Niedokończony sen - rozdział I

1
Link do poprzedniej części (prologu) Niedokończony sen - Prolog

Dziesięć dni wcześniej

Bryan Anderson podniósł wzrok, w stronę wschodzącego słońca. Delikatny, letni wietrzyk, muskał przyjemnie jego twarz.
- Przyjście tutaj było dobrym pomysłem – odwrócił się w stronę towarzyszki. – Dawno nie widziałem czegoś tak pięknego.
Kobieta trzymała w ręku kosz piknikowy, wypełniony po brzegi smakołykami. Nic nie odpowiedziała. Stanęła obok swojego mężczyzny i przez chwilę razem wpatrywali się w niebo, jednocześnie wsłuchując się, w niezbyt śmiało brzmiący śpiew ptaków. Przyroda dopiero budziła się do życia.
Od trzech dni, wspólnie spędzali wakacje w górach skalistych. Zatrzymali się w motelu, na przedmieściach Aspen. On – rozwodnik, ona – wdowa, oboje po trzydziestce. Właśnie przeżywali swoją drugą młodość. A Bryan, zamierzał poprosić Annie o rękę.
- Mmm, zapowiada się wspaniale – powiedział. – Pozwól, zabiorę kosz.
- Jest jeszcze zbyt wcześnie na piknik – odparła, przymykając oczy.
Bryan rozejrzał się.
- Musimy znaleźć odpowiednie miejsce. Coś mi mówi, że za niedługo zrobi się tutaj tłoczno. Pójdziemy, gdzie prowadzi droga. O tam, w górę. – Wskazał kierunek. Ścieżka znikała w gęstym lesie.
Annie otworzyła oczy i uśmiechnęła się.
- Zabierasz mnie na spacer do lasu? – spojrzała zalotnie.
- W górze widać inne polany. Droga na pewno nas do nich zaprowadzi. Kiedy dotrzemy na miejsce, rosa zdąży już zejść, a my będziemy wystarczająco głodni.
- Zaplanowałeś wszystko.
- Nie, to totalna improwizacja. Chodź – złapał ją za rękę.
- Uważaj, nie masz osiemnastu lat – wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – I nie jesteś kozicą.
Pocałował ukochaną w czoło.
- Dam sobie radę.
Powoli, ruszyli w górę, rozkoszując się porankiem. Droga nie była zbyt stroma, tylko gdzieniegdzie wznosiła się pod ostrzejszym kątem. Drzewa poruszały się lekko na wietrze.
Po przejściu kilku mil, Annie zaproponowała postój. Usiedli pod brzozą, na kamiennym głazie, pasującym do tego idealnie. Plecak, w którym mieli koce oraz apteczkę, wylądował na poszyciu leśnym, obok kosza piknikowego. Bryan spojrzał na zegarek i uderzył w tarczę palcami.
- Cholera, znowu nie chodzi – stwierdził z lekką złością.
Annie wtuliła się w niego.
- Już dawno miałeś go wymienić – mruknęła. – Zresztą, zapomnij. Po prostu cieszmy się chwilą.
- Annie, skarbie?
- Słucham?
- Kocham cię.
Ich spojrzenia na moment się spotkały. Pocałowała go delikatnie.
- Czy to oznacza, też cię kocham? – zapytał. Nie odezwała się. Wpatrywała się w coś, przez jego ramię.
- Jednak nie jesteśmy pierwsi na szlaku – oznajmiła, wskazując w miejsce po prawej.
Bryan odwrócił się w tamtą stronę. Niczego nie dostrzegł.
- O co chodzi, zobaczyłaś tam coś?
Ukochana wydawała się lekko przestraszona.
- Przed chwilą tam ktoś był – powiedziała, z nutką lęku w głosie.
- Skarbie, tam nic nie ma.
- Pamiętasz tą historię, którą opowiadała wczoraj staruszka?
Poczuł, że Annie drży. Przejechał palcami po jej włosach i przytulił mocniej.
- Chyba nie wierzysz w te bzdury?
- Bryan, wracajmy. Nie chodźmy dalej, proszę cię.
- Annie, co ty…. – urwał. Przez sekundę odczuwał przenikliwe zimno. – Poczułaś to?
Annie kiwnęła głową. Była coraz bardziej przestraszona.
- Przed chwilą był tam jakiś facet. Kiedy na moment odwróciłam głowę… wyparował.
- Może po prostu zniknął za zakrętem?
- Nie zdążył by w tak krótkim czasie. Bryan… wiem co widziałam.
- Poczekaj, sprawdzę to.
Podniósł się i ostrożnie ruszył w górę szlaku. Nie bardzo wierzył, że Annie mogła kogoś tutaj dostrzec. To tylko cienie i gra świateł. Wolał jednak mieć stuprocentową pewność.
- Nie zostawiaj mnie – szepnęła.
- Zaczekaj tu, to tylko kilkanaście metrów.
Kiedy podszedł do zakrętu, poczuł kolejną falę zimna. Na jego rękach pojawiła się gęsia skórka. Przystanął na chwilę.
- Co tam jest? – spytała Annie, starając ukryć zdenerwowanie. Bryan uczynił gest, nakazujący ciszę. Spojrzał na drogę, która przez następne kilkadziesiąt metrów, biegła zupełnie płasko. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi kogoś w oddali. Zamazana sylwetka znikła, kiedy tylko lekko obrócił wzrok. Postąpił krok naprzód. Annie zaczęła tracić go z pola widzenia.
- Bryan! Czuję zimno!
Mężczyzna nie zwrócił na nią uwagi. Szedł dalej, uważnie obserwując każdy najdrobniejszy szczegół. Zatrzymał się ponownie, wbijając spojrzenie w ciemny kształt, który dostrzegł przed sobą.
- Bryan! Idę do ciebie.
- Zostań tam, gdzie jesteś. Zaraz do ciebie przyjdę, skarbie.
Spełniła jego prośbę. Wstała z kamienia i z niepokojem rozglądnęła się wokoło.
Bryan, przez jeden krótki moment chciał zawrócić. Ruszył jednak dalej, zbliżając się do tego czegoś, leżącego na drodze. Wydawało mu się, że słyszy płacz dziecka. Do omamów wzrokowych dołączyły więc i słuchowe. Przeszedł jeszcze kilka kroków i zrozumiał czym jest ów wypukły kształt. Miał przed sobą martwego człowieka, ułożonego w pozycji płodowej.
- Bryan, dlaczego jest tak cicho? – Głos Annie dobiegał z coraz dalszej odległości.
Początkowo, nie zrozumiał sensu jej słów. Kiedy uklęknął przy zwłokach, starając się ich nie dotknąć, dotarło do niego, że powiedziała prawdę.
Zapanowała absolutna cisza. Nie słychać było śpiewu ptaków ani nawet szumu wiatru. Zupełnie, jak gdyby czas postanowił się zatrzymać.
- Idę tam! – krzyknęła Annie.
- Już wracam, skarbie. – Wstał i po raz ostatni spojrzał na ciało. Należało do młodego mężczyzny, chłopaka. Nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia pięć lat. Ubrany w czarną kurtkę i spodnie, z daleka mógł wyglądać na cokolwiek. Wyglądało na to, że popełnił samobójstwo – w dłoni tkwił mu pistolet, a okrągła, czarna rana na czole, zdążyła już zastygnąć. Otwarte oczy, ciągle wpatrywały się w przestrzeń. To spojrzenie było niesamowite, zupełnie jakby człowiek ten, zdążył za życia zobaczyć rzeczy, których zwykły śmiertelnik nigdy nie będzie w stanie ujrzeć.
Bryan zapragnął znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Wizja romantycznego pikniku, zeszła na bardzo daleki plan. Zejdą niżej, tam gdzie są ludzie. Potem zawiadomią stosowne organy.
Nagle usłyszał przeraźliwy jęk. Pędem ruszył do miejsca, gdzie zostawił Annie. Dostrzegł ją, leżącą na drodze, trzymającą się za kostkę. Krzyczała w niebogłosy. Podbiegł do niej i zauważył nienaturalnie wykręconą stopę.
- Spokojnie, skarbie. – Przykucnął obok.
- Strasznie boli. – W jej oczach pojawiły się łzy.
- Nie ruszaj się.
Najdelikatniej, jak tylko mógł, podniósł nogawkę ukochanej. Syknęła z bólu.
- Potknęłam się i upadłam. Przepraszam… chciałam do ciebie.
- Nie przepraszaj, nie ma za co. – Bryan oglądał uszkodzoną nogę. – Wygląda na to, że zwichnęłaś kostkę. Puchnie coraz bardziej.
Zerknęła na niego. Dzięki Bogu, że był taki opanowany!
- Będę musiał ją nastawić.
Zadrżała.
- Nie możesz, Bryan!
- Muszę to zrobić, inaczej później będzie ciężko. Przepraszam.
Zanim zdołała odpowiedzieć, złapał jej stopę i przekręcił, szybkim ruchem. Wrzask, jaki z siebie wydała, spłoszył stado ptaków, przesiadujących na pobliskich gałęziach. Huk, z jakim wzbiły się powietrze, był pierwszym dźwiękiem, który usłyszeli w przeciągu kilku ostatnich minut, nie wliczając ich własnych głosów.
- Dlaczego to zrobiłeś?! - krzyknęła Annie. Oddychała ciężko. Czoło pokryte miała wielkimi kroplami potu. Pocałował ją.
- Lepiej było załatwić to od razu. Tylko w filmach liczą do trzech.
- Jest tak strasznie cicho… Bryan, to boli.
Anderson rozejrzał się. Wstał i zabrał leżący nieopodal plecak, z którego wyjął zestaw pierwszej pomocy. Mógł przejrzeć się w metalowym pudełku. Na moment zapomniał o zwłokach, leżących za zakrętem.
- Musimy zejść na dół – oznajmił. – Ludzie na pewno są już na szlaku.
- Jest rzadko uczęszczany – odparła Annie. – Wszyscy zazwyczaj zatrzymują się na pierwszej polance.
Bryan wyjął bandaż elastyczny. Ostrożnie zdjął lewy but ukochanej i owinął chorą nogę. Annie cicho pojękiwała.
- Dasz radę chodzić?
Spróbowała wstać, lecz nie mogła zachować równowagi. Przypadkiem, zahaczyła o coś stopą. Wrzasnęła z bólu. Bryan przytrzymał ją, aby nie upadła. Obejmując, pomógł kobiecie, dostać się z powrotem na kamienny głaz. Usiadła z westchnieniem.
- Muszę iść po pomoc.
Popatrzyła na niego z lekkim przerażeniem.
- Nie możesz, Bryan, nie…
- A jeśli faktycznie nikt się nie zjawi?
Nie odpowiedziała. Wpatrywała się pustym wzrokiem w drogę. Jej podbródek drżał. Bryan podał jej butelkę wody.
- To tylko kilka mil. W dodatku z górki. Na polanie na pewno są już ludzie. Kto wie, niektórzy mogli pójść nawet wyżej.
- Dlaczego musiałam zgodzić się na ten cholerny pomysł? Dlaczego akurat dzisiaj chciałeś, żeby telefony zostały w motelu?!
Pogłaskał ją po policzku. Wiedział dobrze, dlaczego to zrobił. Chciał mieć pewność, że nikt nie przeszkodzi mu, kiedy będzie się jej oświadczał. Przez moment, miał zamiar uczynić to teraz, jednak zrezygnował z tego pomysłu. Nie było to zbyt romantyczne.
- Kocham cię skarbie – powiedział i pocałował ją w usta. Wrócę, najszybciej jak się da.
- Bryan, zobaczyłeś tam coś? – skinęła głową w górę.
- Absolutnie nie – odparł, po chwili zastanowienia.

* * * * *

Pięć minut później zbiegał w dół szlaku, zupełnie jakby uciekał przed rozwścieczoną bestią. W pewnym sensie było to prawdą, las zdawał się kryć jakąś przerażającą tajemnicę.
Nie miał odwagi napomknąć Annie, o trupie leżącym nieopodal, w końcu sam fakt, że zostawił ją samą w środku leśnej głuszy musiał być dla niej bardzo stresujący. W dodatku działo się tam coś dziwnego. A on, po wypadku samochodowym, w którym z zginął jej mąż, obiecał, że otoczy ją opieką. I zamierzał dotrzymać słowa.
Nagle, zupełnie jakby ktoś nacisnął przycisk, uruchamiający dźwięk, usłyszał śpiew ptaków oraz bardzo odległy grzmot. Kątem oka dostrzegł dziwny błysk, u góry po lewej stronie, mniej więcej w miejscu, gdzie zostawił Annie. Zatrzymał się i napił łyk wody. Po chwili pobiegł dalej. Nie wiedział co się dzieje, ale czuł, że nie ma czasu do stracenia.
Milę niżej, przewrócił się na nierównej drodze. Przez kilka sekund bezwładnie opadał w dół. Zdołał zatrzymać się na ogromnym dębie. Podniósł się z trudem, lekko zamroczony. Strasznie bolała go prawa ręka, od łokcia w dół - porządnie ją zadrapał. Dostrzegł zegarek, leżący na drodze. Schyliwszy się po niego, ze zdziwieniem zauważył, że znowu chodzi. Wskazówki pokazywały dziewiątą dwie.
Ruszył dalej, tym razem znacznie wolniej. Skóra na ręce zaczęła nieprzyjemnie parzyć. Na zachodzie, zebrały się, niepokojąco czarne chmury. Kolejny powód do pośpiechu.
Musiał jednak podwyższyć tempo.
Piętnaście minut później, usłyszał kroki. Zatrzymał się, nasłuchując. Miał nadzieję, że to nie wyobraźnia, płata mu kolejnego figla.
- Jest tam kto? – zawołał. Echo rozniosło jego głos po całej dolinie.
Odgłosy były coraz wyraźniejsze. Odetchnął z ulgą. Po chwili zobaczył dwóch mężczyzn, maszerujących w jego kierunku. Dźwigali ze sobą wielkie plecaki.
- To pan tak krzyczy? – odezwał się jeden, podchodząc wyżej. – O mój Boże, co się stało?
- To tylko niegroźny upadek. – Bryan dyszał ciężko. – Potrzebuję waszej pomocy. Moja żona… - wskazał w górę szlaku.
Opowiedział im, co się wydarzyło, pomijając historię z ciałem samobójcy. Postanowili się rozdzielić – jeden z turystów, zszedł niżej, aby wezwać pomoc, drugi, razem z Bryanem, udał się w przeciwnym kierunku.
- Dziękuję – powiedział Anderson, kiedy ruszyli w górę. – Dziękuję, że zechcieliście pomóc.
Mężczyzna skrzywił się.
- Człowieku! Przecież to twoja żona!
Bryan zdołał wymusić lekki uśmiech.
- W zasadzie, jeszcze nie.
- W takim razie, do dzieła! A tak w ogóle, jestem John.
- Bryan. – Uścisnął dłoń mężczyzny.
Kolejny grzmot, przetoczył się po coraz ciemniejszym niebie.
- Lepiej się pospieszmy.
- Na pewno dasz radę? Twoja ręka nie wygląda najlepiej.
Skinął głową. Ruszyli, najszybciej jak się dało, do miejsca, gdzie zostawił Annie.

* * * * *

- Poczułeś to? – zapytał John, przystając na moment. Byli już znacznie wyżej.
Bryan rozejrzał się, z niepokojem.
- Co takiego?
- Jak gdyby na moment wszystko ucichło. Teraz jest już normalnie.
- To tylko wyobraźnia. Tak działają na człowieka opuszczone miejsca.
- Dlaczego wybraliście ten szlak?
Bryan spojrzał zdezorientowany na towarzysza.
- Co takiego?
- Ta droga jest bardzo ciężka, rzadko uczęszczana. Kilka mil wyżej – wskazał ręką. – Robi się naprawdę stromo.
- Widzieliśmy polankę. Chcieliśmy urządzić piknik.
John chciał coś powiedzieć, ale Bryan uciszył go, gestem dłoni.
- Chodźmy dalej – powiedział. – To może milę stąd. Zaraz zacznie padać.
Pięć minut później, turysta zatrzymał się, aby zawiązać sznurowadło. Kiedy się schylił, z tylnej kieszeni jego spodenek, przez moment, wystawało niewielkie urządzenie. Bryan sięgnął po nie.
- A to co takiego? – zapytał ironicznie, trzymając w dłoni telefon komórkowy. – Dlaczego nie zadzwoniłeś po pomoc?!
John sprawiał wrażenie zdenerwowanego.
- Zasięg zniknął, na długo przed tym, zanim cię spotkaliśmy. Myślisz, że dlaczego Bob zawrócił?
Coś było nie tak. Bryan nie miał czasu się nad tym zastanawiać, zwłaszcza, że pojawiły się pierwsze krople deszczu.
- Spójrz na ekran – mówił dalej John. – Sam się przekonasz.
Miał rację. Na wyświetlaczu pojawiał się i znikał napis szuka sieci.
- Pozwól, że na chwilę zatrzymam urządzenie. Oddam, jak dojdziemy na miejsce.
Towarzysz bez słowa, skinął głową.
- Idziemy – oznajmił Bryan.
Padało coraz mocniej.

* * * * *

Do tej pory, nie miał zbyt dużej możliwości, aby pomyśleć o dziwności tego wszystkiego. Zostawił ukochaną, z uszkodzoną stopą, nieopodal denata-samobójcy. Tylko po to, aby sprowadzić do niej pomoc. A aura wokoło, wyczyniała szalone rzeczy.
Wkrótce, miał pożałować, że nie było go przy Annie.
Właśnie minęli rząd buków, które rozpoznał. Do pokonania mieli już tylko jedno, maleńkie wzniesienie. Szli w milczeniu, nawet na siebie nie patrząc. Telefon, tkwił bezpiecznie w kieszeni Bryana. Wewnętrzny głos, podpowiadał mu, aby nie ufał nieznajomemu.
- Kiedy do niej dotrzemy, co dalej? – zapytał nagle.
- Zniesiemy trochę niżej – odparł John, nie odrywając wzroku od drogi, z której woda zaczęła spływać maleńkimi strumykami. – Na dole na pewno są już odpowiedni ludzie.
Kiedy dotarli do miejsca, gdzie ostatni raz widział Annie, Bryan zamarł. Kobiety nigdzie nie było.
- Annie, skarbie! Gdzie jesteś?! – zawołał. Usłyszał tylko echo własnego głosu.
John podszedł bliżej.
- To na pewno tutaj? Może pomyliłeś miejsca?
- Tak, to na pewno tutaj. – W głosie Andersona, słychać było zdenerwowanie. – Popatrz! Kosz piknikowy!
- Sugerujesz, że kobieta ze złamaną nogą, zdołała wyjść tam w górę? To trochę niedorzeczne.
- Niczego nie sugeruję! Po prostu…. – Głos zaczął mu się łamać. – Gdzie ona może być? Annie!!
Turysta podszedł do wpół otwartego kosza. W środku zebrało się sporo wody.
- To wasze?
Anderson skinął głową. Jego oczy, zrobiły się wielkie i okrągłe – zupełnie jak u szczura.
- To tylko zwichnięcie, nie złamanie. Może… - wskazał zakręt powyżej.
- Pójdę sprawdzić.
- Nie! To znaczy... ja to zrobię. – Nie czekając na odpowiedź, minął zaskoczonego Johna.
- Jak chcesz – odparł tamten i położywszy plecak na mokrej drodze, zaczął czegoś szukać.
Nagle, umysł Bryana, zaskoczyła prosta myśl. Odwrócił się i spojrzał, na grzebiącego w swoim ekwipunku mężczyznę. Był wysoki, dobrze zbudowany. Krótko przystrzyżone włosy, pasowały do jego bardzo wyraźnych rysów twarzy oraz zielonych oczu.
Dlaczego nie zadzwonili pod 911 ?!
Facet w końcu znalazł to, czego szukał. Bryan wypuścił powietrze z głośnym świstem i pędem ruszył w kierunku zakrętu.
Człowiek, który zaoferował swoją pomoc, trzymał w dłoni pistolet.
Co, do kurwy nędzy się dzieje?
- Znalazłeś go, prawda? – zawołał z dołu John.
Bryan był już na prostym odcinku drogi. Ciało leżało tam gdzie wcześniej. Oddychając ciężko, stanął za jednym z drzew. Poczuł wodę, wlewającą się do butów..
Nie wiedział, co ma teraz zrobić.
- Wiem, że go znalazłeś. – Głos był coraz bliżej.
Bryan chciał coś powiedzieć, ale w tym samym momencie poczuł, że ziemia drży.
- Co znowu? – szepnął, przytrzymując się drzewa. Wszystko wokół zaczęło się trząść. Kamienie podskakiwały na drodze, jak gdyby tańczyły w rytm bezgłośnej muzyki. Zwłoki nieznacznie zmieniły ułożenie.
John próbując utrzymać równowagę, wyłonił się zza zakrętu. W jego oczach malował się obłęd. Z szerokim uśmiechem na ustach, podążał w kierunku trupa. Nagle, zachwiał się i przewrócił, a pistolet, który trzymał w dłoni, wypadł i potoczył się po drodze. Bryan wykorzystując okazję, skoczył w jego kierunku. Ziemia kołysała się pod jego stopami. Niestety, John był szybszy. Ponownie chwycił za broń i wycelował w Andersona. Ukochany Annie zdołał zobaczyć, jak tamten pociąga za spust i nagle wszystko wokoło, zalała fala niesamowicie jasnego światła.

Umarłem. Tak wygląda śmierć.
Otworzył oczy. Słońce przyświeciło mu ostro w twarz, więc odruchowo zasłonił ją ręką.
Zerwał się na równe nogi i rozejrzał dookoła. Przez moment stał z rozdziawionymi ustami, nie wierząc w to, co widzi. Nie wiedział, czym było światło, ale albo właśnie zmarł albo ono sprawiło, że zmieniło się wszystko.
Był sam, nie licząc ciągle tkwiącego w tym samym miejscu denata, a ulewny deszcz, w ciągu dziesięciu sekund zamienił się w słoneczną pogodę. Dotknął ramion i klatki piersiowej, sprawdzając, czy dłonie nie przejdą na wylot. Po chwili otrząsnął się.
To było głupie – pomyślał. Prawdopodobnie nadal żyję.
To samo mogło przydarzyć się Annie.
- Halo – usłyszał nagle czyjś głos, dobiegający z dołu szlaku. – To ty, Charles?
Gwałtownie odwrócił głowę w stronę zakrętu. Tego wszystkiego było za dużo, jak na kilka godzin. Mógł mieć tylko nadzieję, że właściciel ów głosu, nie jest kolejnym szaleńcem.
Do głowy przyszła mu pewna myśl. Podszedł do trupa i z lekkim obrzydzeniem wysunął pistolet, tkwiący w jego dłoni. Doskonale wiedział, jak się nim obsługiwać, toteż z pewną satysfakcją dostrzegł, że jest prawie w pełni naładowany. W magazynku brakowało jednego pocisku – ten aktualnie tkwił w mózgu ofiary.

Czekając na tajemniczego gościa, po raz kolejny przyjrzał się ciału. Na całe szczęście, nie zaczęło jeszcze cuchnąć - chłopak prawdopodobnie zastrzelił się w nocy. Coś wystawało mu spod kurtki, wcześniej tego nie dostrzegł. Z grymasem na twarzy, po raz kolejny sięgnął dłonią w kierunku trupa i po chwili trzymał w rękach lekko mokrą kartkę papieru. Ktoś napisał na niej dwa słowa. Schował papier do kieszeni, ponieważ usłyszał wyraźny odgłos kroków. Odwrócił się w kierunku, z którego wcześniej przyszedł i wycelował odbezpieczoną broń.
Zza zakrętu wyłonił się drugi turysta, ten, który miał sprowadzić pomoc. John określił go Bobem. Kiedy dostrzegł Bryana, trzymającego pistolet, odruchowo uniósł obie ręce w górę.
- Hej, hej, spokojnie – zawołał. – Co ty wyprawiasz?
Bryan podszedł bliżej.
- Połóż swój plecak na ziemi.
- Co takiego…
- Półóż go na ziemi!
Mężczyzna spełnił polecenie. Jego bagaż był niemal identyczny, jak ten, który posiadał John. Bryan przyciągnął go do siebie i otworzył, ciągle celując w nieznajomego.
- Nie wiem, o co ci chodzi – powiedział tamten. – Zobaczyłem jasne światło i przyszedłem sprawdzić co się stało. Gdzie jest – zamilkł na moment. – John?
Anderson nie odpowiedział. Gorączkowo przeszukiwał zawartość plecaka. Wśród rzeczy dostrzegł foliową torbę, taką do jakiej pakuje się zwłoki. Jednak nie to go interesowało, tylko ukryty głęboko pistolet, który po chwili znalazł.
- Chodzi mi właśnie o to – oznajmił. – Dlaczego był tak ukryty?
- Czy tam ktoś… umarł? - Mężczyznę nie interesowało pytanie Bryana. Wpatrywał się przez jego ramię, na leżące ciało, mimo wycelowanej broni.
- Kim jest Nick Thompson?
Nieznajomy spojrzał wprost na Bryana. Był wyraźnie zaskoczony.
- Skąd wiesz o Nicku?
- Kto to jest?! - Anderson przystawił broń do jego czoła. – I gdzie jest Annie?!
- Nie wiem nic o Annie. Skąd znasz Nicka?
Bryan wolną dłonią wyciągnął kartkę z kieszeni..
- Stąd – powiedział, po czym wskazał na zwłoki. – On miał przy sobie to nazwisko.
- Nie powinieneś tutaj być. Ani ty ani twoja dziewczyna. To miało się potoczyć inaczej.
- Nie boisz się, że pociągnę za spust? Jeśli nie powiesz mi prawdy, zabiję cię! Na Boga, przysięgam, naprawdę to zrobię!
- Jeśli to zrobisz… wszystko się zmieni. Odpowiem na każde pytanie, tylko odłóż pistolet.
- Gdzie moja Annie?!
- Tego akurat nie wiem. Może być gdziekolwiek – zastanowił się przez sekundę i dodał. – Albo kiedykolwiek.
Bryan Anderson miał już tego serdecznie dosyć. Pociągnął za spust. Kawałki mózgu człowieka, stojącego naprzeciw, wystrzeliły z tyłu głowy, wraz z krwią i czymś zielonym, przypominającym smarki. Mężczyzna przewrócił się na twarz. Rana wylotowa dymiła jeszcze przez kilka chwil. Bryan stał nad nim jeszcze przez moment, po czym odrzucił pistolet i upadłszy na kolana zwymiotował. Choć używał wcześniej broni, nigdy jeszcze nie zabił człowieka. To był dla niego impuls. A w jego głowie kotłowało się milion myśli, spośród których najjaśniejszą było imię i nazwisko: Nick Thompson. Coś podpowiadało mu, że człowiek ten, kimkolwiek jest, może znać odpowiedź na wiele pytań. I pomoże mu odnaleźć Annie.
Wyrzuciwszy z siebie resztki wczorajszej kolacji, którą notabene spędził ze swoją ukochaną, usiadł na skraju drogi. Po raz pierwszy od bardzo dawna, z jego oczu popłynęły łzy. Kobieta życia, której miał się dzisiaj oświadczyć, zniknęła, tak po prostu. Dodatkowo, po górskim szlaku chodzili ludzie, skrywający jakiś olbrzymi sekret. No i fakt, że pogoda zmieniła się w kilka sekund, a na drodze leżał samobójca. Kilka ostatnich godzin, było najdziwniejszymi w jego 35-letnim życiu.
Musiał pomyśleć.
Zastanowić się.

* * * * *

Nad górami skalistymi zapadła już noc. Bryan krążył w głębokiej zadumie, po motelowym pokoju. Obok łóżka, zawinięte w foliową torbę, leżały zwłoki. Udało mu się je tutaj przynieść po kryjomu, kiedy ludzie pochowali się już w swoich domkach i hotelach.
Drugiego trupa nie ruszał, pozostawił go tak jak umarł, z twarzą przy ziemi. Musiał odnaleźć tego Nicka. I był tylko jeden sposób, dzięki któremu mógł to zrobić.
Musiał skontaktować się z byłą żoną.
Przestawszy krążyć, usiadł na podwójnym łóżku i chwycił za telefon. Po chwili wahania wybrał numer i czekał.
- Halo? – odezwał się damski głos.
- Jesse, to ja – odpowiedział dziwnie piskliwym głosem. – Nie rozłączaj się, proszę! Potrzebuję twojej pomocy!
Ostatnio zmieniony czw 05 lip 2012, 18:28 przez PiOtReeK18, łącznie zmieniany 2 razy.

2
Niedokończony sen - rozdział I
Psyhologiczne, SF
Psychologiczne
Bryan Anderson podniósł wzrok, w stronę wschodzącego słońca. Delikatny, letni wietrzyk, muskał przyjemnie jego twarz.
- Przyjście tutaj było dobrym pomysłem – odwrócił się w stronę towarzyszki. – Dawno nie widziałem czegoś tak pięknego.

Powtórzenie.
Niepoprawny zapis dialogów, „odwrócił się” po myślniku od wielkiej litery, bo to nie atrybut mowy.
Od trzech dni, wspólnie spędzali wakacje w górach skalistych.
Dziwnie brzmi, zupełnie jak nazwa własna, ale skoro tym nie jest, to pomiń to słowo.
- Pamiętasz tą historię, którą opowiadała wczoraj staruszka?
Tę historię.
- Nie zdążył by
Nie zdążyłby.
Ubrany w czarną kurtkę i spodnie, z daleka mógł wyglądać na cokolwiek. Wyglądało na to
Powtórzenie.
Milę niżej, przewrócił się na nierównej drodze. Przez kilka sekund bezwładnie opadał w dół. Zdołał zatrzymać się na ogromnym dębie. Podniósł się z trudem, lekko zamroczony. Strasznie bolała go prawa ręka, od łokcia w dół - porządnie ją zadrapał. Dostrzegł zegarek, leżący na drodze. Schyliwszy się po niego, ze zdziwieniem zauważył, że znowu chodzi.
Nadmiar „się”.
Odgłosy były coraz wyraźniejsze. Odetchnął z ulgą. Po chwili zobaczył dwóch mężczyzn, maszerujących w jego kierunku.
Dlaczego odetchnął z ulgą, a dopiero po chwili zobaczył kto to? Chyba dopiero na ich widok powinien poczuć ulgę.
Opowiedział im, co się wydarzyło, pomijając historię z ciałem samobójcy.
Może by tak kilka słów wyjaśnienia, dlaczego postanowił nie mówić? Jakiś powód musiał mieć, i ja z chęcią też go poznam.
Rana wylotowa dymiła jeszcze przez kilka chwil. Bryan stał nad nim jeszcze przez moment
Wiadomo.



Ładnie radzisz sobie ze słowem, muszę przyznać. Opowieść gna przed siebie, co również jest plusem, a przynajmniej powinno być, gdyby nie fakt, że historia jest przewidywalna. Bohaterowie nie są nakreśleni dobrze, wieje od nich sztucznością, zachowują się jakby na siłę. Słowa dobrze układają się w głowie, do czego przykłada się spora prostota języka (w pozytywnym znaczeniu), ale musisz koniecznie popracować nad bohaterami. Motywy ich zachowania zupełnie do mnie nie przemawiają, są nieprzekonywający. Już sam motyw z zastrzeleniem człowieka przez bohatera. Ty to zabójstwo nazywasz impulsem... No trochę wysiłku. Wyjaśnij jakoś ten impuls, czytelnik tak po prostu sobie tego nie przełknie. Potrzebujesz, żeby bohater strzelił? Świetnie, ale daj mu do tego powód. Nazywanie zabójstwa impulsem nie jest żadnym powodem. To tylko przykład, ale odnosi się do całego tekstu. Niestety, ale nie podobało mi się, ominąłeś w tym tekście szerokim łukiem psychologię postaci, dlatego nie jest przekonywający. I nie chodzi tylko o to, że nazwałeś tekst psychologicznym, a takim nie jest. Jakkolwiek go nie nazwiesz, tekst pod tym kątem kuleje, a nie powinien.
Bardzo słaba interpunkcja.

3
Bryan Anderson podniósł wzrok, w stronę wschodzącego słońca.
Wyobraziłam sobie, jak Bryan podnosi z ziemi swój wzrok, a potem unosi w stronę słońca jak pawian małego Simbę w Królu Lwie O_O Może po prostu „Bryan spojrzał na wschodzące slońce”?
Od trzech dni, wspólnie spędzali wakacje w górach skalistych.
Wielkimi literami. Tak jak Tatry, Alpy, Góry Stołowe, itp.
Pójdziemy, gdzie prowadzi droga. O tam, w górę.
Bardzo nienaturalnie to brzmi w ustach postaci. Normalny człowiek powiedziałby raczej „pójdziemy tamtą drogą” czy nawet „pójdziemy tamtędy”.
Pójdziemy, gdzie prowadzi droga. O tam, w górę. – Wskazał kierunek. Ścieżka znikała w gęstym lesie.
Annie otworzyła oczy i uśmiechnęła się.
- Zabierasz mnie na spacer do lasu? – spojrzała zalotnie.
- W górze widać inne polany. Droga na pewno nas do nich zaprowadzi.
Powtórzenia
Po przejściu kilku mil, Annie zaproponowała postój.
Kilka mil to całkiem spora odległość do przejścia piechotą, jeszcze pod górę. Czasem mam wrażenie, że nie do końca masz poczucie odległości. Później jeszcze piszesz, że oni z takiej odległości widzieli jakąś polankę, co jest już totalną przesadą. Podobnie było w poprzednim fragmencie, gdzie z kolei przesadzałeś z kilometrami. I tu kolejna uwaga. ZDECYDUJ SIĘ, albo mile, albo kilometry. Wybierz jeden system jednostek. I skoro już piszesz o milach, to później nie możesz mówić o metrach, tylko o stopach.
- Cholera, znowu nie chodzi – stwierdził z lekką złością.
No to raczej oczywiste, że owa „cholera” nie świadczyła o radości. Daruj sobie takie dopowiedzenia. Niech nastrój postaci wynika z jej wypowiedzi.
Wpatrywała się w coś, przez jego ramię.
Raczej ponad jego ramieniem, a nie na wylot przez nie.
Nie chodźmy dalej, proszę cię.
„Nie idźmy dalej” brzmi naturalniej.
Przez sekundę odczuwał przenikliwe zimno. – Poczułaś to?
Nie zdążył by w tak krótkim czasie.
Już Ci w poprzednim fragmencie zaznaczałam, że „by” z czasownikami piszemy łącznie (z nielicznymi wyjątkami typu „trzeba by”), zapamiętaj to.
zrozumiał czym jest ów wypukły kształt
Miał być wklęsły? Nie rozumiem.
Krzyczała w niebogłosy.
wniebogłosy
spłoszył stado ptaków, przesiadujących na pobliskich gałęziach. Huk, z jakim wzbiły się powietrze
Ptaki latają z hukiem? No bez przesady, musiałyby mieć w, za przeproszeniem, tyłkach jakiś turbo napęd. Raczej z szelestem, szumem, itp.
- Jest tak strasznie cicho… Bryan, to boli.
Jakie cicho? Przecież przed chwilą ptaki zrywały się z hukiem. Poza tym Annie przeżywa właśnie katusze wykręconej kostki, płacze i krzyczy wniebogłosy, nie zwracałaby uwagi na takie rzeczy.
Mógł przejrzeć się w metalowym pudełku.
Nie wiem, co miało wnieść to zdanie. Po co opisujesz wygląd apteczki? Gdyby bohater na dłużej się zamyślił, widząc swoje odbicie, to by miało sens. Ale tak…
- Kocham cię skarbie – powiedział i pocałował ją w usta. Wrócę, najszybciej jak się da.
A myślnik przed „wrócę”?
Milę niżej, przewrócił się na nierównej drodze. Przez kilka sekund bezwładnie opadał w dół. Zdołał zatrzymać się na ogromnym dębie.
Bardzo beznamiętnie to opisałeś, jak jakiś raport, sprawozdanie. Przecież ten człowiek stacza się w dół zbocza (stacza, turla, a nie opada, jak już), a w powyższych zdaniach nie ma ani krzty emocji, niepokoju o los bohatera, czegokolwiek.
Strasznie bolała go prawa ręka, od łokcia w dół
Bolało go prawe przedramię – po prostu.
Musiał jednak podwyższyć tempo.
Jak dla mnie lepiej „zwiększyć tempo”.
- Jest tam kto? – zawołał. Echo rozniosło jego głos po całej dolinie.
Odgłosy były coraz wyraźniejsze.
kiedy ruszyli w górę
(…)
Ruszyli, najszybciej jak się dało, do miejsca, gdzie zostawił Annie.
To oni ruszyli, zamienili ze sobą kilka słów i znów ruszyli? Przecież już szli, czemu mieliby ruszać znowu.
- Pozwól, że na chwilę zatrzymam urządzenie. Oddam, jak dojdziemy na miejsce.
Towarzysz bez słowa, skinął głową.
Już nawet zastrzelenie przez bohatera Boba jest bardziej prawdopodobne niż ta scena. Facet tak po prostu pozwolił zatrzymać swoją komórkę jakiemuś obcemu typkowi, którego poznał pięć minut wcześniej? Już pomijam, że najpierw pozwalał mu grzebać we własnych kieszeniach. Bardzo nierealistyczne zachowanie. I niby czemu Bryan chciał zachować tę komórkę? Przecież i tak nie miała zasięgu, czemu miałoby to służyć?
Choć używał wcześniej broni, nigdy jeszcze nie zabił człowieka. To był dla niego impuls.
Wygląda, jakby zabójstwo było dla niego impulsem do zrobienia czegoś jeszcze innego.
Obok łóżka, zawinięte w foliową torbę, leżały zwłoki. Udało mu się je tutaj przynieść po kryjomu
O. Udało mu się znieść zwłoki faceta, a w przypadku własnej ukochanej to już nie miał do tego siły? Bez sensu.

Zachowanie bohaterów nie zawsze jest naturalne, podobnie jak niektóre ich wypowiedzi. Bryan nawet nie próbował dźwignąć ukochanej, tak po prostu zostawił ją samą w środku lasu, tuż obok jakiegoś trupa, a później tegoż właśnie trupa zniósł kilka mil w dół, choć nawet nie wiadomo po co. Wiem, że gdyby ją po prostu zaniósł, nie byłoby dalszej akcji, ale mogłeś to jakoś inaczej wymyślić lub lepiej uzasadnić zachowanie bohatera. Albo z tym dobrowolnym oddaniem własnej komórki obcemu człowiekowi, też nie wiadomo po co.

Zdarzają się jeszcze potknięcia językowe, dziwne sformułowania, źle brzmiące zdania, ale już nie wypisywałam tutaj wszystkiego. Jeśli chcesz się rozwijać, musisz sam zacząć takie rzeczy wyłapywać i je poprawiać.

Plus za wartką akcję.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”