popatrzył na nas dziwnie.
___ - Dopóki się nie przekonasz? - powtórzyła, przechylając głowę na bok, całkiem jak ptak. - Nie wierzysz we mnie?
___ - Nie wiem. Chyba nie do końca.
___ - Ale kochasz mnie?
___ - Kocham. Jak mógłbym nie kochać? I nienawidzę. Jak mógłbym nie nienawidzić?
___Upiłem trochę piwa i zapaliłem. Chwilę milczała.
___ - Tak po ludzku, zwyczajnie - powiedziała w końcu. - Mógłbyś. Mógłbyś nie kochać i nie nienawidzić. Po ludzku.
___ - Co by było wtedy?
___ - Nie wiem. Byłbyś pośrodku. Może przestałabym istnieć? Może po prostu zapomniałbyś o mnie?
___ - Doktor Wyżyński mówił, że do tego powinienem dążyć.
___ - Doktor Wyżyński to skończony idiota i dobrze o tym wiesz! - uniosła się. - Gada bzdury, lekarz od siedmiu boleści. A może ty go sobie wymyśliłeś? Może on siedzi tylko w twojej chorej główce, co?
___Nie odpowiedziałem. Może. I co z tego? Mówi co mówi, nie?
___ - On mówi o tobie to samo - wzruszyłem ramionami. - Że nie ma cię już.
___Zerwała się z miejsca. Złapała mnie za ramiona i zaczęła szarpać. Przewróciła przy tym kufel, zawartość polała się na podłogę.
___ - Nie ma racji! Słyszysz?! Nie ma racji! Jakbym istniała tylko w twojej biednej głowie, to nie rozmawiałabym teraz z tobą! Kto ci obiady robi? Kto kanapki do pracy? - Kufel stoczył się ze stolika i rozbił z głośnym brzdękiem. Opamiętała się. ___Prychnęła gniewnie i wybiegła z baru. Siedziałem bez ruchu. Po chwili pojawił się barman z mopem.
___ - Przepraszam, wypadek - powiedziałem i wstałem. - Ile się należy?
___ - Siedem pięćdziesiąt - odparł, patrząc na mnie podejrzliwie i zabierając się do sprzątania podłogi. Położyłem na stoliku dychę.
___ - Reszty nie trzeba. Jeszcze raz przepraszam.
___Odburknął coś w odpowiedzi. Wyszedłem. Na zewnątrz było chłodno i wietrznie. Postawiłem kołnierz i ruszyłem w stronę domu. Znalazłem ją na przystanku za rogiem. Siedziała w tej swojej niebieskiej sukience i marzła.
___ - Chodź. Dam ci płaszcz - powiedziałem i otuliłem ją. Był o wiele za duży. Wsunęła ręce w rękawy. - Wiesz, że nie lubię, kiedy jest ci przykro.
___ - Wiem - powiedziała. - Wiem. Już dobrze. Nie jest mi przykro. Tylko czasem tracę nad sobą kontrolę. Mam tak od wypadku, przecież wiesz.
___ - Wiem, Mała. Ja też czasem tracę nad sobą kontrolę. Wszyscy tracimy - odparłem melancholijnie. Nadstawiłem dla niej ramię i ruszyliśmy do domu. Po chwili się rozpadało. Październik. Złota polska jesień. A pojutrze już listopad. Czas zadumy i wspominania zmarłych. Przyspieszyłem kroku, przemoczona koszula zaczęła lepić się do ciała i było mi zimno. Nie wiedzieć czemu w oczach pojawiły mi się nagle łzy. Nie starałem się ich powstrzymać. Ludzie oglądali się za nami. Poły przewieszonego przez moje ramię płaszcza smutno powiewały na wietrze, a niebo płakało razem ze mną.
Leeds, 26.06.2010
Nasza złota polska jesień [miniatura/obyczaj]
1
Ostatnio zmieniony śr 09 lis 2011, 14:52 przez rootsrat, łącznie zmieniany 3 razy.
[img]http://pmalacha.files.wordpress.com/2011/06/rr-350-x-22.jpg[/img]
Sleep is a baby-mama of death.
Sleep is a baby-mama of death.