Stare, powyginane kamienice nie są dla niego dzisiaj takie jak zawsze. Są obce, jakby bardziej pochylone, jakby bardziej odrapane, bardziej szydercze, niż zwykle. Kulą się nieprzyjaźnie, przykucają wzdłuż głównej ulicy i uśmiechają się kpiąco, drwią z niego, plują mu pod nogi. Stare, spękane kafle chodnika są jedynymi rzeczami, na które stara się patrzeć, ale wie, ze przed sobą nie umknie, że własnych myśli nie zagłuszy. A huczą mu w głowie i modli się w duchu, by ten dzień już się skończył, by wszystko wróciło do normy, by było jak dawniej, jak zawsze.
„Przetrzymać to, mieć za sobą i wrócić do normalności” - pomyślał kuląc się jeszcze bardziej i przyspieszając kroku.
Sam nie mógł uwierzyć, że to robi. Czuł, w tej jednej chwili czuł, że wszyscy wokół, nawet żule plujący w - bramach, nawet baby w oknach oparte łokciami o poduszki ułożone na parapecie, wyglądające na rynek, że oni wszyscy w tym ułamku sekundy są lepsi od niego. I dlatego musiał zakończyć to jak najszybciej.
Wszedł zdecydowanym krokiem do kwiaciarni, kupił bukiet żonkili, zapłacił, jęknął pod nosem zdawkowe „do widzenia” i wyszedł skulony niczym złodziej, niczym ktoś kto ma w planie napad, zbrodnię, gwałt. Coś, co już w trakcie tworzenia czyni człowieka zezwierzęconym, obolałym wewnętrznie, napełnionym niewytłumaczalnym poczuciem winy, ale bez możliwości odwrotu. Jak pies w amoku, gdy wyczuje woń suczej cieczki. Nie ma odwrotu, mimo, że z tyłu łba czai się wiedza, że Pan da w skórę, że przypnie do budy i nie przyniesie miski ze zlewkami, że coś złego czai sie w tym gonieniu suki. Ale nie można przestać, nie można nie pójść za instynktem. Przetrzyma się głód, osamotnienie i rany zadane przez inne psy, przetrzyma się wszystko, nawet wyrzuty psiego serca, że się sponiewierało, że się upodliło, że ze spuszczonym łbem trzeba teraz truchtać. Przetrwa się, bo później będzie dobrze, świat wróci do normy, Pan znów pogłaszcze, odczepi od budy, zabierze do lasu, może nawet pozwoli poleżeć na kanapie.
„Zakochany facet jest żałosny” - pomyślał jeszcze starając się ukryć kwiaty, tak by broń Boże nikt ich nie zauważył. Z tyłu głowy czaiło się upodlenie, podobne do tego psiego. Było tym gorsze i tym boleśniejsze, bo nigdy nie musiał tego robić. Nie potrzebne były mu te ceregiele, te bzdury z kwiatami, kartkami i pierdołami o gwiazdach w lipcowe noce. Zazwyczaj wchodził do klubu, zamawiał browarka i kręcił się po sali. Śledził, rozglądał się, zamawiał kolejne browarki i czekał. Zawsze znalazła się jakaś siksa, która albo to potknęła się koło niego, albo nie miała ognia, a on akurat palił, albo po prostu, gdy już nieźle szumiało w głowie, zagadywał jakąś pierdołą w stylu:
- Sama jesteś?
- Nie, a bo co?
Później wszystko kręciło się już samo. Alkohol, czasem jakieś dragi, hipnotyzująca muzyka i laska zginała mu się wpół na ramieniu. Wystarczyło już tylko rzucić bajerem o dusznej sali, ze na dworze tak ciepło, a tu nie ma czym oddychać i zawlec ją na tartak, albo na stary dworzec PKP. Dymanko murowane! Oczywiście nie co tydzień, nie na każdej bibce się udawało, ale raz na jakiś czas tak.
Najgorzej było później wytrzymać te wszystkie sms - y, próby dodzwonienia się i płacze, przy przypadkowym spotkaniu.
- Dlaczego nie zadzwoniłeś? - nienawidził tego pytania! Nienawidził laski, która płakała przed nim, rzucała te sarnie, rozciągnięte spojrzenia i próbowała wkraść się w jego prywatność. Zabrać mu czas, który miał dla kumpli, zamulać mu w chacie, gadać o pierdołach. Zazwyczaj kilka dni musiał stracić na pozbycie się jej, na definitywne zakończenie sprawy.
Wielkie mi co! Bzyknęliśmy się i tyle. Nawet nie pamiętam jak masz na imię, w ogóle cię nie pamiętam. - zdarzyło mu się raz powiedzieć.
Ale tym razem było inaczej! Anka zrobiła z nim coś dziwnego, coś niewytłumaczalnego, coś co nakazało mu wrócić, zadzwonić, spytać o coś, o cokolwiek. Może wyskok na pizzę, może jakieś namioty. Może po prostu browarek u niej w domu. Przecież jest dużo starsza, z dycha więcej jak nic, nie mieszka ze starymi, ma wiecznie wolna chatę i robi loda jak żadna, którą poznał do tej pory. Z resztą, połowa w ogóle nie robiła loda! Brzydziły się, wykrzywiały, że nie chcą, że nie wezmą, księżniczki pieprzone. I wtedy bzykanko nie było juz w pełni uświęcone, nie było pełne.
Ale Anka? Anka to co innego! Lodzik wieczorem, lodzik z rana i takie pozycje, że się w głowie nie mieści. Chcesz os tyłu? Proszę bardzo, masz od tyłu. Chcesz na konika? Owszem, da się zrobić.
I jak tu kwiatów nie kupić?
Ok, zakochany facet jest żałosny. Ale co zrobić? Widocznie ten jeden jedyny raz w życiu każdy mężczyzna musi się zbłaźnić.
Baby patrzą z okien, żule plują na chodnik, kamienice tłoczą się ciasno i duszą. Klatka Anki jest już tuż, tuż. Przełknął ślinę, wciągnął gila, charknął i wszedł. Przemierzył dwa piętra po starych, kamiennych schodach, przeliczył wszystkie szczeble w pooranej czasem poręczy, minął dziecko, staruszkę i lekko pogwizdując stanął przed drzwiami. Wciągnął powietrze, rozciągnął ciało, wmówił sobie, ze jest wyluzowany i zapukał. Za drzwiami rozległ sie jazgot psa i szuranie kapci.
„Anka! Anula kochana! Zaraz ją zobaczę. Dobra stary, jesteś luźny, jesteś fajny, będzie gites. Jeden wygłup, jedno zagranko i później już tylko wyrko i wyrko.” - pomyślał jeszcze i rozpromienił się na widok uchylanych drzwi.
- Cześć. Co ty tu robisz? - zaspanym głosem zapytała kobieta w drzwiach.
- Ania, kocham cię. - rzucił, by jak najszybciej mieć to za sobą.
- Co?
- Kocham cię. Zrozumiałem to dzisiaj w nocy i wiem, że ty też do mnie coś czujesz. Kocham cię i już. Chcę byś ze mną była, znajdę robotę i wiesz. No kurzczę, powiedz coś.
Kobieta spuściła głowę, zagryzła dolną wargę, wychyliła się na korytarz, rozejrzała i ściszyła głos:
- Słuchaj Wacek, fajnie, że mi to mówisz...
- Ania, kto tam? - zagrzmiał zniecierpliwiony głos z głębi mieszkania. Wacek poczuł, że czas stanął w miejscu, że coś się czai, że powietrze gęstnieje i zamienia się w wielką, czarną pięść, która zaraz roztrzaska mu twarz. Nie do końca jeszcze złożył historię w całość, ale już czuł ból, namiastkę rozpaczy, która zaraz się zmaterializuje, stanie przed nim twarzą w twarz i bezlitośnie pokona.
- Kto to? - zapytał tylko.
- Wacek, jesteś uroczym chłopakiem. Fajnie było cię poznać, ale... No wiesz, ty jesteś dużo młodszy, na pewno poznasz kogoś w swoim wieku...
- Kto to? - zapytał juz bardziej stanowczo.
- Wacuś, ja mam męża. Wozi rozbite samochody z Rajchu, czasem wyjeżdża na dłużej, tak jak w ten weekend, który u mnie spędziłeś.
- Anka, do cholery! Przeciąg robisz – głos z mieszkania stał się bardziej stanowczy, bardziej niecierpliwy i jakby bliższy, jazgot psa wbił się w głowę Wacka i szarpał umysł. Wydzierał resztki nadziei, targał obrazami, które próbował skleić w całość. Rozszarpywał myśli, które próbowały być całością, które próbowały nadać temu wszystkiemu jakiś sens, jakikolwiek.
- Sorry Wacek, spadam.
Z chwilą, gdy kobieta zamknęła drzwi, czarna pięść ulepiona ze stęchłego powietrza spadła na głowę chłopaka. Osłabione emocjami nogi miały problem z utrzymaniem reszty ciała. Cios był mocny i trafiony, wystarczył, by znokautować go i rzucić o ziemię. Odwrócił się plecami do drzwi, skulił, syknął pod nosem i zacisnął pięści. Nie mógł, nie chciał i nie był w stanie tego pojąć. Nagły skurcz żołądka skulił go jeszcze na chwilę, ale powstrzymał się od rozpaczy.
Kiedy złocisty pył z żonkili osiadł mu na butach, poprzysiągł sobie, że jeszcze tu wróci...
Anka, czyli dyskotekowa jazda bez trzymanki/ obyczaj
1Optymista uważa, że żyjemy w najlepszym ze światów. Pesymista obawia się, że to może być prawda.