Brama druga:
PIEKŁO
Marcepanowy zapach jest wszędzie, wypełnia tutaj każdy atom, łącznie z naszymi ciałami. Uprawiamy marcepanowa miłość przez pół dnia, popołudnie spędzamy leniwie spacerując i pracowicie wymieniając marcepanowe wolne myśli. Zachód ma kolor czerwonego wina; po chwili wstaje słońce. Bo słońce tu jest wieczne. Słońce tu jest nasze. My jesteśmy wieczni. Czas to tylko kolejny wymiar, pozostawiony daleko w dole, skąd przybyliśmy.
Kiedyś dostajemy znak. Nie widzimy go, nie słyszymy, nie ma on zapachu, nie możemy go dotknąć ani tym bardziej posmakować. Ale obydwoje wiemy, ze został nam dany. Czujemy to w sobie, to zaczyna płynąć naszymi żyłami, w to zamienia się krew, mamy to zamiast płynów ustrojowych, każda komórka naszych ciał i każdy neuron w naszych mózgach wypełnia się tym. Bomby domowej roboty ukryte głęboko na dnie wciąż bijących serc zaczynają drgać, ich jednostajne, cichutkie, ledwo wyczuwalne tykanie narasta.
Czas…
To teraz.
To już.
Nastał nasz czas, nie wypowiadając ani jednego słowa zbieramy się do drogi. Nie mamy tu nic, prócz szczęścia, więc bez zwłoki ruszamy. Zabieramy tylko ze sobą trochę marcepanowego zapachu w skórzanych woreczkach, które chowamy głęboko w kieszeniach. Schodzimy z zielonych szczytów, opuszczamy złote równiny, białe chmury żegnają nas czule, odprowadza nas donośny krzyk orłów. Słyszymy go jeszcze, gdy wchodzimy między metal, szkło i plastik, między wieżowce i biurowce, między machinacje i eksterminacje, wojny i pokoje, między krew i łzy, strach i nienawiść, przepych i pogardę, między młoty i kowadła,. Skaczemy po dachach, biegniemy przez puste parkingi, czołgamy się kanałami, ulatujemy z dymem, spadamy w milionach kropel deszczu.
Nadszedł nasz czas. Ten czas jest nasz! Jest nas coraz więcej, wszyscy słyszymy zew. Zbieramy się. Są nas miliony, imię nasze Legion, a każde z nas ma w sercu swój własny ładunek. Każde ma swój koktajl, zamiast benzyny gniew. Brudna szmata wetknięta w szyjkę czeka na dotkniecie naszego palącego wzroku; w naszych oczach p łonie ogień zemsty. To jest nasz czas, to jest czas ognia! Metafizyczna rewolucja, eteryczne powstanie, słońce w zenicie, zenit w oku cyklonu, odwrotność zera absolutnego, mistycyzm przemiany. Nasza krew wrze, hektolitry bulgoczącej gęstej czerwieni wypełniają przestrzeń i barwią szkarłatem trzy wymiary. Powoli pęcznieją i pękają mlaszcząc krwiste bąble, a z każdego uwalniają się molekuły żywiołu ognia, drżące fluidy, ledwo widoczne istotki mieniące się gamą gorących barw i pulsujące falami ciepła. Ulice zapełniają się, ludzie wychodzą z domów, z fabryk, z biur, samochody zatrzymują się na ulicach, zdziwieni policjanci nawet nie zauważają, kiedy kajdanki same zapinają im się na nadgarstkach. My czekamy. Na ustach mamy jeszcze ciepłe uśmiechy. Ludzka masa otacza nas, unikając dorastających płomyków. Górne wargi tłumu unoszą się, ukazując ostre kły, z których powoli kapie piana. Czekamy. Wszędzie wokół ludzie.
Bez słowa gotujemy im piekło uśmiechając się szeroko. Widzimy wszystko. Słyszymy wszystko. Wszystko możemy powiedzieć, znamy odpowiedź na każde pytanie. Wszystkiego możemy dotknąć.
Nie czujemy już nic.
Nic, prócz tłustej fali gorąca, która nagle spowija wszystko gęstą masą. Płomienie przelewają się przez ulice zabijając winnych i spalając mrok w ich duszach. Stalowe szkielety biurowców składają się jak scyzoryki, z brzuchatych cystern wylewa się ropa i wsiąka w ziemię, do której należy. Wielkie, trójstope przekaźniki radiowe łamią się jak modele z zapałek, odbiorniki telewizyjne plują ogniem, płonie cały świat. W powietrzu topią się majestatyczne, żelazne sterowce dostojnie szybujące ponad nami. Władcy tego świata w panice wyskakują przez okna bogato urządzonych kabin, zostawiając krosna, które nieustannie przędą czarne sieci. Spadając otwierają spadochrony z czerwonych dywanów, mając nadzieje na ratunek, ale ten nie nadchodzi. Nadchodzą za to fale wrzącego powietrza, bezlitośnie wdzierają się do płuc, wypalając nieczyste wnętrzności tak, że na ziemię docierają jedynie sflaczałe, martwe, nadpalone powłoki cielesne, po to tylko, aby zaraz utonąć w płomieniach.
My mamy uśmiechy na twarzach i szeroko rozłożone ramiona, obejmujemy cały świat, przytulamy go i chronimy przed pożogą. Milczymy. W oczach odbija się nam czerwień. Żadne słowo nie przedostaje się przez nasze zaciśnięte gardła. Żadne nie przedostaje się przez zaciśnięte pięści. Płoniemy żywym ogniem, imię nasze Legion. To jest nasz czas. Zegar na wieży pobliskiego kościoła zatrzymuje się, wszystkie trzy wskazówki wskazują niebo nad nami. Jest północ.
Powoli wszystko się studzi, krew wraca posłusznie do naszych żył, zaczyna z powrotem mozolny krwiobieg, serca zaczynają bić żwawiej. Rozchodzimy się, nie zwracając uwagi na zwęglony szkielet potęgi leżącej u naszych stóp ani na czarne szkielety cesarzy, królów, pierwszych ministrów i prezydentów. Nasza brać topnieje, rozchodzi się, wraca do swoich legowisk. Przytuleni do domowych ognisk będą podgrzewać powoli krew, napełniać puste butelki i podtrzymywać ogień. Będą czekać na znak.
A my? My chowamy słowa na dno naszych serc. Zaczynają cichutko tykać. Milcząc, wdychamy zapach spalonego Miasta. Nasze oczy spotykają się.
Umiera galaktyka obok.
Rodzi się gwiazda po drugiej stronie wszechświata.
Odwracamy od siebie wzrok i jednakowym ruchem wyciągamy małe, skórzane woreczki z najgłębszych czeluści kieszeni. Ostrożnie je rozsupłujemy i z troską wysypujemy na dłonie po kilka małych ziarenek w kształcie łez. Marcepanowe morze zalewa nasze nozdrza. Ziarenka skrzą się złociście w pożodze. Mocno zaciskamy dłonie, żeby nie uronić ni jednego i zgodnym krokiem ruszamy w świat, sadzić Wielki Las. Droga wiedzie zewsząd i dokądkolwiek. Nie boimy się, znamy przecież odpowiedź na każde pytanie. Sekundowa wskazówka zegara na wieży przesuwa się.
Wiemy: ten czas jest nasz.
Leeds, 26-28. 08. 2009
Brama II: Piekło
1[img]http://pmalacha.files.wordpress.com/2011/06/rr-350-x-22.jpg[/img]
Sleep is a baby-mama of death.
Sleep is a baby-mama of death.