Lek na bezsenność

1
Witam.
Ten tekst to około 1/3, a moze nawet 1/2 bajki. Reszta nie do konca zredagowana, wiec dodam w przyszlym tyogniu, jak już będzie wyglądac jako tako.

Lek na bezsenność.

Historia oparta na faktach.
Zmyślonych.

- Wiatr się ruszył, słońce zachodzi. Trzeba nam będzie wziąć się do pracy gdy noc nastanie - powiedział dziadek Omnicjusz. Oparł się przy tym wygodniej o kępę mleczu i pociągnął fajkę.
Ostatnie promienie słońca głaskały po policzkach. Sad rozbrzmiewał śpiewem ptaków ukrytych w koronach drzew. Drzemkę przerwał dopiero szum skrzydeł biedronki, która akurat przelatywała w pobliżu.
Dziadek Omnicjusz przeciągnął się. Wyjął fajkę z ust i poprawił brodę. Dbał o nią wyjątkowo, jak przystało na skrzata w dojrzałym wieku. Czesał ją, strzygł i sprawdzał co rano czy koniec sięga do ozdobnej sprzączki w kształcie chrabąszcza. Wiadomo było powszechnie, że wszystkie dobrze utrzymane brody sięgają pasa przy spodniach. Broda Darmira nie sięgała tak daleko, bo był za młody. Miał za to identyczny pas, żółto-brązowe trzewiki do kolan, koszulę w kratę, czerwoną kamizelkę z kieszonkami po bokach i czerwoną szpiczastą czapeczkę, zgiętą w połowie, z dzwoneczkiem na końcu. Tylko spodnie miał niebieskie, chociaż dziadek Omnicjusz nosił zielone.
- Fajnie by było tak mieć skrzydła jak biedronka albo motyl – westchnął Darmir.
- O tak - przyznał dzidek Omnicjusz. - Tylko po co?
- Żeby latać.
- Słyszysz Jagódko co ten nicpoń wygaduje? Chciałby latać.
Jagoda kiwnęła tylko głową, gdyż była zajęta haftowaniem. Leżąca na jej kolanach chusta była prawie cała pokryta obrazem wrzosowiska. Do jednego z rogów przyczepiony był mały dzwoneczek ostrzegający przed niebezpieczeństwem. Identyczny jak te przy czapkach Darmira, dziadka Omnicjusza i zapewne wielu innych, a może nawet wszystkich skrzatów. Panie skrzatowe nie nosiły bowiem czapek tylko chusty. Nie miały też oczywiście bród. Lubowały się za to w warkoczach. Jagoda miała tylko jeden warkocz, ale bardzo długi i jeszcze bardziej czarny od brody dziadka Omnicjusza. Nie nosiła też spodni, ani koszuli. Ubrana była we własnoręcznie utkaną z jedwabiu, nici pajęczych i mchu leśnego suknię, na której wiosną kwitły małe stokrotki.
- Latanie to zapewne trudna sztuka - ciągnął dziadek Omnicjusz. - Ale trzeba przyznać, że pożyteczna. Mógłbyś zbierać nektar z kwiatów i przez cale lato pomagać pszczołom.
- Nie, nie! Dziadku...
- Nektar jest bardzo smakowity, możesz spytać Jagodę. Mógłbyś też zbierać pyłki.
- Nie...
- Mógłbyś też...
- Mógłbym latać - dokończył Darmir stanowczo.
- I... ? - spytał dziadek Omnicjusz, spoglądając uważnie na niego.
- I już. Mógłbym latać. Wszędzie. Odkrywać nowe miejsca i przeżywać przygody.
- No, no. Ciekawe - pokiwał głową starszy skrzat. - Bardzo ciekawe. Ciekawe kto będzie wtedy plótł koniom grzywy, usypiał dzieci kołysankami, pomagał szyć buty szewcowi, mielił mąkę w młynie. Bardzo ciekawe. Bo to są akurat skrzatowe rzemiosła, a nie przygody i latanie gdzie wiatr poniesie.
- Fruwając mógłbym na przykład szybko znaleźć młyn - odpowiedział po chwili namysłu Darmir i chyba spodobał mu się ten pomysł, bo uśmiechnął się do siebie. - A potem mógłbym już w nim mielić mąkę do woli.
- Doprawdy, mój drogi Darmirze, wystarczy, że pójdziesz na skraj osady i tam przy rzece znajdziesz młyn. I nie potrzeba Ci do tego skrzydeł.
- To nie jest prawdziwy młyn. Chciałbym znaleźć taki na wiatr. - Darmir przymknął oczy mówiąc te słowa. - Wiatrak stojący na wzgórzu pośrodku równiny. Duży, z ogromnymi skrzydłami. To jest prawdziwy młyn. Skrzydła szumią na wietrze, huczą młyńskie kamienie, przesypuje się ziarno.
- Wiatrak, skrzydła, latanie. Czyś ty aby właściwego specyfiku na sen ostatnio zażył?
Skrzaty nie sypiają wiele, ale Darmir od jakiegoś czasu wcale nie mógł zasnąć. Kiedy kończyli nocne porządki i wracali do swego kącika na stryszku karczmy, kręcił się, wiercił i przewracał z boku na bok. Bardzo go to wyczerpało. Zaczął się garbić, powłóczyć nogami i nie przykładał się do pracy. Widząc to Jagoda postanowiła przyrządzić mu lekarstwo. Utarła magiczny proszek z suszonych ziół i zaprawiła lekkim zaklęciem. Nakazała Darmirowi zażywać go w porze snu takim sposobem, jakim zwykło się zażywać tabakę. Od tego czasu Darmir, kiedy znów nie mógł zasnąć, zadawał sobie szczyptę specyfiku. Kichał potem donośnie, budząc śpiących już towarzyszy, aż w końcu zasypiali spokojnie wszyscy troje.
- Oczywiście, że właściwego - odpowiedział trochę naburmuszony. - I wcale nie muszę mieć skrzydeł, ale fajnie było by je mieć, dziadku Omnicjuszu. Gdybyś miał to byś się przekonał.
Dziadek Omnicjusz wcale nie był rodzonym dziadkiem Darmira, tylko dalekim kuzynem jego ojca, ale w dobrym skrzatowym zwyczaju było zwracać się w ten sposób do starszych.
- Na razie jednak, skoro skrzydeł jeszcze nie masz, chodźmy pieszo, bo pora ku temu najwyższa. - Zakończył rozmowę dziadek Omnicjusz.
- Prawda - dodała Jagoda. - Dzieci już pewnie zasypiają.
Słońce tym czasem schowało się już całkiem za drzewami. Cień rozciągał się od zachodu aż po przeciwny kraniec lasu. Z kominów domostw ulatywał gęsty dym. Od strony rzeki żaby rechotały donośnie, a z trawy wtórowały im świerszcze.
Gdy już wydawało się, że dzień ten nic nowego przynieść nie może, na drodze pojawił się jeździec. Odziany w brązową, długą pelerynę, jechał powoli na swym czarnym koniu. Miał ciemne włosy sięgające podbródka, młodzieńczą twarz o szlachetnych rysach i zmęczone oczy. Choć był tu po raz pierwszy nie musiał się natrudzić, żeby rozpoznać większy niż sąsiednie budynek, przy wejściu którego stał ubrany w białą koszulę tęgawy mężczyzna.
- Witajcie gospodarzu - odezwała się jeździec męskim głosem. - Znajdzie się u was jakieś miejsce na nocleg i trochę ciepłej strawy?
- Witaj szlachetny panie - powiedział powoli karczmarz. - Zapraszamy w nasze progi. Wolno wiedzieć kogo goszczę?
- Jestem Adiar da Gerve – odpowiedział przybysz. - Rycerz i kawaler szlachetnego rodu da Gerve.
Adiar odpiął duży worek od siodła i ruszył za karczmarzem do środka. Unoszący się w powietrzu winny aromat wyjaśnił mu przyczynę powolności i ciągłego uśmiechu na twarzy gospodarza. Polubił go od razu.
Wnętrze karczmy było duszne i zasnute dymem z kominka. Tego dnia najwyraźniej nie było innych gości. Adiar usiadł przy ławie stojącej pod ścianą i już po chwili stała przed nim misa z kapuśniakiem, a obok niej półmisek z dużym kawałkiem baraniego udźca. O dzbanek wina też nie trzeba było długo prosić.
- Bywajcie tu gospodarzu - odezwał się rycerz podjadłszy sobie trochę. - Podejdźcie no bliżej.
- Słucham szlachetnego pana - karczmarz zbliżył się niespiesznie.
- Przybywam w te strony z bardzo daleka i chciałbym się dowiedzieć coś niecoś. Podobno król wasz to zacny i szlachetny pan?
- O, bardzo. Zapewne - odpowiedział karczmarz.
- Wieści krążą po traktach, że rycerzy dzielnych poszukuje. Zdaje mi się, że to chyba zaciąg do Gwardii Królewskiej. Wiesz może coś o tym?
- Rożne nowiny ludzie powiadają. Ale skąd wiedzieć, które są prawdziwe?
- Szuka więc król rycerzy czy nie? - spytał ponownie Adiar.
- Powiadają, że szuka.
- To dobrze. Rycerze w służbie królewskiej chyba głodem nie przymierają?
- Ha, zapewne - przytaknął szybko karczmarz.
- Wielu rycerzy tędy do zamku podróżuje?
- Ostatnimi tygodniami żaden.
- Żaden? - powtórzył ze zdziwieniem Adiar. - A z powodu?
- Mnie tam nic nie wiadomo - odpowiedział karczmarz, ale żeby nie denerwować gościa postanowił szybko coś dodać. - Król córkę jedyną chce wydać za mąż.
Rycerz popił łyk wina zastanawiając się jaki związek mają ze sobą te dwie sprawy.
- Wiele wiosen liczy królewna? - spytał.
- Będzie ze dwadzieścia i jedną na jesień.
- I jeszcze nie wydana? Rozumiem, panna widać nie pierwszej urody.
- Niekoniecznie - karczmarz rozejrzał się na boki, a uśmiech na jego twarzy zastąpiło zamyślenie. - Niektórzy powiadają...
- Pewnie też szorstka w obyciu? - dokończył rycerz.
- Ha, kto to może wiedzieć. Słyszy się tylko czasem, że...
- Rozkapryszona też pewnie?
Tym razem gospodarz tylko wzruszył ramionami i ponownie się uśmiechnął.
- Wiec zatem mój dobry panie, że królewny wcale piękne być nie muszą. Roztropności im bardziej potrzeba niż urody. A jeśli tylko król właściwego kandydata na męża wybierze to panna z czasem ogłady i pokory nabierze. Ale dosyć już o królu i królewnie. Daleko stąd do zamku?
- Traktem na wschód będzie trzy dni drogi, jak wierzchowiec dobry to dwa.
- A zatem ruszę o brzasku.
Siedzące w rogu izby skrzaty przysłuchiwały się z zaciekawieniem całej rozmowie.
- Nie myślisz dziadku - odezwał się Darmir, - że dziwny z niego rycerz?
- Dlaczego dziwny? Rycerz jak rycerz.
- Ale to nie może być prawdziwy rycerz - kontynuował Darmir. - Prawdziwy rycerz ma ciężką zbroję, kopię i tarczę. A ten jest w płaszczu z kapturem.
- Ale miecz ma przy pasie - zauważył dziadek Omnicjusz.
- Wszak nie tylko rycerze noszą miecze - upierał się Darmir.
- Ale i nie wszyscy rycerze, którzy dawniej odwiedzali karczmę, w zbrojach przybywali - zauważyła Jagoda.
Dziadek Omnicjusz zamyślił się na chwilę. Zmrużył oczy i podrapał się po brodzie.
- Prawda - powiedział w końcu. - Ale prawda też, że coś dziwnego jest w tym człowieku. Torbę jakowąś dźwiga ze sobą. Gdybyśmy tak wiedzieli co się w niej znajduje, prędzej można by orzec, czy rycerz ów jest prawdziwy.
- Oj, mój panie - odezwała się gwałtownie Jagoda patrząc groźnie na dziadka Omnicjusza. – Chyba nie myślisz strudzonego podróżnika o złe zamiary podejrzewać i po cudzych rzeczach myszkować.
Starszy skrzat jak najbardziej myślał o myszkowaniu. Ani myślał jednak narażać się Jagodzie. Zostawili więc gościa i ruszyli do swych obowiązków.
Najpierw trzeba było zająć się dziećmi. Jagoda śpiewała im kołysanki, a dziadek Omnicjusz dodawał parę zaklęć na odpędzenie koszmarów. Potem przyszła kolej na ogródek. Czasem trzeba przegonić szkodniki, czasem wyprostować łodygi, a czasem podomykać pąki kwiatów. Największa część nocy przeznaczali na sprzątanie karczmy. Kiedy już było pusto, gospodarz zmiatał podłogę i ścierał ławy. Skrzaty przychodziły po nim i kończyły porządki. Myły półmiski, kubki i dzbany. Na koniec zbierały okruszki chleba i resztki innego jadła, i wynosiły je na łąkę. Polne myszy zawsze chętnie wpadały na taką ucztę.
Noce latem są krótkie, więc po wszystkim nie zostawało wiele czasu. Jagoda wracała jeszcze zobaczyć czy dzieci śpią spokojnie, a Darmir z dziadkiem Omnicjuszem sprawdzali czy rumakom niczego nie brakuje. Tej nocy pracy było akurat tyle, że gdy wybierali się do stajni niebo zaczynało już jaśnieć.
W uchylonych wrotach budynku widać było pomarańczową poświatę płomienia z lampy wiszącej w środku.
- Nasz gość chyba wybiera się w drogę – odezwał się Darmir. – Ranny z niego ptaszek.
- Nie inaczej. Popatrz co leży koło wrót.
Dziadek Omnicjusz wskazał palcem. Na ziemi, tuż przy wejściu leżał worek podróżny Adiara. Skrzaty przyspieszyły kroku.
Budynek stajni był niski i podłużny. W środku znajdowały się po obu stronach przegrody, w których mogło się pomieścić ze trzydzieści wierzchowców. Tej nocy był tam tylko jeden. Gdy skrzaty zajrzały do środka Adiar właśnie siodłał swego rumaka.
- Ciekawe co ma w tym worku? – zagadnął Darmir.
- Jagoda by nas nie pochwaliła za tę ciekawość – odpowiedział starszy skrzat. – Ale skoro ten kawaler u boku samego króla ma zamiar służyć, to chyba nie zaszkodzi dowiedzieć się co nieco o nim.
Wahali się przez chwilę. W końcu dziadek Omnicjusz odezwał się:
- Zerknij tam szybko, a ja zostanę na czatach.
- Ja? – zdziwił się Darmir.
- Jesteś młodszy i zwinniejszy. Nie chcesz chyba, żebym narażał moje stare kości. Przecież to tobie się ten rycerz nie spodobał. Pospiesz się, koń już prawie osiodłany.
Młodszy skrzat mruknął coś pod nosem, ale ciekawość zwyciężyła. Podbiegł do worka, rozsunął lekko rzemyk i wskoczył do środka. Dziadek Omnicjusz schował się za żerdzią do której była przymocowana połówka wrót i obserwował Adiara. Rycerz przypinał właśnie po bokach siodła dwie skórzane torby.
Nagle dzwonek na czapce skrzata zakołysał się i zadzwonił. Słoma gdzieś za plecami zaszeleściła cicho. Dziadek Omnicjusz odwrócił się szybko. W mroku pod ścianą dostrzegł jakiś kształt. Cofnął się i przysunął do dziury między deskami. Zjawa zbliżała się powoli. Po chwili z cienia wyłoniła się głowa kudłatego burego kocura, który miał zwyczaj tutaj nocować. Skrzat odetchnął z ulgą.
- Zaplotę ci ja kiedyś te wąsiska poczwaro – mruknął do siebie. Kot oblizał się tylko i skierował do wyjścia.
Kiedy dziadek Omnicjusz odwrócił się ponownie, zamarł. Adiar właśnie przechodził koło niego, prowadząc swego wierzchowca. Dzwonek na czapce rozdzwonił się gwałtownie.
- Darmir! Uciekaj!!! – krzyknął skrzat.
Rycerz pochylił się i podniósł worek. Zarzucił go na konia. Zacisnął mocniej rzemień. Jedyna droga ucieczki zamknęła się. Wskoczył na rumaka i ruszył przed siebie.
- Darmir! – krzyczał dziadek Omnicjusz, ale Adiar wyjechał na drogę i zniknął za rogiem karczmy.
Skrzat sapnął przeciągle. Nie było nad czym się zastanawiać, trzeba ruszać na ratunek.
- Chodź tu wąsaty nicponiu – zawołał na kota, który nie zdążył jeszcze odejść zbyt daleko. - Pójdziesz teraz na stryszek i powiesz Jagodzie, że Darmir został uwięziony, że pędzę go uwolnić i że wrócę szybko. Rozumiesz?
Kot ruszył wąsami, co chyba oznaczało, że rozumie. Poczłapał powoli w kierunku karczmy. Dziadek Omnicjusz biegł już wtedy do lasu.
Tętent kopyt czarnego wierzchowca ucichł gdzieś w oddali.

***

Paprocie śmigały po obu stronach tak szybko, że nie sposób było je policzyć. Promienie słońca raz po raz błyskały między drzewami. Dziadek Omnicjusz, usadowiony tuż za głową zajączka, trzymał się jedną ręką jego ucha, a drugą przytrzymywał czapkę. Spoglądał też co chwilę w bok na jadącego traktem Adiara. Pamiętał dobrze, że rycerz zamierzał jechać na wschód, więc gdy tylko wysłał do Jagody burego kocura, natychmiast pobiegł do lasu obudzić przyjaciela zajączka i ruszyli lasem wzdłuż drogi. Dogonili jeźdźca, ale w tym pędzie nie było mowy o wskakiwaniu na konia. Dziadek Omnicjusz miał tylko nadzieję, że Darmir jakoś usadowił się w worku i nic mu się nie stało.
Kto wie jak daleko by zajechali gdyby nie rozwidlenie, które wyłoniło się między drzewami. Piaszczysta droga, która do tej pory wiła się samotnie, rozdzielała się teraz na dwie. Ale najgorsze było to, że obie wiodły dalej na wschód; jedna trochę bardziej na południe, druga trochę bardziej na północ. Adiar zatrzymał się i rozejrzał, szukając jakiegoś znaku.
- Traktem na wschód. Ale którym? - spytał sam siebie. - No, mój dzielny rumaku, którą wybierasz?
Koń odpowiedział parsknięciem.
- No tak, skoro obie prowadzą na wschód to chyba wszystko jedno.
I, powiedziawszy to, ruszył południowym szlakiem.
W tym czasie dziadek Omnicjusz zdążył wspiąć się po ogonie na wierzchowca.
- Darmir – zawołał, wdrapując się na worek umocowany za siodłem.
- Tutaj – odezwał się cichy głosik z środka. – Tu jestem dziadku.
Głos Darmira słychać było od strony spodu worka.
Adiar ruszył w dalszą drogę. Dziadek Omnicjusz zsunął się na boczną torbę i wskoczył do niej. Usadowił się okrakiem na usztywnionym brzegu. Spód worka przybliżał się do niego i oddalał w rytm końskiego biegu.
- Wytrzymaj jeszcze trochę. Uwolnię cię, jak się zatrzymamy.
- Rety – zawołał żałośnie Darmir. - Wszystkie kości mam chyba połamane.
Nie było rady. Trzeb jakoś uwolnić tego nicponia. Na szczęście jechali teraz trochę wolniej. Dziadek Omnicjusz wyciągnął zza pasa nożyk z lisiego zęba. Gdy tylko spód worka był wystarczająco blisko, dźgał go i nacinał. Nie było to łatwe, ale po kilku próbach udało mu się zrobić całkiem sporą dziurę.
- Zrobiłem Ci wyjście, biedaku. Kieruj się w stronę dzwonka.
Chwycił koniec swojej czapki i zaczął dzwonić najgłośniej jak potrafił. Nie musiał się obawiać, że Adiar go usłysz. Ludzie nie mogli usłyszeć magicznych skrzacich dzwonków.
Darmirowi nie było łatwo przeciskać się, kiedy worek podskakiwał na wszystkie strony, ale w końcu jego czapka wychynęła przez dziurę. Za czapką wysunęła się głowa i ramiona.
- Dziadku – zawołał radośnie wyciągając ręce.
Chwilowa radość szybko jednak wyparowała, gdy zobaczył ziemię przelatującą pod końskimi kopytami. Chwycił się natychmiast brzegu dziury.
- No dalej – zawołał dziadek Omnicjusz. – Chyba nie chcesz tam zostać?
Doramir nic nie odpowiedział. Nabrał tylko powietrza, a jego oczy zrobiły się wyjątkowe duże.
- Chyba nie myślisz, że narażałem swoje życie, żebyś sobie teraz tam siedział. Wyciągaj ręce – ponaglał starszy skrzat.
Darmir bał się, że wypadnie i zginie pod kopytami. Pozostawanie w worku, który podskakiwał na końskim grzbiecie też nie było jednak przyjemne. W końcu przemógł się i wyciągnął ręce.
- Uważaj – zawołał dziadek Omnicjusz.
Gdy tylko worek przy kolejnym podskoku zbliżył się do niego, chwycił Darmira za ramiona.
- Rety – krzyknął młody skrzat.
Dziadek Omnicjusz pociągnął go mocno do siebie. Darmir wyskoczył z worka. Zawisł na chwilę w powietrzu, niczym pszczoła, a potem spadł wprost na starszego skrzata. Runęli razem w dół. Wokół zrobiło się ciemno. Na szczęście spód torby nie był zbyt twardy.
- Dziadku, dziadku - krzyczał Darmir ściskając dziadka Omnicjusza.
- No, dobrze już. Uspokój się. Nic Ci się nie stało? Trzeba nam stąd wyjść jeszcze i dopiero będziemy mogli się radować.
- Prawda, ale skoro torba otwarta, to i wyjść nie będzie trudno - odpowiedział Darmir. - Tylko trzeba poczekać aż się zatrzymamy.
- Dlaczego nie wyskoczyłeś z worka, jak byliśmy jeszcze w stajni? Nie zdążyłem Cie ostrzec w porę bo ten bury nicpoń na mnie napadł. Ale przecież masz dzwonek na czapce. Nie dzwonił?
- Dzwonił, a jakże – odpowiedział Darmir wysuwając głowę nad brzeg torby. – Ale się zaplątałem w sakwie. A potem zrobiło się ciemno i wylądowałem na końskim grzbiecie.
Dziadek Omnicjusz dołączył do niego. Widzieli z tego miejsca tylko uciekające w dali drzewa i końskie kopyta bijące w piasek na drodze.
- W jakiej sakwie?
- W worku są jakieś ubrania, stary pognieciony pergamin, kamień do ostrzenia miecza i sakwa. A w tej sakwie... ze czterdzieści złotych monet.
Dziadek Omnicjusz aż westchnął.
- Całkiem spora fortuna – powiedział. – Niewielu wozi takie skarby samotnie po lesie. Widać szlachetny pan, skoro taki majątek posiada.
- Może go komuś ukradł?
- Mój drogi, Jagódka skarciła by cię srodze za te podejrzenia. Wiec, że gdyby był złodziejem, nie sypiałby spokojnie w karczmie tylko chował się po lasach. I do króla też by się raczej nie udawał.
- To bardzo źle – odpowiedział Darmir kiwając posępnie głową.
- Dlaczego – zdziwił się dziadek Omnicjusz.
Młodszy skrzat wskazał palcem na wiszący przed nimi spód worka. Czarny otwór, przez który niedawno się uwolnił rozbłyskał co chwilę na żółto. Złote krążki wyskakiwały z niego w rytm końskiego biegu. Monety, jedna po drugiej, lądowały w piasku drogi, która umykała pod nimi.
- Tam do diaska – syknął starszy skrzat. - Teraz my wyjdziemy na złodziejaszków. Zostawiłeś sakwę otwartą?
- Ledwie uszedłem z życiem – oburzył się Darmir. – Jak tylko do niej zajrzałem rycerz podniósł worek. Nie było kiedy jej zasunąć.
- Nic to, mój drogi. Gdy tylko się zatrzymamy poprosimy o pomoc wiewiórki. Zbierzemy te jego skarby i jakoś mu oddamy.
Tymczasem nieświadomy niczego Adiar jechał zastanawiając się nad tym co usłyszał od karczmarza. Służba w gwardii królewskiej wydawała się zajęciem bezpieczniejszym niż walka na polu bitewnym, a przy tym również sowicie opłacanym. Czasem pewnie będzie trzeba stawić czoła wrogom, pokonać smoka, albo dowieść męstwa w turnieju. Były to jednak błahostki w porównaniu z ciągłym wojowaniem. Myślał też o królewnie, która mimo wieku, nadal nie była wydana. Do tego jeszcze karczmarz twierdził, że od jakiegoś czasu brać rycerska nie odwiedzała tych okolic. Uroda panny chyba nie mogła być aż tak osobliwa, a charakter uciążliwy, żeby nie znalazł się jeden szlachetnie urodzony, skłonny o jej rękę zabiegać. Ostatecznie jednak Adiar uznał, że to nie jego sprawa. Jedni rodzą się do miecza inni do korony. Prawdziwy wojownik nie może trwonić czasu na piastowanie niesfornych panien.
Na tym zaprzestał rozmyślań, gdyż spomiędzy drzew wyłoniła się dość duża polana. Przez drugi jej koniec przepływał leśny strumień, którego szum było już od dłuższego czasu słychać pomiędzy drzewami.
- Chyba najwyższa pora na odpoczynek - stwierdził Adiar. Zsiadł z konia i podprowadził go do brzegu. Kiedy zwierze zanurzyło pysk w chłodnej wodzie zrzucił na ziemię worek i płaszcz, który zdjął w trakcie jazdy. Potem sam przykucnął i obmył twarz. Wyciągnął jeszcze kawałek suszonego mięsa i żując go położył się na trawie.
Dziadek Omnicjusz i Darmir wyskoczyli z torby i odbiegli kawałek brzegiem polany.
- No to jesteśmy wolni - stwierdził starszy skrzat. - Jak szybko zwołamy wiewiórki, to nim nasz gość skończy popas, jego złoto znów będzie na swoim miejscu.
- A może i my posilimy się trochę? - zaproponował Darmir patrząc na białą pieczarkę, której kapelusz bielił się nieopodal w trawie. Podbiegł do niej, objął rękami i spróbował wyrwać.
I wtedy od strony traktu, którym przyjechali poniósł się tętent końskich kopyt. Na początku cichy, ledwo wyczuwalny narastał z każdą chwilą. Usłyszał go też Adiar. Wstał z ziemi i dotknął dłonią miecza. Zdążył jeszcze pomyśleć o wrzuceniu na konia worka i płaszcza kiedy na polanę wjechało czterech jeźdźców. Gdy tylko spostrzegli Adiara, zwolnili i skręcili w jego stronę. Pierwszy z nich miał na sobie płytowy napierśnik, potarganą fryzurę, pyzatą twarz i duże okrągłe oczy bez brwi. Pozostali ubrani byli tylko w lekkie kolczugi, mieli kwaśny wyraz twarzy i miecze wiszące u pasa.
- Witaj, witaj dobry panie rycerzu - odezwał się ten, który wyglądał na przywódcę, kiedy już się zatrzymali. Spróbował się przy tym uśmiechnąć uprzejmie.
- Witajcie dobrzy panowie.
- Wolno wiedzieć kogóż mamy zaszczyt pozdrawiać? - kontynuował jeździec bez brwi.
- Adiar da Gerve. Rycerz i kawaler szlachetnego rodu da Gerve.
- Proszę, proszę. Wielce szlachetną osobę przychodzi nam gościć w naszych lasach.
- Czyżbym miał zaszczyt samego króla spotkać? - spytał Adiar, chociaż po wyglądzie, twarzach i okolicznościach spotkania nie mógł mieć dużych wątpliwości co do profesji przybyłych.
- Nie, skądże. Skąd mniemanie?
- Bo to królewskie lasy.
- A prawda. Królewskie. Ale co tam panie rycerzu. Jam jest Vergo da Malantes, rycerz nie mniej szlachetny od ciebie. Wiec, że król nosa z zamku nie wychyla, a nam tu pomieszkiwać przyszło. Więc lasy królewskie z nadania, a nasze z posiadania. Tym bardziej, że to my tu ładu i porządku pilnujemy. Dbamy, żeby nikt podróżnych nie niepokoił, zwierzyny nie płoszył i zamieszania nijakiego nie robił.
- Wielce szacowne zajęcie w służbie królewskiej - pokiwał z udawanym uznaniem Adiar, zastanawiając się przy tym jak bezboleśnie opuścić to niespodziewane towarzystwo.
- Prawda, szacowne. Choć niekoniecznie w służbie królewskiej. To raczej taka własna inicjatywa. - Tu Vergo przerwał na chwilę i popatrzył na swych towarzyszy. - I wiec, że trochę kłopotliwa przez to. Żołdu nikt nie wypłaca, a wiktu i opierunku darmo przecież nigdzie nie dostaniesz. Radzi byśmy więc byli, gdybyś raczył nas wesprzeć datkiem jakimś.
Twarz Verga przybrała wyraz tak cierpiętniczy, że Adiar tylko cudem się nie rozpłakał. Zamiast tego z bólem oświadczył:
- I ja rad bym był wielce, mogąc wam tę uprzejmość wyświadczyć. Jednakże nie mam nic co mógłbym wam darować.
- I mnie się tak zdaje dobry panie rycerzu, chociaż wolałbym mieć pewność.
Tym razem Vergo uśmiechnął się szczerze, kpiąco i złowrogo. Sięgnął ręką do pasa i rzuciła pod nogi Adiara starą wytartą sakwę, z której wysypały się na trawę złote monety.
- Poznajesz je może?
Adiar przyglądał się im przez chwilę. Potem popatrzył na leżący obok worek, w którym jeszcze tego ranka się znajdowały. Obrócił go czubkiem buta, aż zobaczył rozcięcie w dnie.
- Pomyślałby kto, że takie cuda można na leśnej drodze znaleźć? - kontynuował Vergo. - Zbieraliśmy je w nadziei, że ta złota ścieżka do właściciela nas doprowadzi. I doprowadziła, jak mi się zdaje.
- Wielce to szlachetne z waszej strony, że od zguby mnie ratujecie. Przeklętym byłbym niewdzięcznikiem gdybym was za to nie nagrodził - zaryzykował Adiar.
- Zaiste przeklętym. Ale nie dla nagrody podążyliśmy za tobą. Wyświadczysz nam wielką przysługę dodając do niego resztę, która wypaść nie zdążyła.
- To rozbój - powiedział bez wzburzenia i gwałtowności Adiar, gdyż było to oczywiste niemal od początku spotkania.
- To raczej podatek – powiedział Vergo. - Oddasz nam resztę złota, a darujemy ci zdrowie i życie.
- A jeśli wypadło już wszystko?
- Lepiej by było, żeby coś jeszcze zostało. Choć twój wierzchowiec też przedniej maści. Zatrzymamy go dla równego rachunku.
- Wybaczcie dobrzy panowie ale nie zatrzymacie ani złota ani wierzchowca, gdyż potrzebuję ich w dalszej podróży.
To rzekłszy Adiar wyciągnął miecz i oparł jego czubek na ziemi, tuż za leżącą przed nim sakwą. Vergo poczerwieniał na twarzy. Uniósł głowę i otwarł szerzej swoje okrągłe oczy.
- Nie złość mnie panie rycerzu bom człowiek gwałtowny. Sam jestem rycerskiego stanu więc doceniam twe męstwo. Ręczę na honor, że jeśli zaraz stąd pójdziesz krzywda cię żadna nie spotka.
- Do rabunku rycerskiego honoru nie potrzeba, ale może masz go dość, żeby stanąć na miecze? - zaryzykował po raz drugi Adiar.
Vergo wyprostował się w siodle, popatrzył na swoich kompanów i zaśmiał szyderczo.
- Słyszycie? To szelma. Wiec panie rycerzu, że zwykłem dawać wrogom moim wybór między lekką śmiercią przez ścięcie, a pojedynkiem. I wiec też, że nie masz wśród żywych takiego, który by mnie pokonał, chociaż w kurhanach paru by się znalazło. Czy aby nie zniechęca Cię to odrobinę?
- Stawaj albo jedź precz. Miło nam się gawędzi ale czas nagli.
Adiar uznał, że większą szansę ma w walce z jednym przeciwnikiem niż z czterema. Słowa Verga przyjął jako przechwałki i próbę nastraszenia. I miał rację. Vergo rzeczywiście chciał go nastraszyć i zdobyć złoto bez walki. Ale też bardzo lubił pojedynki. Ruchem dłoni kazał pozostałym jeźdźcom zostać w siodłach. Sam zeskoczył na ziemię.
- Stanie się według woli twojej. Waleczny jesteś czy też rozum ci odjęło, Vergo da Malantes skrzyżuje z tobą miecz. Miej w pamięci w tej godzinie, że nie jesteś mi wrogiem jeno przeszkodą. Zatem niech pierwsza krew o zwycięstwie decyduje. Zranisz mnie - odjedziesz wolno ze złotem. Na honor rodu da Malantes.
Niepokojąco szybka była to zgoda ale teraz już Adiar nie miał wyboru. Odpowiedział więc:
- Niech tak będzie. A jeśli moja krew dziś popłynie oddam bez słowa złoto i wierzchowca. Na honor rodu da Gerve.
Słysząc to Vergo znowu się uśmiechnął i otwarł szerzej oczy.
- A zatem stawaj - powiedział i wyciągnął miecz.
Unieśli ostrza i powoli przesunęli się w stronę środka polany. Stali przez chwilę patrząc na siebie w milczeniu. Nagle miecze zawirowały i zderzyły się rozcinając głośnym brzęknięciem powietrze. Vergo zaatakował gwałtownie. Adiar sparował cios. Kolejne cięcie zmierzało w jego głowę. Uchylił się i odpowiedział pchnięciem. Ale przeciwnika nie było już tam gdzie mierzył. Usłyszał świst powietrza. Odruchowo zasłonił się przed atakiem. Odskoczył do tyłu. Wziął głęboki oddech i ruszył do przodu. Miecze znów skrzyżowały się ze szczękiem. Jego cios zostało sparowany.
Vergo być może był rzezimieszkiem rabującym bezkarnie podróżnych na leśnych traktach, ale potrafił też sprawnie posługiwać się orężem. Dopiero teraz dotarło do Adiara, że jedno było możliwe dzięki drugiemu. Spotkał trudnego przeciwnika. Coś w środku szeptało mu, że całe jego bitewne doświadczenie może nie wystarczyć do zwycięstwa. Sparował kolejny atak i odpowiedział cięciem. Przeciwnik zasłonił się. Znów zatrzymali się na chwilę. Vergo przerzucił miecz do drugiej dłoni. Ruszył do natarcia.
Adiar skoncentrował się na obronie, żeby zyskać trochę czasu. Szukał jakiejś niedoskonałości w atakach przeciwnika. Cofając się dotarł szybko do skraju polany i poczuł na plecach opór gałęzi. Vergo uśmiechnął się triumfalnie. Zaatakował po raz kolejny. Adiar odskoczył w bok. Jedna z wygiętych jego plecami gałęzi świsnęła w powietrzu i zakołysała się wracając na swoje miejsce. I zapanowała cisza. Stali obaj w bezruchu patrząc na siebie.
Pierwszy poruszył się Vergo. Opuścił ostrze miecza i dotknął lewą ręką twarzy. Kiedy ją odsunął zobaczył na palcach czerwone ślady. Z rozciętego gałęzią policzka spłynęła cienka stróżka krwi.
- To chyba kończy nasz pojedynek panie rycerzu - stwierdził Adiar.
Twarz Verga nabrzmiała purpurą. Oczy zrobiły się tak wielkie, że wydawało się, że za chwilę wypadną. Usta wygięły się w szczerym, niepohamowanym gniewie.
- Morderca - wycedził przez zęby. - Podstępny, fałszywy, nikczemny, zdradziecki, zakłamany, bezczelny oszust. Nikt bezkarnie nie może mnie oszukiwać. Brać go!
I w rzeczy samej to zakończyło pojedynek. Adiar mógł zaproponować kontynuowanie walki, uciekać albo się bronić kiedy trzej jeźdźcy otaczali go konno. Ale nie zdążył. Coś twardego uderzyło go w głowę, wszystko zrobiło się czerwone, potem czarne. A potem nie myślał już o niczym.

2
Seener pisze:Oparł się przy tym wygodniej o kępę mleczu i pociągnął fajkę.
Spróbowałam to sobie wyobrazić. Zakładajac, że nie żyjemy w okresie Jury, kępki mleczu są niewielkie, więc oprzec się o nie nie można, a już tym bardziej wygodnie. Położyć, co innego:)
Seener pisze:Sad rozbrzmiewał śpiewem ptaków ukrytych w koronach drzew. Drzemkę przerwał dopiero szum skrzydeł biedronki, która akurat przelatywała w pobliżu.
No to ptaki go nie obudziły a niewinna biedronka tak zacharczała niewinnie skrzydełkami, że go obudziła?
Seener pisze:Ubrana była we własnoręcznie utkaną z jedwabiu, nici pajęczych i mchu leśnego suknię, na której wiosną kwitły małe stokrotki.
Wiesz, jeśli mi na ubraniu zaczęłyby wyrastac jakieś rośliny, zaczęłabym się niepokoić o czystosc ubrań. Nie wiem, jak to jest u skrzatów, ale połaczenie jedwabiu z rosnacymi nań roślinami jest nieco nieco niesmaczne
Seener pisze:- Wiele wiosen liczy królewna? - spytał.
- Będzie ze dwadzieścia i jedną na jesień
Zawsze mnie to nurtowało. Skoro królewna ma urodziny na jesień, to wieku nie liczy się w jesieniach? Ja urodziłam się w lecie, wiec dlatego licze to w latach:) Tak tylko z ciekawości pytam.

Ok, narazie przeczytałam pierwszy fragment:) Świetnie posługujesz się baśniowym stylem, czy jak to się tam zwie. Potem nie widziałam już żadnych błędnych zdań. Dobrze idzie ci z interpunkcją i świetnie dobierasz słownictwo właściwe do tekstu i atmosfery. O fabule wypowiem się, jak przeczytam do końca. Przepraszam, że tak na raty, ale skoro czytelnikowi chce się wracac do opowiadania, to chyba dobry to znak, co nie??
Pozdrawiam

3
Słońce tym czasem schowało się już całkiem za drzewami.
tymczasem
Adiar usiadł przy ławie stojącej pod ścianą i już po chwili stała przed nim misa z kapuśniakiem, a obok niej półmisek z dużym kawałkiem baraniego udźca.
Wiadomo.

Ciekawe toto - doskonały język, taki pod dzieci, ale i dorosłego pobudzi i każe wysilić szare komórki. Bo trochę tak piszesz, żeby dużo rzeczowników było w zdaniu. Stokrotki, myszki, zające koty, wąsy - plastycznie budujesz tekst, ale po części z takim edukacyjnym zacięciem. Żeby czytelnik miał co układać w myślach. To oczywiście, dobrze bo wszak to bajka, a ta musi być napisana w bajkowy sposób. Co ciekawe, to zaczątek historii - ciekawość skrzata prowadzi do tarapatów, rozpoczyna się przygoda. jedziesz po schemacie, ale to bardzo dobry zabieg - bo wciąga.

Dużym plusem są dialogi. Widać, kto stary, kto młody, kto się uczy, kto naucza. Te kwestie mówione przez ludzi są wysokich lotów, nie tylko jak na bajkę, ale przede wszystkim przez użycie zapomnianej staromowy i specyficznego doboru wyrazów. I, co fajne, jest tam humor.

Bajka, jak to bajka, jest bajeczna. Dużo pomysłów, które pobudzają fantazję. Podobało mi się. Nawet bardzo.

Wadą, dość dużą niedogodnością, jest brak wydzielonych akapitów. Akcja przeskakuje bez uprzedzenia na początku ze skrzatów na rycerza i trochę się w tym zgubiłem.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

4
Bardzo ciekawy, plastyczny tekst, który dobrze się czyta, i który tak bardzo działa na wyobraźnię, że chwilami można zapomnieć, że jest się tylko czytelnikiem (kilka razy mi się zdarzyło) - jednym słowem: porywasz w wykreowany przez siebie bajkowy świat i pozwalasz zapomnieć o rzeczywistości.
Bohaterowie są żywi i wiarygodni, mają charakter.
Bardzo też na miejscu jest tutaj styl - język, którym się posługujesz każe zwolnić, a kiedy się zwolni, zaczyna się czuć i smakować słowa.
Bardzo dobrze poradziłeś sobie ze sceną pojedynku, zawsze podobne opisy mnie męczą, a tutaj dostałam świetnie zarysowany obraz - dokładny, ale nie nudny. "Odskoczył w bok" - to jedno mnie przy tym ubodło - w bok bym wycięła.

Dobra robota. Podobało mi się.

Pozdrawiam.

Lek na bezsenność - cz.2 i ostatnia

5
Witam
Oto ciąg dalszy. Początek można przeczytać tutaj:
Lek na bezsenność. Cz. 1.


- Niedobrze? - spytał Darmir.
- Niedobrze - potwierdził dziadek Omnicjusz.
Vergo wraz ze swoimi kompanami związali ręce i nogi Adiara. Na oczach zawiązali mu opaskę ze starej brudnej chusty. Chcieli złapać jego wierzchowca, ale ten uciekł do lasu. Wrzucili rycerza na jednego ze swoich koni. Zabrali sakwę ze złotem, miecz i dziurawy worek, i ruszyli w drogę.
- I to wszystko nasza wina. – Darmir kiwał głową niezadowolony. – Co nam teraz począć?
Dziadek Omnicjusz tylko zmarszczył brwi i pogładził brodę. Stał chwilę w milczeniu, z miną srogą straszliwie. W końcu przemówił:
- Skoro już w te tarapaty go wpędziliśmy, to trzeba go z nich wyciągnąć. Inaczej Jagódka przegoni nas precz. Rozprawimy się ze zbójami i uratujemy tego nicponia, albo nie nazywam się Omnicjusz. Trzeba nam zadbać, żeby zdrowy i cały z tej przygody wyszedł. Ruszymy za nimi natychmiast.
Każdy, kto kiedykolwiek jeździł na jeżu dobrze wie, że nie jest trudno namówić go do przejażdżki. Trzeba dać mu tylko jakiś smakołyk. Wie też, że nie jest trudno na niego wsiąść. Dużo gorzej może być przy zsiadaniu. Darmir nie był szczęśliwy, że jemu akurat to się przydarza. Nie lubił kłujących kolców, nie lubił jeżowych pomrukiwań, a najbardziej nie podobało mu się to, że musiał oddać całą swoją pieczarkę w zamian. Jednak dziadek Omnicjusz miał minę tak srogą, że nie było mowy o protestach. Zasiedli więc na grzbiecie zwierza i trzymając się kolców ruszyli w pościg.
Z czasem Darmir musiał uznać trafność wyboru transportu, bo jeż okazał się być dawnym mieszkańcem tych okolic i bardzo dobrze znał wszystkie ścieżki, dróżki i skróty. A najważniejsze było to, że wiedział gdzie mieści się zbójnicka kwatera. Truchtał więc sobie nieśpiesznie czasem drogą, czasem wśród drzew. Pomrukiwał przy tym często, jak na prawdziwego jeża przystało i węszył nosem w trawiastych gęstwinach. Aż w końcu skręcił w las, przebiegł między paprociami i brzozami, i zatrzymał się na skraju drzew, nieopodal kamienistej drogi.
Stali tak czas jakiś. Darmir nawet zniecierpliwił się trochę, ale w końcu z oddali usłyszeli ludzkie głosy. Na drodze pojawili się jeźdźcy. Jeden jechał konno dumnie wyprostowany. Pozostali szli pieszo prowadząc swoje wierzchowce. Skrzaty od razu rozpoznał związanego rycerza, przerzuconego przez grzbiet jednego z koni. Vergo, który jako jedyny siedział jeszcze w siodle nie miał już śladów krwi na policzku. Za to nadal był rozgniewany. Wykrzykiwał wciąż jak haniebnego postępku dopuścił się Adiar i jakimi torturami odpłaci mu za oszukiwanie w pojedynku. A było ich niemało i prawie wszystkie były okrutne.
- Jak my go teraz uratujemy dziadku - odważył się na pytanie Darmir, kiedy jeż ruszył w dalszą drogę.
- Uratujemy i już! - odpowiedział krótko i zdecydowanie dziadek Omnicjusz. A powiedział to takim tonem, że strach było pytać dalej.
Darmirowi przygody przestały się podobać już kiedy musiał oddać pieczarkę. Ale teraz nabierał coraz silniejszego przekonania, że należy powstrzymać ciekawość i w przyszłości nie sprawdzać co obcy wędrowcy wożą ze sobą.
Jeż tymczasem człapał nieśpiesznie śladem zbójnickiego marszu. Nie musiał się przy tym zbytnio wysilać bo droga wiodła tak stromo pod górę, że nawet Vergo zsiadł z konia i maszerował pieszo, nie przestając przy tym planować okrucieństw jakimi zamierzał ugościć Adiara.
Słońce było już nisko nad zachodem. Zbliżali się właśnie do przełęczy gdy w powietrzu rozległo się ostre, przenikliwe skrzeczenie. Niezbyt głośny, nieprzyjemny dla ucha dźwięk dochodził gdzieś z oddali, odbijany echem od gór. Skrzaty rozejrzały się wokoło. Ludzki pochód, który znajdował się przed nimi zatrzymał się na chwilę. Rozbójnicy spojrzeli na swego przywódcę pytająco. Ten tylko machnął ręką i ruszyli dalej.
Jak się okazało był to prawie koniec wędrówki, bo po drugiej stronie przełęczy minęli kilka dużych skał leżących na zboczu, niewielki lasek, mały strumyk i dotarli do ukrytej za drzewami pieczary.
- Przykuć do ściany, ocucić i przygotować jakąś strawę i napitek. Będziem dziś świętować - rozkazał Vergo.
Rozbójnicy zakneblowali Adiarowi usta i przywiązali go do stalowego ucha wkutego w skałę. Cebrzyk lodowatej wody ze strumienia wylany na głowę ocucił go dość szybko. Na tym jednak chwilowo zakończyli tortury. Przed jaskinią zapłonęło ognisko, nad którym piekł się pokaźny kawał mięsiwa. Cała czwórka rozsiadła się obok, popijając przy tym wino z glinianych pucharków. Vergo ostrzył kamieniem długi sztylet ze zdobioną rękojeścią i wpatrywał się w jeńca z przepaską na oczach, klęczącego pod ścianą.
- Z pustym żołądkiem ciężko o dobry koncept – stwierdził dziadek Omnicjusz.
Na szczęście Darmir wypatrzył w pobliżu poziomki i trochę dzikiego szczawiu.
- Możemy się teraz podkraść i przeciąć mu więzy – zaproponował młodszy skrzat, kiedy tak sobie podjadali, siedząc w miękkiej trawie.
- Cóż nam z tego przyjdzie, mój drogi. Ten biedak ledwo chodzi. Nie ma mowy, żeby uciekł. Zaraz go ucapią i przywiążą z powrotem.
- No to musimy się ich jakoś pozbyć.
- To oczywiste – przytaknął dziadek Omnicjusz. – Tylko jak?
- Nas się raczej nie wystraszą – stwierdził Darmir.
Milczeli tak chwilę pogryzając poziomki, kiedy nagle młodszy skrzat uśmiechnął się szeroko.
- Wiem! – niemal krzykną. – Wiem jak go uratujemy. W pobliżu fruwa sporo biedronek. Przyniesiemy im trochę wody ze strumienia. Za to, że nie będą musiały jej znosić kropla po kropli do swoich kwiatków, powiedzą nam gdzie w pobliżu jest najsłodszy nektar. Przecież biedronki najlepiej to wiedzą. W lesie mijaliśmy stary pień drzewa, w którym żyją pszczoły. W zamian za informację o nektarze dadzą nam trochę miodu.
- I? - spytał nieco zdumiony dziadek Omnicjusz, kiedy Darmir na chwilę zawiesił głos.
- Przecież to proste dziadku. Teraz będziemy musieli tylko znaleźć niedźwiedzia, który za miód przegoni tych złoczyńców i Adiar będzie uratowany.
- Tak, proste - przytaknął dziadek Omnicjusz i bacznie przyjrzał się Darmirowi. - Dobrze, że nie potrzebujemy smoka, bo aż się boję pomyśleć co byśmy musieli zrobić. Mój drogi Darmirku, biedronki są tak nieśmiałe, że trudno z nimi porozmawiać, o wyjawianiu tajemnic nie wspomnę. Poza tym to motyle wiedzą najlepiej gdzie jest najsłodszy nektar. Pszczoły... pszczoły mają żądła, a pertraktować z niedźwiedziem można i latami. Czyś ty przypadkiem po drodze nie zajrzał do woreczka z pyłkiem na sen?
- Ależ skąd - oburzył się Darmir. - Jest jeszcze całkiem pełny. Nie dalej jak trzy dni temu Jagoda przyrządziła mi świeżą porcję. A pomysł jest bardzo dobry. Biedronki dadzą się przekonać, a zamiast niedźwiedzia możemy wybrać świstaka. Jest już ciemno. Przy ognisku mógłby wyglądać na całkiem durze zwierze. Tylko... - tu młody skrzat strapił się poważnie - tylko, że świstaki nie jadają miodu.
- Daj już spokój z tym miodem i świstakami. Słuchaj uważnie. Jeśli pyłek na sen pomaga tobie, to może pomóc i im. Pójdziesz więc do tego kosza z glinianym gąsiorkiem, który leży za ogniskiem i sypniesz z pół mieszka. Zmęczyli się długą drogą więc sen im nie zaszkodzi, a nam da czas i sposobność, żeby uratować tego nieszczęśnika.
Darmir kiwał przez chwilę głową ale nie mógł się nie zgodzić, że plan dziadka Omnicjusz jest trochę lepszy i łatwiejszy do wykonania.
- Twój plan chyba rzeczywiście jest lepszy, dziadku.
- Oczywiście, że jest. Słońce już się schowało, łatwo się prześlizgniesz w mroku. Biegaj szybko, zrób co należy i wracaj natychmiast. Czasu jest coraz mniej.
Trudno było powiedzieć czy czasu jest dużo, czy mało bo towarzysze Verga bardziej byli zajęci pieczonym mięsem i napitkiem niż torturami. Sam Vergo zaś, posiliwszy się już, wrócił do swojego monologu.
- Wymyśliłem dla Ciebie tortury tak straszne, że aż mnie dreszcz przechodzi jak o nich pomyśle. Nikt bezkarnie nie będzie oszukiwał Vergo da Malantesa. Wiem, wiem. Wiem co chciałbyś powiedzieć dzielny przyjacielu. Gałązka sama odskoczyła, a ty nie jesteś niczemu winien. Ha! To może ja jestem winien, że w tak podstępny i oszukańczy sposób chciałeś mnie pokonać? Nie. Vergo da Malantes walczył uczciwie. I co go za to spotkało? Za to, że stanął do pojedynku i dał Ci szansę. Teraz zapłacisz za to, że nie potrafiłeś przegrać godnie. Będę okrutny i bezwzględny, będę straszny i nikczemny. Ta noc sprawi, że będziesz żałował, że wyzwałeś mnie do walki. A jeśli o świcie nadal będziesz żył, to będziesz żałował jeszcze bardziej.
Adiar nie mógł odpowiedzieć, gdyż wciąż był zakneblowany. Wykręcone do tyłu ręce drętwiały. Klęczał oparty plecami o skalną ścianę. Guz z tyłu głowy pulsował tak mocno, że naprzemian dostawał zawrotów głowy i mdłości.
Darmir bez większych trudności przemknął w mroku w pobliże gąsiorka. Gdy był już obok niego, jeden z rozbójników podniósł kosz, żeby uzupełnić swój pucharek. Skrzat schował się w gęstej trawie. Po chwili wino wróciło na swoje miejsce. Wspiął się ostrożnie po wiklinowych witkach. Korek był ledwie zatknięty. Wyciągnął go z mozołem i sypnął do środka magicznego proszku. Dla pewności dosypał jeszcze drugą porcję, a na wszelki wypadek trzecią. Potem zeskoczył na ziemię i schował się pomiędzy drzewami
Dziadek Omnicjusz nigdy wcześniej nie widział człowieka zażywającego nasenny specyfik. Wiedział jednak, że skrzaty z natury raczej opornie poddają się zaklęciom. Skoro więc ten magiczny pyłek potrafił uśpić skrzata to tym bardziej powinien zadziałać na ludzi.
Vergo skończył właśnie ogryzać sporą kość i cisnął ją za siebie. Wstał i wyciągnął zza pasa ozdobny sztylet. W drugiej ręce trzymał pucharek z winem.
- Panowie bracia – zawołał. – Pora nam zająć się naszym gościem. Dziś ja będę czynił obowiązki, bo to ja mam z nim rachunek do wyrównania. Na dobry początek obedrzemy go ze skóry.
- Zdrowie naszego wodza - krzyknął najwyższy z jego towarzyszy.
- Zdrowie – odpowiedzieli pozostali i wychylili swoje pucharki.
Najniższy z rozbójników chwycił za gąsiorek i dolał towarzyszom wina.
- A może go najpierw poprzypalamy? – zaproponował ten średni.
- Oczywiście – krzyknął Vergo. – Przecież jak już go obedrzemy ze skóry nie będzie co przypalać.
- Wypijmy za to – zawołał znów najwyższy.
- Możemy mu też odciąć uszy i palce – odezwał się średni, gdy pociągnęli z pucharków.
- Tylko palce – sprzeciwił się Vergo. – Uszy mu się przydadzą, żeby słyszał własne krzyki.
- Tak jest – wtrącił się najmniejszy. – Przypalimy go, potem obedrzemy ze skóry, a na koniec obetniemy mu palce.
- Na zdrowie – krzyknął znów najwyższy.
Znów wychylili pucharki.
- Tfu – syknął Vergo wypluwając wino na ziemię. – Cóż to za cienkusz.
Pozostali rozbójnicy popatrzyli zdziwieni na siebie. Średni powąchał swój pucharek i skrzywił się.
- Mamy dziś wyjątkową okazję – kontynuował przywódca bandy. – Dawajcie miodu.
- Tak jest – zawołał najniższy i chwyciwszy kawałek płonącego drzewca pobiegł do pieczary.
- Oj, poświętujemy dziś, poświętujemy. – Vergo rozkoszował się widokiem swego jeńca, który szarpnął się, próbując się uwolnić. Zsunął mu z oczu przepaskę. - No panie rycerzu, wolisz być przypalany na wstępie czy raczej obdarty ze skóry? Chyba nie robi Ci to większej różnicy, a ja bardzo lubię przypalanie. Panowie bracia w niedoli, nie pozwólmy czekać naszemu gościowi dłużej. Wołajcie tego trzeciego szelmę, zanim cały miód tam wypije.
Wszyscy spojrzeli w stronę wielkiej dziury w skale. W ciemności nie było już widać poświaty z płomienia. Popatrzyli po sobie. Twarz Verga przybrała srogi grymas. Najwyższy, nic nie mówiąc, chwycił następny kawałek płonącego drewna i pobiegł do jaskini. Po chwili wychynął z niej z powrotem. Był jednak sam.
- I cóż tam? – zawołał Vergo wyraźnie rozdrażniony. – Gdzież ten łotr?
- Śpi – odpowiedział niepewnie kompan.
- Śpi? - Krzyk Verga poniósł się doliną. – Już ja go obudzę. Co to za obyczaje? Pilnuj go – wskazał średniemu więźnia.
Ruszył szybkim krokiem w kierunku pieczary. Najwyższy szedł obok rozjaśniając mu drogę. Zniknęli w środku. Średni stał zdziwiony patrząc to na więźnia, to na wejście. Z środka dobył się wrzask. W powietrzu niosły się klątwy, groźby i złorzeczenia. Glos Verga budził lęk i trwogę.
- Zatłukę go gdy tylko się obudzi. Zrobiłbym to już teraz, ale nic nie będzie pamiętał. Niech tylko otworzy swoje zapijaczone oczy, a wyjaśnię mu jak się wykonuje moje rozkazy.
Przywódca bandy wybiegł na polanę. Zatrzymał się gwałtownie. Nabrał powietrza głęboko w płuca i przez chwilę nic nie mówił. Jego oczy znów zrobiły się wyjątkowo wielkie. Średni z jego towarzyszy leżał na trawi pochrapując cichutko.
- Miałeś pilnować więźnia – wrzasnął Vergo.
Podbiegł do śpiącego i zaczął go szarpać.
- Wstawaj, bo ciebie też obedrę ze skóry. Już ja się z wami rozprawie. Gdzie mój miecz?
Zerwał się na nogi i rozejrzał wokoło. Najwyższy ze zbójów siedział pod skałą obok wejścia do jaskini. Głowę miał przechyloną na bok, a oczy zamknięte. Chrapał coraz głośniej.
Vergo otwarł usta, żeby krzyknąć ale zamiast tego ziewnął. Otwarł szerzej oczy i znów chciał coś powiedzieć, ale ziewnął po raz drugi.
- Może i ja się chwilkę zdrzemnę - wyszeptał w końcu przy trzecim ziewnięciu i ułożył się na trawie.
Adiar ani myślał zastanawiać się dlaczego jego oprawcy zasnęli tak nagle. Szarpał się i wyginał, próbując się uwolnić. Lina była mocna i ciasno zaciśnięta. Przy każdym ruchu raniła skórę wokół nadgarstków. Pulsowanie w głowie narastało. Kiedy zrobiło mu się ciemno przed oczami przyklęknął i przerwał na chwilę. Potem wstał i szarpnął jeszcze raz. Lina zsunęła się bezboleśnie.
Nie było czasu do stracenia. Wyszarpnął z ust knebel. U wejścia do jaskini leżał jego miecz, torba i sakwa ze złotem. Zebrał je i podbiegł chwiejnym krokiem do koni. Stały przywiązane do drzew rosnących nieopodal. Wskoczył na jednego z nich i ruszył w las.
- No i po wszystkim - powiedział Darmir kiedy zszedł już z kamiennej ściany i oddał dziadkowi Omnicjuszowi nóż z lisiego zęba. - Lina poszła jak źdźbło trawy, Adiar uwolniony możemy wracać do domu.
- Ja też się stęskniłem za Jagodą, ale mamy tu jeszcze co nieco do załatwienia. O tej porze chyba spotkamy tu jakąś sowę.
- Sowę?
Dziadek Omnicjusz pokiwał tylko głową i powiedział:
- Drogi Darmirze, wyciąganie z tarapatów nie polega na pozostawianiu kogoś ciemną nocą w środku lasu. Musimy się upewnić, że nasz gość znajdzie schronienie. Dopiero wtedy wolno nam wracać do domu.
Adiar nie miał ani czasu, ani siły myśleć o schronieniu. Chciał tylko uciec jak najdalej zanim jego prześladowcy obudzą się z drzemki. Gnał więc najszybciej jak się dało. Mroki nocy rozświetlała blada połówka księżyca. Przejechał przez przełęcz i zjechawszy trochę w dół skręcił na wąską dróżkę między drzewami. Pędził nią czas jakiś, aż wreszcie postanowił sprawdzić czy pościg nie podąża za nim. Uniósł się lekko w siodle i odwrócił za siebie. I wtedy czerń nocy rozbłysła jaskrawą czerwienią. A potem nastała ciemność jeszcze czarniejsza i głębsza.

***

Cisza kołysała niczym fale bezkresnego morza. Wszędzie dookoła zalegała ciemność. Gdzieś z daleka nadpłynęła muzyka. Odległa i słaba. Zwiewna niczym poranna mgła na łąkach. Przybierała na sile i robiła się wyraźniejsza. Z czasem można już było poznać, że nie jest to muzyka lecz głos. Delikatny i spokojny. Powoli wszystko zaczęło jaśnieć.
Adiar dojrzał plamy, które nie były już szare ani czarne, lecz jasne i kolorowe. Zmrużył oczy, ale wtedy nagły ból przeszył mu czoło i skronie. Gdy zmrużył je po raz drugi zobaczył ludzką twarz. Młodą, dziewczęcą, o jasnej cerze, gładkich policzkach, zielonych, głębokich oczach przepełnionych spokojem i jasnoczerwonych ustach, które wciąż się poruszały. To z nich płynął głos, który go zbudził. Nie rozumiał słów. Słyszał tylko ich melodię, która przywiodła go do świadomości.
Zmrużył oczy raz jeszcze i zobaczył ją całą. Klęczała przy nim, podtrzymującą jego głowę. Mówiła do niego. Pochylała się tak, że jej długie włosy koloru płonącego ognia kołysały się przed jego oczami. Wydawało mu się, że gdyby ich dotknął poparzył by sobie palce.
Przez chwilę sądził, że nie żyje, że zginął i trafił do innego świata, w którym ta boska istota jest jego opiekunką. Przecież wśród żywych niepodobna spotkać osoby tak cudownej, o tak zielonych oczach, tak pięknych ustach, tak łagodnym głosie i delikatnych dłoniach. Musiała być boginią, która sprawia, że wszystko co złe nie ma do niego dostępu.
Chciał się ruszyć, chciał coś powiedzieć, ale głos nie wydobył się z jego ust. Zamiast tego ciszę przecięło ostre, piskliwe, kaleczące uszy skrzeczenie. Kiedy ten okropny dźwięk się powtórzył głowa Adiara znów opadła na ziemię i odpłynął w ciemność.

***

Gdyby ktoś chciał namówić sowę do wspólnych lotów za dnia, równie dobrze może zaprosić stuletni dąb na wiosenny spacer. Ale już w nocy nie trzeba jej nawet zachęcać. Wystarczy grzecznie poprosić.
Kiedy Adiar opuścił obozowisko rozbujników, skrzaty ruszyły na poszukiwanie przyjaznej sowy, która pomorze im obserwować rycerza z lotu ptaka. W swojej okolicy dziadek Omnicjusz znał większość zwierząt, ale w tym lesie był po raz pierwszy. Poszukiwania nie były więc takie proste. Na szczęście zupełnie przypadkiem obudził dzięcioła, który wskazał mu drogę. Pani sowa chętnie zgodziła się służyć pomocą i już po chwili dwa skrzaty siedziały na jej szyi wtulone w gęsty puch. Wierzchołki drzew śmigały im w dole, pod stopami.
Niestety Adiara nie było nigdzie widać. Przelatywali nad okolicznymi ścieżkami i drogami, zaglądali między drzewa – wszędzie pusto. Wreszcie sowa zaczęła krążyć, zataczając coraz większe koła. Dziadek Omnicjusz musiał przyznać, że to sprytna i skuteczna metoda. I chociaż znów trochę czasu to zajęło, to w końcu dostrzegli w dole wierzchowca. Zwierzę stało samotnie przy drodze, najwyraźniej drzemiąc. Rycerza jednak przy nim nie było.
- A cóż to ma znaczyć? – zdziwił się dziadek Omnicjusz.
- Może niedźwiedź go porwał – domyślił się Darmir.
- Mój drogi, o tej porze nocy niedźwiedzie chrapaniem kruszą skały. Prędzej on by wyniósł niedźwiedzia z jego jaskini. Może sam sobie uciął drzemkę? Musi być gdzieś w pobliżu.
I w rzeczy samej chwilę później odnaleźli Adiara. Leżał bez przytomności na leśnej drodze pod rozłożystym drzewem. Na kamieniach obok głowy widać było ślady zakrzepłej krwi.
- Cóż nam robić? - spytał przestraszony Darmir.
- Ha, cóż robić. Nieść go przecież nie będziemy. Zdaje mi się, że ta gałąź jest winna wszystkiemu. - Tu dziadek Omnicjusz wskazał konar wyciągający się nad dróżką parę kroków dalej. - Kiedy tak uciekał w pośpiechu, musiał uderzyć głową i teraz leży tu biedak. Ale żyw. Ocucić nam go trzeba, opatrzyć trochę i po wszystkim.
Nie było to proste zadanie. Z pomocą Jagody, która znała się na leczniczych ziołach tak dobrze, że żaden skrzat w okolicy nie mógł się z nią równać, sprawa byłaby łatwa. Ale niestety nie było jej z nimi.
- Trudno, musimy sobie radzić sami - stwierdził dziadek Omnicjusz i pożegnawszy serdecznie panią sowę, ruszyli w las. Jakimś dziwnym trafem zamiast znajdować rośliny lecznicze, cały czas trafiali na coś do jedzenia. W końcu przysiedli więc na posiłek i chwilkę odpoczynku.
Kiedy, podjadłszy sobie trochę, zamierzali wrócić do poszukiwań, wiatr chłodny zerwał się nagle nad lasem. Liście na drzewach zaszumiały z niepokojem, a gdzieś nad nimi rozległo się głośne, piskliwe skrzeczenie.
- Co to było? - spytał Darmir.
- Kto to może wiedzieć - odpowiedział dziadek Omnicjusz. - Zwierz pewnie jakiś się zbudził. Słońce już wstaje. Wracajmy lepiej do Adiara.
W trakcie drogi powrotnej odgłos powtórzył się jeszcze parę razy, ale już ciszej.
- Dziwny to jakiś zwierz - szepnął dziadek Omnicjusz. Widząc niepokój w oczach Darmira, dodał: - Ale chyba już gdzieś poszedł, albo poleciał, bo słychać go coraz słabiej.
Gdy wrócili w pobliże drogi rzeczywiście żadnego zwierza nie było. Za to pojawili się jeźdźcy. Kilkunastu mężczyzn w lekkich zbrojach siedziało na dorodnych brązowych koniach. Na głowach mieli niewielkie hełmy, a przy pasach miecze. Spod zbroi wyglądały żółtopomarańczowe szaty. Jeden z nich zsiadł z konia i uklęknął przy Adiarze. Przyglądał mu się przez chwilę, po czym powiedział:
- Głowa rozbita, ale żyw. Na rękach ma ślady po linie.
- Pewnie Vergo go ugościł – stwierdził mężczyzna wyglądający na dowódcę.
Z lasu wyjechało jeszcze trzech jeźdźców. Prowadzili rumaka, którym uciekał Adiar.
- I co tam ? – spytał dowódca.
- To chyba jego rzeczy – odpowiedział jeden z nowoprzybyłych i rzucił na ziemię miecz i skórzaną torbę.
- Sprawdziliście co w torbie?
- Sprawdzilim. – Tu jeździec zawiesił na chwilę głos i popatrzył na leżącego Adiara. – Całkiem sporą fortunę ten nieszczęśnik przy sobie wiezie? W sakwie ma ze czterdzieści złotych groszy. Znaleźliśmy jeszcze ten pergamin.
Dowódca wziął do ręki brudny, pognieciony zwój i przyjrzał mu się uważnie. Rozwinął go i patrzył przez chwilę. W końcu przemówił:
- To dokumenty rodowe. Zdaje mi się, że to szlachcic. Trzeba go będzie zabrać do zamku i opatrzyć.
- Koń ma znamię wypalone na boku – zauważył jeden z jeźdźców. – Królewska stadnina.
Dowódca podjechał bliżej i przyjrzał się uważnie.
- W rzeczy samej – powiedział po chwili. – Vergo chętnie pożycza królewskie konie, ale z pełną sakwą gości nie wypuszcza. Dziwne to wszystko. Może być, że to rycerz szlachetnie urodzony. Ale może też być, że to jeden z tych zbójów od reszty bandy postanowił się cichcem oddzielić.
Jeźdźcy popatrzyli na niego pytająco.
- Nie nam o ty decydować – ciągnął dalej. – Zabierzemy go przed oblicze miłościwie nam panującego. Król sam najlepiej będzie wiedział co z nim dalej uczynić.
Dowódca zarządził więc powrót do zamku. Adiar wylądował na noszach z gałęzi i liny, ciągniętych przez wierzchowca zabranego rozbójnikom. Wkrótce wszyscy ruszyli na wschód.
- No to mamy szczęście – stwierdził dziadek Omnicjusz.
- Szczęście? – zdziwił się Darmir. – Biorą go za rozbójnika. Powiodą go do zamku, a tam aż strach pomyśleć co z nim się stanie.
- Prawda. Ale przynajmniej znajdzie bezpieczne schronienie. Sami byśmy go tam przecież nie zanieśli. Chyba tylko jakbyś znów znalazł sposób, żeby nakłonić niedźwiedzia do pomocy.
Darmir zrobił kwaśną minę i założył ręce.
- No nie złość się już mój drogi. – Dziadek Omnicjusz uśmiechnął się do niego. – Lepsi żołnierze królewscy niż rozbójnicy. Słyszałeś, że król jest miłościwy i roztropny. Jak tylko Adiar wróci do przytomności, wszystko im wyjaśni.
- A jeśli mu nie uwierzą?
- No cóż… - Starszy skrzat pogładził swoją brodę. – Najwyżej znowu go uratujemy. Tym czasem o jego zdrowie trzeba nam zadbać. Może nie równać mi się z Jagodą w leczeniu ziołami i zaklęciami, ale o uzdrawianiu wiem to i owo. Najpóźniej jutro do domu wrócimy.
Ruszyli więc za żołnierzami wiozącymi Adiara. A że nie jechali oni z rannym zbyt szybko, to i skrzatom własne nogi wystarczały. Szli sobie lasem, pogwizdując i podśpiewując. Dziadek Omnicjusz rozpalił nawet fajkę kiedy koło południa zatrzymali się wszyscy na odpoczynek. Las znów obdarował ich szczodrze swoimi owocami, a po posiłku znalazła się chwilka na drzemkę. Kiedy ruszali w dalszą drogę, nie byli ani głodni, ani zmęczeni, a Darmir miał w sobie tyle energii, że co drugi krok musiał podskakiwać. Dziadek Omnicjusz tylko uśmiechał się lekko i pogwizdywał sobie wesoło.
Podróżowali tak lasem przez czas dość długi. Mijali polany i strumyki. Skrzaty pozdrawiały napotkane po drodze wiewiórki i machały do ptaków. Darmir miał dłonie całe fioletowe, gdyż postanowił kosztować soku z jagód znajdowanych po drodze. Dziadek Omnicjusz zdecydowanie wolał poziomki i liście szczawiu.
Las zaczął się przejaśniać i rzednieć. Maszerowali w górę po niezbyt stromym zboczu. Przerwy między drzewami robiły się coraz większe. W końcu dotarli do szczytu wzniesienia.
Widok, który zobaczyli sprawił, że Darmir zamilkł, a dzidek Omnicjusz przestał pogwizdywać. U stóp pagórka, na którym stali rozpościerała się królewska Słoneczna Dolina. Od południa zamknięta górskimi szczytami, od północy mniejszymi wzniesieniami, była tak rozległa, że trzeba by chyba dnia całego, żeby ją przemierzyć konno. Drugi jej koniec niknął gdzieś za horyzontem, tak że nie sposób było powiedzieć ile dni trzeba, żeby do niego dotrzeć. Na dnie rozpościerał się dywan łąk, na których niezliczonymi kolorami kwitły maki, chabry, stokrotki, tulipany, kaczeńce, jaśminy, czereśnie i setki innych roślin. Nawet takich, których skrzaty nie umiałyby nazwać. Przedzielone były miejscami złotem pól, na których rosło zboże i błękitnymi nitkami strumieni połyskujących tu i ówdzie. Po brzegach doliny zieleniły się szerokie połacie lasów. Z dna wystawały miejscami wzniesienia podobne do tego, na którym się właśnie znajdowali.
Na najbliższym wzniesieniu jaśniał w słońcu zamek królewski, u stóp którego rozpościerało się królewskie miasto Estercja. Na drugim wzniesieniu, przysłoniętym nieco przez pierwsze, machał majestatycznie swoimi ramionami wiatrak.
- Wiatrak - wypowiedział ledwo słyszalnie Darmir. - Widzisz dziadku? Wiatrak! Prawdziwy.
- Widzę, widzę - odpowiedział dziadek. - Wiatrak, dolinę, zamek. Zdaje mi się, że jesteśmy już na miejscu. Ruszajmy, bo żołnierze odeszli już kawałek.
- Ale tam jest wiatrak - teraz Darmir już prawie krzyczał. - Prawdziwy.
- Mój drogi Darmirze, wiatrak nie zjedzie ze wzgórza i nie zgubi nam się, a żołnierze mogą. Ruszajmy tedy zanim nam znikną z oczu.
I ruszyli w dalszą drogę, która w istocie nie była zbyt długa. Darmir wciąż się potykał, nie mogąc oderwać wzroku od wiatraka, ale ostatecznie szczęśliwie dotarli do zamku.
Gdy zbliżali się do bramy, najpierw zabrzęczał dzwonek na czapce Darmira. Chwilę potem dołączył się do niego dzwonek z czapki dziadka Omnicjusza. Nie były to jednak pełne trwogi dzwonki alarmowe, ale radosne pobrzękiwanie. Po chwili brzęczących dzwonków słychać już było znacznie więcej.
Tam gdzie żyją ludzie dobrzy i prawi, tam zawsze znajdą się też skrzaty chętne pomóc w ciężkiej pracy. A że król Estercjan, panujący na zamku w tych czasach, szczególnie sprawiedliwym był mężem, tedy i skrzatów w okolicy nie brakowało. Spotkali więc w zamku dziadka Seliana, który był najstarszy ze wszystkich. Spotkali też braci Eliasa, Teliasa i Nesteliasa, którzy byli synami córki stryjecznej siostry dziadka; Besnara i Faroda - dwóch skrzatów, którzy pomagali drwalom w górach, ale przyjechali pomagać w lecie na zamku; Oriell, która pięknie śpiewała nie tylko kołysanki i Nasturcję, która była wnuczką dziadka Seliana w linii prostej i piekła najlepsze ciasto z jagodami w całej dolinie. Była tam jeszcze cała gromada innych skrzatów, starszych i młodszych, grubszych i chudszych, wyższych i niższych, których imion Darmir nie był w stanie spamiętać, a którzy byli, albo nie byli krewnymi dziadka Seliana.
I pewnie skończyłoby się to spotkanie tradycyjnym powitaniem, wymianą skrzacich uprzejmości i obietnicą pomocy, gdyby nie fakt, że dziadek Omnicjusz okazał się być ciotecznym bratem żony syna kuzyna ojca dzidka Seliana. Byli więc sobie jak bracia.
- Będzie uczta! - obwieścił dziadek Selian i o protestach mowy być nie mogło.
Na ucztę czas miał jednak przyjść dopiero późną nocą, kiedy już ludzie w głębokim śnie się pogrążą i wszystkie skrzacie sprawy zostaną załatwione. Tym czasem, po gorącym powitaniu, dziadek Omnicjusz przedstawił przyczynę podróży swojej i Darmira.
- Nie nam się mieszać w ludzkie sprawy – stwierdził dziadek Selian. – Skoro jednak odpowiadacie za jego los, to my wam pomożemy. O zdrowie tego nieszczęśnika nie musicie się już martwić. Głowę sobie trochę potłukł, więc najpóźniej za dwa dni będzie zdrów jak dąb. Moja w tym głowa. Wy zaś w gościnie u nas do tego czasu zostaniecie. Do twej szacownej Jagody, Omnicjuszu, natychmiast gołębia z wiadomością poślemy, żeby się dalej troskami o was nie dręczyła.
Tak więc, czy tego chcieli, czy nie, nie dane im było jeszcze wracać. Całe szczęście, że był chociaż sposób, żeby powiadomić Jagodę, że nic złego już im nie grozi. Dziadek Omnicjusz wyszeptał gołębiowi co i jak ma przekazać i patrzył długo jeszcze jak ptak żegluje po niebie.
Adiar tym czasem został dotransportowany do lecznicy wojskowej. Ułożono go na łóżku i wezwano medyka. Dowódca oddziału nakazał postawić wartę przed drzwiami, sam zaś udał się zdać sprawę królowi.
Dziadek Selian zamierzał po zmroku odwiedzić rycerza i zadbać o jego zdrowie jak należy. Ponieważ jednak do zachodu czasu jeszcze trochę zostało zaprosił gości na wierzę, skąd mieli obejrzeć całą dolinę. A było co podziwiać, bo widok z tego miejsca był jeszcze rozleglejszy i jeszcze piękniejszy. Słońce skąpało wszystko pomarańczową barwą. Pomarańczowe były drzewa, pomarańczowe były łąki, pomarańczowe były domy, lasy, góry, strumienie i chmury. Pomarańczowy był też wiatrak, który machał swoimi potężnymi ramionami. Darmir, początkowo trochę onieśmielony całym spotkaniem, czuł się już prawie jak u siebie w domu. Zasypał więc dziadka Seliana pytaniami jak wygląda praca w takim wiatrowym młynie. Na pierwsze dwa nawet usłyszał odpowiedź, ale przy trzecim dziadek Selian mu przerwał.
- Ech, widzisz mój drogi, wieki już całe tam nie byłem. Lecz wnuczka moja Nasturcja latem jest tam prawie co dnia. Ona najlepiej Ci wszystko opowie.
I korzystając z uprzejmości kruka, który akurat na dachu zamkowej wierzy odpoczywał, przywołał ją do nich od razu. Choć grzeczność jest nieodłączną naturą skrzatów, to Nasturcja była grzeczna wyjątkowo. Witała się uprzejmie, uśmiechała szczerze, a miała w sobie tyle radości, że zawsze starczało jej dla wszystkich wokoło. Lubiła tańce, śpiewy, żółte suknie i czerwoną kamizelkę z płatków róży, którą i tym razem miała na sobie. Miała też włosy splecione w długi warkocz koloru dojrzałej pszenicy.
Bardzo się ucieszyła, że jest ktoś, komu podobają się wiatraki. Kiedy więc dziadek Omnicjusz z dziadkiem Selianem usiedli po drugiej stronie wierzy i rozpaliwszy fajki, oddali się rozmowie o tytoniu, dawnych czasach i uczynności gołębi, Nasturcja przysiadła obok Darmira. Nie trzeba jej było nawet zachęcać ani zadawać pytań. Darmir siedział i wsłuchiwał się w opowieści o tym jak zbiera się zborze, jak kręcą się ramiona wiatraka, jak obracają się młyńskie kamienie, gdzie wsypuje się ziarno, gdzie zbiera się mąkę, co widać ze szczytu wiatraka, jakie ciasta można piec ze świeżej mąki, jak pertraktować z myszami w piwnicy, jak dokarmiać ptaki, jak zszywać rozdarte worki, jak szybko obracają się ramiona w czasie burzy i w co można się bawić z wróbelkami na poddaszu.
Zapewne byłoby tych opowieści znacznie więcej, gdyby nie słońce, które w końcu schowało się za horyzontem. Pora to była najwyższa, aby wziąć się do pracy. Zamek był duży ale i skrzatów dość, żeby wszystkim się zająć szybko i sprawnie.
Dziadek Omnicjusz w towarzystwie, Darmira i dziadka Seliana udali się z wizytą do Adiara. Ten spał nadal, ale oddychał spokojnie i głęboko. Okazało się, że mieszkający w zamku daleki kuzyn dziadka Seliana umie przyrządzać magiczny balsam - nieoceniony w leczeniu złamań, stłuczeń, kataru i wysypki. Wysmarowali więc nim głowę śpiącego. Na wypadek kataru natarli mu jeszcze nos, gdyż jak mawiała prababka dziadka Seliana: "Chorobę łatwiej leczyć zanim przyjdzie, bo jak już przyjdzie, to leczyć ją trudniej". Na koniec uznali, że najlepiej będzie teraz zostawić go w spokoju.
Chwil kilka po północy, a może trochę więcej, wszystkie ważne sprawy były już załatwione, a uczta gotowa. Zimą skrzaty wolą mieszkać na niższych piętrach zamku ale latem nie masz jednego, który odmówiłby sobie nocowania na wierzy. Noce są ciepłe, niebo czyste i widać tyle gwiazd, że policzyć ich nie sposób. Uczta musiał więc również odbyć się na wierzy.
Stoły były zastawione przepysznymi konfiturami, ciastami i napojami. Cóż więc pozostało im robić. Ucztowali do świtu. Śpiewali głośno, tańczyli radośnie i zajadali się smakołykami, które dała im natura. Najbardziej z całego ucztowania utkwiło w pamięci Darmirowi to, że na skutek nalegań Nasturcji polubił taniec i śpiew, chociaż nigdy wcześniej nie sprawiały mu one przyjemności. Tańczył do utraty sił i śpiewał piosenki, których uczyły go inne skrzaty. Dziadek Omnicjusz zaś, potańczywszy trochę na początku, oddał się dalszym rozmowom w towarzystwie dziadka Seliana. Popalali sobie przy tym tytoniu z fajek i smakowali napitek z leśnych jeżyn przyrządzony przez dziadka Seliana według własnej receptury. A miał on tę właściwość, że dodawał energii, poprawiał nastrój i rozwiązywał język. Czasem tylko dnia następnego głowa po nim bolała, co według dziadka Seliana było skutkiem dodawania nadmiernie dojrzałych owoców. Rankiem, zmęczeni i radośni, udali się na spoczynek.
Nie dane im było jednak spać zbyt długo. W porze śniadania zbudził ich Telias, którego oddelegowano do pilnowania Adiara. Rycerz odzyskał przytomność i czuł się dość dobrze. Gdy dziadek Selian, dziadek Omnicjusz i Darmir dotarli do lecznicy wojskowej zobaczyli go siedzącego na posłaniu i żywo rozmawiającego z jednym ze strażników.
- Jego wysokość – mówił żołnierz – został powiadomiony o twoim przybyciu, kawalerze. Ucieszył się wielce, że do niego swe kroki kierowałeś. Ponieważ medyk orzekł, że nic ci już nie zagraża, życzy sobie widzieć ciebie przed kolacją. Do tego czasu pozostaniesz tutaj. Dostaniesz strawę i stosowny ubiór na czas wizyty u miłościwie nam panującego.
Wcześniej Adiar dowiedział się jeszcze gdzie się znajduje i jak tu trafił. Wyjaśnił, że jest rycerzem, że udawał się do samego króla. Opowiedział jak zgubił złoto, jak został napadnięty, jak miał być torturowany i jak uciekł. O tajemniczej postaci w lesie wolał nie wspominać, gdy pewnie tylko mu się śniła kiedy leżał bez przytomności. Mimo wszystkich wyjaśnień strażnicy uznali, że do czasu spotkania z królem musi zostać pod ich opieką. Ucieszył się bardzo gdy okazało się, że z samym władcą tak szybko będzie mógł porozmawiać. Wyjaśni mu swoje pochodzenie i ofiaruje swoją służbę. Wtedy już nikt nie będzie go mógł brać za rozbójnika.
- Wiadome to było od początku – stwierdził dziadek Selian. – Żołnierze go pilnują do czasu, aż król rozsądzi kim ten śmiałek jest. Skoro pergamin rodowy posiada, to nic złego mu tutaj nie grozi. Najważniejsze, że maść zadziałała.
Resztę dnia skrzaty spędziły na wypoczynku. Koło południa Darmir znów usiadł z Nasturcją na dachu wierzy i wysłuchiwał jej opowieści o suszeniu zboża, przyrządzaniu słodkich bułek z jagodami, naprawianiu pękniętych kamieni młyńskich, wywoływaniu wiatru, lepieniu bałwanków z mąki, robieniu wianków z kwiatów, przeciągach, białych fartuchach młynarza, kąpaniu się latem w strumieniu, wplataniu stokrotek w warkocze, niegrzecznych dzieciach, używaniu ramion wiatraka jako karuzeli i wielu innych. I chociaż nie wszystkie były związane z wiatrakiem, to wszystkie były bardzo ciekawe. Nawet nie zauważyli kiedy dolina znów zmieniła swą barwę na pomarańczową. Znak to był wyraźny, że pora na podwieczorek.
Niedługo po podwieczorku ponownie pojawił się skrzat o imieniu Telias. Oznajmił, że Adiar został odprowadzony przed oblicze króla.
Sala tronowa, w której miało odbyć się spotkanie, była długa i szeroka. Dwa rzędy kolumn pięły się wysoko w górę, aby podtrzymywać sklepienie. Na podłodze leżały płyty z gładzonego kamienia przylegające do siebie tak blisko, że drobinki kurzu ledwie mogły się tam wcisnąć. Środkiem ciągnął się przez całą salę czerwony dywan ze złotymi wzorami. Na jego końcu umieszczone było kamienne podwyższenie, na którym znajdował się tron.
Na tronie siedział już król. Był człowiekiem starszym, z siwawą brodą, zmarszczonymi policzkami i bystrym spojrzeniem. Na głowie miał złotą koronę. Ubrany był również w czerwone szaty wyszywane złotą nicią. Na piersiach nosił godło królewskie. U jego stóp siedział błazen - mały człowieczek bez włosów i brwi, za to z bródką, w czerwonym kubraczku i w trzewiczkach z wywiniętymi czubkami. Wzdłuż czerwonego dywanu, po obu stronach, stali strażnicy królewscy uzbrojeni w halabardy. Odświętne zbroje lśniły w promieniach słońca wpadających prze kolorowe mozaiki wielkich okien znajdujących się po jednej stronie sali.
- Wprowadzić - odezwał się głośno i doniośle król.
Otwarły się wielkie drewniane, zdobione płaskorzeźbami drzwi i stanął w nich kanclerz królewski. Zatrzymał się przy wejściu i obwieścił donośnym głosem:
- Przed majestatem miłościwie nam panującego Estercjana XXII, pana królestwa Estercji i ziem przyległych, będzie miał zaszczyt oddać dziś pokłon Adiar da Gerve.
Wtedy w drzwiach stanął Adiar. Ubrany był w uroczyste szaty, które otrzymał od żołnierzy. Stał tak trochę wystraszony, bo choć nie raz widywał już możnych tego świata, to zawsze było to na polach bitewnych i raczej z oddali. Miało to być jego pierwsze tak bliskie spotkanie z osobą królewską.
- Bądź pozdrowiony miłościwy królu - powiedział Adiar.
- Bądź pozdrowiony dobry panie - odpowiedział król. - No podejdźże bliżej. Niech cię zobaczę.
I Adiar ruszył powoli, krocząc po czerwonym dywanie w stronę króla. Kiedy dotarł do końca, przyklęknął na jedno kolano i skłonił się nisko.
- Niech mi będzie wolno złożyć pokornie wyrazy szacunku dla wielkiego majestatu - powiedział.
Król patrzył przez chwilę uważnie na niego. W końcu gestem ręki kazał mu powstać.
- Kimże ty jesteś panie kawalerze? – spytał w końcu.
- Jam jest Adria da Gerve, rycerz i kawaler szlachetnego rodu da Gerve.
- Tak... - król zamyślił się na chwilę. – Zdano mi sprawę z twojego przybycia. Widziałem pergamin, który znaleziono przy tobie. Ród twój jednak pomieszkuje daleko. Czemuż to sam z takim majątkiem się tutaj zapuściłeś?
- W młodości wczesnej sierotą zostałem, łaskawy panie. Zebrawszy swój spadek ruszyłem w świat i na chwałę swego nazwiska w bitwach licznych walczyłem. Wieści zasłyszane na traktach w te strony mnie skierowały.
Król tylko pokiwał głową i spytał:
- A jakże się to stało, że na wierzchowcu z mojej stadniny podróżowałeś?
- Dotarłem w te strony na swoim rumaku. Jednakże w drodze pojmał mnie i uwięził niejaki Vergo da Malantes. To jeden z koni, na których jeździli jego ludzie.
Król szerzej otworzył oczy.
- Vergo – szepnął. – Pora zrobić porządek z tym zbójem. Wiem ja dobrze, że kradnie moje konie i podróżnych na traktach rabuje. Ale wiem też, że nie łatwo z jego rąk się uwolnić. Jakże ci się to panie kawalerze udało?
Adiar opowiedział królowi jeszcze raz całą historię ze szczegółami. Uspokoił się już trochę, bo zdało mu się, że król wierzy jego słowom i o nic złego nie będzie go posądzać.
- Wyzwałeś Verga na pojedynek? – Król kiwał z niedowierzaniem głową. – Niewielu z tych, którzy go znają odważyłoby się stanąć z nim na miecze. Odwagi ci nie brakuje panie kawalerze. I szczęścia. Bo gdyby nie ta dziwna senność twoich oprawców zginąłbyś niechybnie. Skoro jednak szczęśliwie już tu dotarłeś to może wyjawisz nam co cię przed nasze oblicze kierowało?
- Gońcy po krainie wieść niosą, że rycerzy poszukujesz panie. Tedy jako rycerz i człowiek szlachetnego stanu swoją skromną osobą służbę ci ofiarowuję.
Tu Adiar skłonił się ponownie. Kiedy podniósł głowę zobaczył, że twarz władcy rozpromieniła się w uśmiechu. Ucieszyło go to bardzo, bo najwyraźniej wątpliwości co do jego osoby rozwiały się zupełnie.
- Bardzo ładnie – król przemówił ponownie. - Więc rycerzem jesteś, który na moje wezwanie raczył odpowiedzieć. Wyznam Ci, że radości takiej już dawno nikt mi nie przysporzył. Cieszę się tym bardziej, że mimo przeciwności losu przed nasze oblicze dotarłeś. - Tu król spoważniał ponownie. - Wiedz jednak, że aby o rękę królewny się ubiegać męstwem, odwagą i bohaterstwem trzeba się wykazać.
Rękę królewny? W głowie Adiara się zakotłowało. Przecież chciał zostać tylko gwardzistą królewskim. Więc to dlatego brać rycerska omijała te strony? Czyż jednak panna mogła być aż tak szpetna, że nikt o jej rękę starać się nie chciał? Gdyby teraz powiedział królowi, że wcale nie chce jego córki, zostałby pewnie ścięty na miejscu.
- Oczywiście, wasza wysokość - odpowiedział słabym głosem.
- No to pięknie, to bardzo pięknie dobry panie rycerzu - król znowu cały promieniał. - Kanclerzu! Kiedy to ostatnio nasza królewska mość udzielała prywatnej audiencji?
- Wasza królewska mość... no... dawno, jesienią jeszcze - jąkał się wywołany nagle kanclerz.
- Dlaczego tak dawno?
- Nie było...
- Było czy nie było, - przerwał król - nasz królewska mość postanowiła, że dziś udzieli prywatnej audiencji temu oto dzielnemu rycerzowi. Zostaw nas tedy samych abyśmy mogli o ważnych sprawach porozmawiać.
- Tak jest wasza królewska mość - pokłonił się kanclerz i ruszył w kierunku drzwi, a za nim królewska straż.
Kiedy wszyscy już wyszli król odezwał się ponownie do Adiara:
- No więc mówisz dobry panie rycerzy, że o rękę królewny chcesz się starać. Za mąż wydanie tronu dziedziczki to sprawa wagi najwyższej. Lepiej więc będzie jeśli na osobności chwilę o tym pomówimy. Nim się nie przejmuj, to błazen - tu wskazał na małego człowieczka, który jako jedyny pozostał z nimi w sali. - I w dodatku niemowa. A gdyby jakimś cudem coś z tej komnaty do niepowołanych uszu trafiło obiecałem mu zalać uszy roztopionym ołowiem. Jego poprzednikowi też to obiecałem.
- Czy... - zaczął pytanie Adiar, ale przerwał nagle gdy król spojrzał na niego.
- A czy godzi się królewskie słowo na próbę wystawiać? Obiecałem to obiecałem. Król musi przykład swym poddanym dawać. Poza tym po to jestem królem, żeby się mnie słuchać. A obietnice słowne szczególnie sobie szanuję. - Tu król ponownie popatrzył uważnie na Adiara. - Zdecydowałeś więc dobry panie rycerzu o rękę mej córki czynić starania i przed mym obliczem dowieść swej waleczności i mężności?
- Tak wasza królewska mość - brnął już dalej Adiar. Pomyślał ostatecznie, że może wejście w rodzinę królewską nie jest takim najgorszym pomysłem. Tylko nieliczni dostępują takich zaszczytów, a on był przecież szlachetnie urodzony. Nie ma powodu sobie niczego odmawiać, dopóki wszystko się nie wyjaśni.
- Cieszy mnie to ogromnie - uśmiechnął się król. – Wyrwałeś się ze szponów da Malantesa. Właśnie takiego dzielnego i mężnego rycerza potrzebuję. Posłuchajże więc dobry panie rycerzu co Ci rzeknę, bo to najwyższej ważności sprawy. - Król powstał i podszedł bliżej do Adiara. - My król od lat już wielu w kraju naszym panujemy. I od lat wielu z małżonką naszą władzę uczciwie sprawujemy. Jednakże wiadomo powszechnie, że kiedyś panowanie to końca dobiec musi i wtedy potomek winien na tronie zasiąść. Rozumiesz mnie dobry panie rycerzu?
- Tak wasza wysokość.
- To dobrze. – Król zaczął się przechadzać obok podwyższenia z tronem. - Czyniliśmy więc z jej wysokością królową starania, aby potomka powić. Czas jednak mijał, a następcy tronu nie było. Aż w końcu pewnej jesieni stało się. Królewskie dziecko przyszło na świat. Okazało się jednak, że to królewna, nie królewicz. No cóż, następca tronu to jednak następca tronu. Czas radości i świętowania nastał w królestwie, bo przecież długo nam na to czekać przyszło. Dlaczegóż niby królewna od królewicz gorsza być miała?
- Wasza królewska mość, w historii wiele jest przykładów królestw, które pod władaniami białogłów rozkwitały - wtrącił Adiar aby jeszcze bardziej pozytywnie króla do siebie nastawić.
- Mądrze prawisz dobry panie rycerzu. Tak i ja pomyślałem. I choć królewna białogłową nie była, od najmłodszych lat uczyłem ją wszystkiego co władcy w dojrzałym wieku może być potrzebne.
Tu król przerwał na chwilę i zrobił kwaśną minę.
- Jednak królowa coraz częściej niezadowolenie swoje okazywać zaczęła, że ród królewski męskiego potomka się nie doczekał. Ponieważ bardzo nie lubię gdy ktoś w mym królestwie niepokój rozsiewa, tedy poradziłem jej aby do leśnej rezydencji się udała i tam odpoczynku zażyć raczyła. Na początku nie chciała, ale w końcu się zgodziła. Jednak zamiast do pałacu leśnego, do twierdzy na wyżynie Etar udać się postanowiła. Miejsce to nie dalej jak dwa dni drogi stąd się znajduje. Nie sprzeciwiłem się bo to i bliżej i twierdza przez dziesiątki lat, odkąd granica królestwa daleko za góry się przesunęła, z rzadka tylko przez wojsko zasiedlana bywała. Więc niech sobie tam królowa siedzi, górskiego powietrza dla spokoju duszy zażywa, a ja tym czasem sprawami królestwa będę się zajmował. Nie dalej jak trzy lata temu cała ta przeprowadzka się odbyła. I wyobraź sobie, że wiosną królowa wyjechała, a jesienią orszak jej na powrót u bram miasta królewskiego stoi. Orszak stoi, ale bez królowej. Jak się okazało, w międzyczasie odwiedził ją jakowyś mag zamorski. I tak w sztuce magicznej zasmakowała, że całą służbę z twierdzy przepędziła i czary praktykować postanowiła.
Adiar wsłuchiwał się w tę historię z zaciekawieniem. Przeczuwał już, że gdyby w jakiś sposób nie dotyczyła jego osoby król nie opowiadałby jej w ogóle. Niepokoiło go najbardziej to, że uprzednio odprawiono całą świtę.
- Ja tam w czary nie wierzę – kontynuował monarcha - ale wiem, że na starość różne pomysły do głowy ludziom przychodzą. Nie wtrącałem się więc w sprawy królowej, a ona w moje. Tymczasem królewna doczekała wieku, w którym za mąż wydać się powinna, władzę w królestwie przejąć i o następcę tronu starania rozpocząć. Pora więc była znaleźć godnego wybranka, najlepiej rycerskiego stanu, aby mu jej rękę oddać. Jednakże pomyślała o tym zapewne również ta jędza... - tu król na chwilę podniósł głos, ale od razu zniżył go ponownie - królowa. I pewnego ranka obudził mnie kruk siedzący w oknie komnaty sypialnej. Ptaszysko czarne jak pochmurna noc do łapy list miało przypięty. W owym liście jej wysokość poinformowała mnie, że na czas jakiś córkę na wychowanie bierze i odda dopiero wtedy, kiedy Enea, bo tak widzisz jej na imię, gotowa na objęcie tronu będzie.
- Królowa porwała królewnę? - spytał niedowierzając Adiar.
- Właśnie tak. Jednej nocy, nie zbudziwszy strażników, nie alarmując nikogo wkradła się widocznie jakimś czarcim podstępem do zamku i zabrała ją.
Adiar doszedł do wniosku, że sprawy wyjaśniły się wystarczająco. W tej sytuacji o poślubianiu królewny mowy być nie mogło. Trzeba było znaleźć sposób, żeby jak najszybciej wydostać się z tej sytuacji i szukać szczęścia w innym królestwie.
- Wysłałem posłów – mówił dalej król - domagając się wyjaśnień i zwrotu córki. Jednak ta wiedźma powiedziała, że jako matka również opiekę właściwą nad nią roztoczyć może i chwilowo oddać jej nie zamierza. Cóż było robić dobry panie rycerzu? Posłałem następnych posłów, nieco tylko bardziej uzbrojonych. Ci, wyobraź sobie, więcej mieli szczęścia. - Tu król uśmiechnął się po raz pierwszy od dłuższego czasu. - Spotkali po drodze tego zamorskiego maga, który to żonę moją z sztuką magiczną zapoznawać raczył. Jak się okazało księgami magicznymi tylko ją obdarował w zamian za gościnę, sam zaś trudnił się raczej ziołolecznictwem. Kiedy więc królowa córkę do twierdzy powiodła, poprosiła go aby progi jej gościnne raczył opuścić. Wielce to było szczęśliwe zdarzenie bo dzięki temu trafił przed moje oblicze. Poprosiłem go aby zdał mi sprawę z tego co się w twierdzy dzieje. A żeby wagi całemu spotkaniu dodać obiecałem mu, że jeśli słowem choć naszą królewską mość okłamać raczy, tedy ja mu w gardło roztopionego ołowiu naleję.
- I cóż za wieści ów mag przyniósł? - spytał Adiar, aby pełniejszy obraz sytuacji uzyskać.
- Nie mag a zielarz, jak się okazało - poprawił go król. - Powiedział mi, że ta wiedźma sobie ubzdurała, że dzięki sztukom magicznym młodość odzyskać musi i powić potomka męskiego, który według prawa królewskiego pierwszeństwo w dziedziczeniu tronu miał będzie. Coś się jednak eliksir młodości nie udawał. Zgadnijże więc co wymyśliła?
- Proszę o wybaczenie wasza królewska mość, ale nie potrafię sobie wyobrazić.
- Bo i trudno, żeby w zdrowej głowie pomysł tak nikczemny mógł powstać. Otóż skoro ciała swego odmłodzić nie mogła, postanowiła tedy z cudzego skorzystać. Zamiaruje więc duszę swą w ciało innej kobiety jakimś magicznym sposobem przenieść i w ten sposób młodość odzyskać. A że tylko potomek królewski na tronie zasiadać może, tedy w swym szaleństwie córkę własną do celu tego wykorzystać postanowiła.
- Historia to nieprawdopodobna. A czy masz pewność panie, że zielarz ów przesłuchiwany nie zmyślał trochę? - spytał jeszcze Adiar, szukając drogi ratunku.
- Słusznie prawisz dobry panie rycerzu. Widać, żeś nie tylko ciałem mężny ale i umysłem potężny. Raduje mnie to jeszcze bardziej. Oczywiście, że ten nikczemnik gdzieś tam pewnie nakłamał. Ale gdybyś nawet chciał go o to spytać to już nie będzie okazji. Pamiętasz przecież co mu obiecałem. A ja bardzo cenię sobie dotrzymywanie słowa. Tak czy inaczej królewnie jakieś niebezpieczeństwo grozi i nie możemy dłużej zwlekać. Trzeba ją ratować. Całe szczęście, że przybyłeś w porę. Jakże lepiej mógłbyś męstwa i odwagi dowieść, niż ratując Eneę z rąk jej szalonej matki. Bo przecież męstwa i odwagi obiecałeś dowieść w staraniu się o rękę mojej córki. A wiesz jaką wagę przywiązuję do obietnic?
- A może by tak oddział wojska posłać do twierdzy - szukał jeszcze szansy Adiar.
Król tylko pokiwał głową.
- Wojsko zawsze budzi niepokój w poddanych, a ja chcę, aby żyli sobie w spokoju. Ściągnięcie większego oddziału z pogranicza zajmie trochę czasu, a na to sobie pozwolić nie możemy. Poza tym powiem Ci w sekrecie, że posłałem tam pomniejszy oddział jakiś czas temu i do tej pory żadnych wieści o nich nie mam. Gdzie się jednak pospolitym żołnierzom do rycerza równać. Tedy cieszę się z Twoich odwiedzin i mam nadzieję, że misję swoją powodzeniem zakończysz. A wtedy przyjęcie weselne w zamku wyprawimy jakiego dawno już tutaj nie było.
Ostatnie zdania króla, przekonały Adiara, że nie jest to wyprawa dla niego. Co innego stawiać czoła wrogom w boju, a co innego wdawać się w jakieś ciemne magiczne sprawki. Jakby zabicie smoka już nie wystarczało.
- Do usług waszej wysokości - skłonił się Adiar.
- Znakomicie. - Król podszedł i uściskał go mocno. - Dzielny jesteś i mądry. Któż lepiej niż ty mógłby mi pomóc. Wypocząłeś w lecznicy. Medyk mówi żeś zdrów i cały. A i ja widzę, że męstwa i zapału ci nie brakuje. Pamiętaj, że to wielka tajemnica, co ci tutaj opowiedziałem. Oddałeś mi się w służbę więc zakazuję Ci mówić o tym komukolwiek. Z wyjazdem nie ma co zwlekać. Żołnierze wszystko przygotują, a żeby ci raźniej było wyślę z tobą mały oddział. Podprowadzą cię w pobliże wyżyny. Do zamku będziesz już musiał trafić sam. Wyruszysz jutro rano. Rozumiesz, że nie ma czasu do stracenia. Kanclerzu!
Nie ma czasu do stracenia, pomyślał Adiar wychodząc z sali, trzeba znikać jak najszybciej. Niech będą i żołnierze. Podjadę z nimi, a kiedy się rozstaniemy znajdę swoją drogę. Nie mnie mieszać się w takie sprawy. Jedni rodzą się do miecza inni do korony.
Kiedy zamknęły się drzwi za Adiarem, król usiadł na tronie i popatrzył na łysego człowieczka w czerwonym kubraku, który wciąż siedział u jego stóp.
- Coś taki smutny? - spytał błazna. – Może Ci na lutni zagrać?
- Surowy to pan i porywczy czasem, ale sprawiedliwy i dobry - odezwał się dziadek Selian.
- Co to za historia z królewną? - spytał dziadek Omnicjusz.
- Ech, smutne to rzeczy.
I dziadek Selian opowiedział skrzatom jeszcze raz historię, którą usłyszeli wcześniej z ust króla. Dodał przy tym, że dawniej przybywali rycerze, którzy podejmowali się ratowani królewny. Ale z wyprawy do twierdzy już nie wracali.
- Cóż robić - zakończył. - Nie chciałem wam o tym mówić, żeby trosk niepotrzebnych wam nie przysporzyć.
- Smutna to historia - odpowiedział dziadek Omnicjusz. – Jeśli teraz ten biedak polegnie to na nic nasza pomoc się nie zda.
- Cóż nam poradzić? – odezwał się Darmir. – Sam przecież chciał służbę królowi ofiarować.
- Nie po to go z rąk zbójów ratowaliśmy, żeby go teraz jakaś wiedźma schwytała. Miał dotrzeć do zamku i o rękę królewny się starać. Ale w uczciwych rycerskich pojedynkach, a nie przeciwko czarom stawać. I tak jutro rano do domu mieliśmy wracać. Nadłożymy trochę drogi i przyjrzymy się jego poczynaniom.
Darmir nie wiedział czy podoba mu się ten pomysł, ale wiedział, że ciężko jest przeciwko postanowieniom dziadka występować. Poza tym nie spieszyło mu się jakoś z opuszczaniem tej okolicy.
Gdy minęła północ i ważne sprawy były załatwione, znów wszystkie skrzaty zebrały się na wierzy na wielkiej uczcie. A była to uczta szczególna, bo przecież następnego dnia mieli się pożegnać. Zajadali się więc przysmakami, tańczyli i śpiewali. Darmir uczył się nowych piosenek, a dziadek Omnicjusz z dziadkiem Selianem ćmili swoje fajki i popijali napój z leśnych jeżyn. Tym razem było w nim chyba trochę nadmiernie dojrzałych owoców, bo dziadka Omnicjusza rozbolała głowa. Wolał jednak o tym nie wspominać, żeby nikogo nie urazić. W przerwach raczyli wszystkich tajemniczymi historiami z dawnych czasów. Na koniec tej pożegnalnej uczty obiecali sobie, że jesienią, jeśli czas pozwoli, przynajmniej część zamkowych skrzatów z dziadkiem Selianem i Nasturcją na czele, odwiedzi dziadka Omnicjusza i Darmira w ich osadzie.
Kiedy wreszcie słońce zaświtało przyszedł czas na odpoczynek. Darmir znów nie mógł zasnąć, a najgorsze było to, że nie pomagał nawet magiczny proszek na sen, który wciąż jeszcze miał przy sobie. Udał się więc na szczyt wieży, podziwiać jak wschodzące słońce okryw swoim blaskiem wiatrak na sąsiednim wzgórzu, zamek, a w końcu całą dolinę.
Adiar obudził się bardzo wcześnie. Okazało się, że wszystko jest już gotowe do drogi. Dostał posiłek, strawę na drogę, nowy miecz i lekką plecioną zbroję. Dostał też dorodnego wierzchowca z królewskiej stajni. Wszystko zaskakująco szybko i sprawnie zostało przygotowane do wyjazdu. Nie zamierzał się jednak smucić z tego powodu. W zaistniałych okolicznościach im szybciej uda mu się wyplątać z całej sytuacji, tym lepiej. Zapamiętał tylko na przyszłość, żeby ostrożniej o służbę królewską się starać i nigdy nie chodzić na audiencje z guzem na głowie.
Niedługo po śniadaniu orszak był już gotowy do wymarszu. Król w towarzystwie błazna, kanclerza i strażników z halabardami pożegnał ich na głównym dziedzińcu. Życzył Adiarowi szczęścia i powodzenia. O roztopionym ołowiu nie wspomniał.
Przyszła też pora rozstania dla skrzatów. Zebrały się więc wszystkie, tak jak to było przy powitaniu i żegnali serdecznie. Życzyli sobie szczęścia i wielu radości. Dziadek Selian zdradził w sekrecie dziadkowi Omnicjuszowi przepis na napój z leśnych jeżyn, a Darmir dostał od Nasturcji placek jagodowy i całusa w policzek. Zaczerwienił się przy tym i wszyscy roześmiali się głośno. Na koniec jeszcze raz się uściskali i Darmir z dziadkiem zasiedli na czarnym kruku, który miał im pomóc wrócić do domu. Pomachali zamkowym skrzatom i ruszyli w drogę.
Jako, że droga była daleka, nie był to spacerek. Jeźdźcy gnali bez wytchnienia w kierunku gór. Pan kruk ze skrzatami szybował nad nimi.
- Jak my właściwie mu pomożemy? - spytał Darmir.
- Czy ja wiem? - ruszył ramionami dziadek Omnicjusz. - Pomożemy i już. Nie raz i nie dwa pomagaliśmy to i teraz pomożemy.
- Przecież nie mamy mieczy, a tam jest czarownica.
- Jeszcze by tego brakowało, żeby skrzaty mieczami wojowały. Poza tym na czary miecz nic nie pomoże. Nic się nie martw mój drogi. Pomożemy. Ostatni raz!
Żołnierze gnali co sił, nie zatrzymując się nigdzie. Mijali łąki i sady, strumienie i stawy, z każą chwilą coraz bardziej zbliżając się do gór. Około południa zatrzymali się wprawdzie na krótki odpoczynek, ale czasu starczyło ledwie na przekąskę. Dziadek Omnicjusz nawet nie zdążył rozpalić fajki.
W porze podwieczorku zatrzymali się jeszcze raz na krótki popas, ale resztę dnia spędzili w siodłach. Zwalniali tylko czasami, żeby dać odpocząć koniom.
Kiedy nadszedł wieczór nie zatrzymali się tylko zapalili pochodnie i gnali dalej. Dopiero kiedy mrok zgęstniał i dotarli do lasu, dowódca zarządził koniec podróży.
Obozowisko nie było tak luksusowe jak łóże w lecznicy wojskowej. Za całe posłanie miały wszystkim wystarczyć płaszcze. Żołnierze rozpalili ogień i zabrali się do pieczenia mięsa, a konie pasły się z boku na trawie.
- Wielce to szlachetne panie, że postanowiłeś ratować królewnę - odezwał się dowódca, kiedy już siedzieli spokojnie przy ognisku.
- Taki jest rycerski los - odpowiedział Adiar.
- Jednak nie każdy rycerz ma w sobie dość odwagi - kontynuował żołnierz. - Było ich tu już wielu. Ale nie wszyscy chcieli stawić czoła wyzwaniu. Króla to bardzo rozsierdziło w końcu.
- Więc to wszystko prawda o królowej? - zapytał Adiar bardziej z ciekawości, niż z potrzeby, bo dnia następnego, pożegnawszy żołnierzy, zamierzał wracać skąd przybył.
- To tajemnica, tylko król zna całą prawdę. Dowie się tylko ten, kto do zamku jakimś sposobem się wedrze. A nie będzie to łatwe.
- Dlaczego?
- Ha!, Dlaczego? - dowódca zmarszczył brwi i ściszył głos. - To twierdza do obrony przed wrogiem przystosowana. Zbudowana na skale u podnóża gór. Mury wysokie ją otaczają, a wejścia broni ciężka drewniana brama, stalą okuta. Pod murami fosa - szeroka i głęboka na dziesięciu mężów, nad którą most zwodzony się opuszcza. Ale nawet gdyby brama była otwarta, a most opuszczony, na niewiele by się to zdało.
- A to czemuż? Królowa ponoć sama w zamku przebywa.
- Można rzec, że sama. Ale przy wejściu na most dwa kamienne lwy ze smoczymi głowami stoją. Ktokolwiek obcy zbliży się do nich, zaraz w płomieniach zginąć może. Czary to jakieś i miecz tu pomocny nie będzie.
- Kamienne lwy - pokiwał ze zdziwieniem Adiar. Żal mu się trochę zrobiło króla i królewny, bo w tej sytuacji chyba już nikt nie mógł im pomóc. Nawet gdyby chciał.
- A nawet gdyby ktoś sposób na nie wynalazł, to musi jeszcze drogę z lasu do bramy przebyć - kontynuował żołnierz. - Połać to rozległa i niebezpieczna. Powiadają, że królowa jakimś magicznym sposobem do życia latającego potwora powołała. Mieszka na szczycie góry, nad twierdzą i tylko świeżym mięsem się żywi. Stwór to iście nie z tego świata. Z dala niczym drapieżny ptak wygląda, ma skrzydła ogromne, wielki zakrzywiony dziób i szpony tak potężne, że trwoga na samą myśl bierze. Większy jest przy tym od konia. Większy nawet od dwóch. Na niego nie masz już sposobu. Lepiej go nie spotkać kiedy zgłodnieje. Po tamtej stronie lasu nawet ptaki nie fruwają. I nie masz wielu mężów wśród żywych, którzy by mieli odwagę tam się pokazać. Wielkie zatem twe męstwo panie, a postępek szlachetny.
- Taka już rycerska dola - odpowiedział Adiar. - Potwory gromić, a królewny oswabadzać.
Myślał jednak przede wszystkim o tym jak daleko rycerze zechcą go odprowadzić o świcie, bo widząc ich miny nie spodziewał się, żeby mieli zamiar potyczkę z potworem oglądać. A kiedy już ich pożegna, zniknie sobie w lesie i tak się zakończy ta nieszczęsna przygoda.
- Źle się stało, że do tego doszło - mówił dalej przywódca żołnierzy. - W armii nigdy żadnej magii nie było i być nie może. Królestwo kwitło nam pięknie i radość wielka była kiedy panna na świat przyszła. A potem smutek zapanował, bo cóż się z nami stanie, kiedy miłościwie nam panujący nas opuści. Czyż w ręce szalonej królowej mamy się oddać? Cała nadzieja w tobie, dobry panie rycerzu, bo bez Ognistowłosej przepadniemy wszyscy.
Adiar poczuł, że wszystkie mięśnie kurczą mu się nagle i tężeją.
- Ognistowłosej? - spytał ledwie słyszalnym głosem, bo gardło też już miał ściśnięte.
- Tak, prawda, nigdy jej panie nie widziałeś. Królewna na imię ma Enea, ale kolor włosów ma tak niespotykany, że lud zaczął nazywać ją Ognistowłosą. Rzekłbyś, że to płomień jej twarz okala nie włosy. I jak płomieniem rozświetlała swym uśmiechem wszystko wokoło, gdziekolwiek się pojawiła. Wiesz mi panie rycerzu, że kto raz ją zobaczy, nie może jej zapomnieć.
Burza, która rozpętała się w głowie Adiara zamieniła go w posąg. Nie mógł się poruszyć, nie słuchał już słów dowódcy. Myśli gwałtownie przebiegały przez niego. Czy to możliwe? Czy może być, że to ją spotkał wtedy w lesie? Nie, niemożliwe. Przecież jest zamknięta w wierzy, przecież był wtedy nieprzytomny. To musiał być tylko sen. Tylko te włosy koloru ognia. Nie widział nigdy wcześniej takich. To nie mógł być przypadek. Ale jakim sposobem mógł ją spotkać w lesie, skoro jest uwięziona w twierdzy? To niemożliwe. Od uderzenia w gałąź postradał zmysły. Zapewne dalej leży w lecznicy nieprzytomny.
Rozejrzał się uważnie ochłonąwszy trochę. Żołnierze siedzieli wokoło, a dowódca mówił coś dalej.
- Zguba nas czeka. Król różnych sposobów już próbował. Pertraktował, groził, posyłał rycerzy. Bezskutecznie. Ani siłą ani dobrocią panny odzyskać niepodobna. Nawet mędrzec nie potrafił tu pomóc.
- Jaki mędrzec? - spytał Adiar.
Dowódca ściszył głos.
- Mieszka na zamku mędrzec, który

Lek na bezsenność - cz. 3 najostatniejsza

7
Część 2 miała być ostatnią, ale jakoś nie wszystko sie wkleiło. Zatem zakończenie umieszczam tutaj. Parę akapitów znajduje sie na końcu części 2, ale nie chciałem, żeby sie to jakoś logicznie zaczynało.
Wcześniejsze części można znaleźć tutaj:
Część 1
Część 2

---
Obozowisko nie było tak luksusowe jak łóże w lecznicy wojskowej. Za całe posłanie miały wszystkim wystarczyć płaszcze. Żołnierze rozpalili ogień i zabrali się do pieczenia mięsa, a konie pasły się z boku na trawie.
- Wielce to szlachetne panie, że postanowiłeś ratować królewnę - odezwał się dowódca, kiedy już siedzieli spokojnie przy ognisku.
- Taki jest rycerski los - odpowiedział Adiar.
- Jednak nie każdy rycerz ma w sobie dość odwagi - kontynuował żołnierz. - Było ich tu już wielu. Ale nie wszyscy chcieli stawić czoła wyzwaniu. Króla to bardzo rozsierdziło w końcu.
- Więc to wszystko prawda o królowej? - zapytał Adiar bardziej z ciekawości, niż z potrzeby, bo dnia następnego, pożegnawszy żołnierzy, zamierzał wracać skąd przybył.
- To tajemnica, tylko król zna całą prawdę. Dowie się tylko ten, kto do zamku jakimś sposobem się wedrze. A nie będzie to łatwe.
- Dlaczego?
- Ha!, Dlaczego? - dowódca zmarszczył brwi i ściszył głos. - To twierdza do obrony przed wrogiem przystosowana. Zbudowana na skale u podnóża gór. Mury wysokie ją otaczają, a wejścia broni ciężka drewniana brama, stalą okuta. Pod murami fosa - szeroka i głęboka na dziesięciu mężów, nad którą most zwodzony się opuszcza. Ale nawet gdyby brama była otwarta, a most opuszczony, na niewiele by się to zdało.
- A to czemuż? Królowa ponoć sama w zamku przebywa.
- Można rzec, że sama. Ale przy wejściu na most dwa kamienne lwy ze smoczymi głowami stoją. Ktokolwiek obcy zbliży się do nich, zaraz w płomieniach zginąć może. Czary to jakieś i miecz tu pomocny nie będzie.
- Kamienne lwy - pokiwał ze zdziwieniem Adiar. Żal mu się trochę zrobiło króla i królewny, bo w tej sytuacji chyba już nikt nie mógł im pomóc. Nawet gdyby chciał.
- A nawet gdyby ktoś sposób na nie wynalazł, to musi jeszcze drogę z lasu do bramy przebyć - kontynuował żołnierz. - Połać to rozległa i niebezpieczna. Powiadają, że królowa jakimś magicznym sposobem do życia latającego potwora powołała. Mieszka na szczycie góry, nad twierdzą i tylko świeżym mięsem się żywi. Stwór to iście nie z tego świata. Z dala niczym drapieżny ptak wygląda, ma skrzydła ogromne, wielki zakrzywiony dziób i szpony tak potężne, że trwoga na samą myśl bierze. Większy jest przy tym od konia. Większy nawet od dwóch. Na niego nie masz już sposobu. Lepiej go nie spotkać kiedy zgłodnieje. Po tamtej stronie lasu nawet ptaki nie fruwają. I nie masz wielu mężów wśród żywych, którzy by mieli odwagę tam się pokazać. Wielkie zatem twe męstwo panie, a postępek szlachetny.
- Taka już rycerska dola - odpowiedział Adiar. - Potwory gromić, a królewny oswabadzać.
Myślał jednak przede wszystkim o tym jak daleko rycerze zechcą go odprowadzić o świcie, bo widząc ich miny nie spodziewał się, żeby mieli zamiar potyczkę z potworem oglądać. A kiedy już ich pożegna, zniknie sobie w lesie i tak się zakończy ta nieszczęsna przygoda.
- Źle się stało, że do tego doszło - mówił dalej przywódca żołnierzy. - W armii nigdy żadnej magii nie było i być nie może. Królestwo kwitło nam pięknie i radość wielka była kiedy panna na świat przyszła. A potem smutek zapanował, bo cóż się z nami stanie, kiedy miłościwie nam panujący nas opuści. Czyż w ręce szalonej królowej mamy się oddać? Cała nadzieja w tobie, dobry panie rycerzu, bo bez Ognistowłosej przepadniemy wszyscy.
Adiar poczuł, że wszystkie mięśnie kurczą mu się nagle i tężeją.
- Ognistowłosej? - spytał ledwie słyszalnym głosem, bo gardło też już miał ściśnięte.
- Tak, prawda, nigdy jej panie nie widziałeś. Królewna na imię ma Enea, ale kolor włosów ma tak niespotykany, że lud zaczął nazywać ją Ognistowłosą. Rzekłbyś, że to płomień jej twarz okala nie włosy. I jak płomieniem rozświetlała swym uśmiechem wszystko wokoło, gdziekolwiek się pojawiła. Wiesz mi panie rycerzu, że kto raz ją zobaczy, nie może jej zapomnieć.
Burza, która rozpętała się w głowie Adiara zamieniła go w posąg. Nie mógł się poruszyć, nie słuchał już słów dowódcy. Myśli gwałtownie przebiegały przez niego. Czy to możliwe? Czy może być, że to ją spotkał wtedy w lesie? Nie, niemożliwe. Przecież jest zamknięta w wierzy, przecież był wtedy nieprzytomny. To musiał być tylko sen. Tylko te włosy koloru ognia. Nie widział nigdy wcześniej takich. To nie mógł być przypadek. Ale jakim sposobem mógł ją spotkać w lesie, skoro jest uwięziona w twierdzy? To niemożliwe. Od uderzenia w gałąź postradał zmysły. Zapewne dalej leży w lecznicy nieprzytomny.
Rozejrzał się uważnie ochłonąwszy trochę. Żołnierze siedzieli wokoło, a dowódca mówił coś dalej.
- Zguba nas czeka. Król różnych sposobów już próbował. Pertraktował, groził, posyłał rycerzy. Bezskutecznie. Ani siłą ani dobrocią panny odzyskać niepodobna. Nawet mędrzec nie potrafił tu pomóc.
- Jaki mędrzec? - spytał Adiar.
Dowódca ściszył głos.
- Mieszka na zamku mędrzec, który od urodzenia nie mówi. Dnie całe spędzał nad uczonymi księgami. Zatem król podpytywał go czasem o różne rzeczy. Kiedy znikła królewna mędrzec ów tygodni kilka ze swej komnaty nie wychodził. Aż dnia pewnego z wielką księgą do króla się udał. Były to stare kroniki pełne legend i podań. Jedna z legend mówiła, że przyjdzie kiedyś na świat dziecko dobrego ognia, które ludziom ciepło i radość przyniesie. Ale zło wcielone w ludzką postać zechce je pojmać w swoje szpony i unicestwić. Tylko demon stalowy, który z nieba nadleci, może to zło zniszczyć. Inaczej świat pogrąży się w mroku.
- Demon stalowy z nieba? - powtórzył Adiar.
- Sam widzisz dobry panie rycerzu. Wszak wszyscy wiedzą, że tylko ptaki w powietrzu fruwać mogą. Król się rozeźlił wielce, że człek tak uczony i poważny bajdami dla dzieci czas mu zajmuje. Ale widać lubił tego mędrca, bo nie kazał go roztopionym ołowiem zalać, a jedynie głowę mu ogolić i w błazeńskie szaty przebrać.
- Ciekawe rzeczy opowiadają - powiedział dziadek Omnicjusz do Darmira.
Kiedy żołnierze rozbili obozowisko skrzaty zatrzymały się w ich pobliżu. Pożegnały pana kruka, który obiecał wrócić nazajutrz o świcie i również przygotowały sobie legowiska w trawie. Po kolacji przysiedli pod sosną na skraju lasu i wsłuchiwali się w rozmowę przy ognisku. Dziadek Omnicjusz rozpalił fajkę i gładził swoją brodę.
- Słyszałeś takie rzeczy, Darmirku? Ziejące ogniem lwy, latające ptaszysko, królowa czarownica i latający demon. Oj nie będzie to prosta sprawa.
- I fosa - dodał Darmir.
- Ale w końcu po to jesteśmy skrzatami, żeby sobie radzić z takimi przeszkodami kiedy trzeba. Słuchaj uważnie o czym mówią, bo jutro wszystko się przydać może.
Ale zgromadzeni przy ognisku najwyraźniej nie mieli już nic do powiedzenia. Ognisko zostało zagaszone i wszyscy ułożyli się do snu.
Adiar przykrył się nowym płaszczem, który otrzymał od żołnierzy królewskich i rozmyślał nad tym czego się dowiedział. Czy możliwe jest, że jakimś sposobem panna z twierdzy uciekła? Czy mogło wędrować po lesie? Lecz przecież gdyby się tak stało już dawno do zamku królewskiego by dotarła. Może to tylko przypadek, może to był sen. Ale czy mógł wyśnić te włosy? Czy to możliwe, żeby istniała naprawdę? Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć prawdy. Przecież nie może być tak, żeby miał jej więcej nie zobaczyć.
Nie tylko Adiar miał tej nocy kłopoty ze snem. Również Darmir wiercił się i przewracał z boku na bok. Zażył nawet proszku na sen ale nic to nie pomagało.
- Pewnie zwietrzał kiedyśmy tak w powietrzu szybowali - powiedział dzidek Omnicjusz. - A może zaklęcie Jagody były tym razem ciut za słabe?
Rankiem niewiele mieli czasu na śniadanie. Żołnierze z Adiarem powstali bardzo szybko i nim ptaki w lesie i na łąkach zdążyły się rozśpiewać, już byli w drodze. W porę zjawił się pan kruk więc i skrzaty podążyły za nimi. Gnali tak bez wytchnienia aż słońce przechyliło się znacznie na zachodnią stronę. Wtedy dowódca zatrzymał orszak i powiedział:
- Dalej dobry panie rycerzu musisz już radzić sobie sam. Bądź pozdrowiony i oby szczęście ci sprzyjało, a i nam przy tym również.
- Bądźcie pozdrowieni - odpowiedział Adiar. - Już wkrótce spotkamy się ponownie.
- Droga przed tobą prosta. Kiedy z lasu wyjedziesz twierdzę zobaczysz przed sobą. Wystrzegaj się latającego potwora.
- Bądźcie zdrowi. Resztę zostawcie mnie - zakończył Adiar i ruszył dalej.
Pan kruk również stwierdził, że zbyt blisko twierdzy zapuszczać się nie zamierza. Przeleciał więc jeszcze chwil kilka nad lasem i skrzaty musiały go pożegnać. Na szczęście Adiar jechał powoli, ważąc w myślach jak ma postąpić kiedy dotrze na miejsce.
Skrzaty szły sobie lasem, podążając za nim. Dzidek Omnicjusz również uznał, że pomyśleć trochę nie zaszkodzi. Nabił fajkę i nucąc coś pod nosem oddał się rozmyślaniom.
Mimo tych rozmyślań nie uszło jego uwadze, że Darmir był jakiś dziwny. Szedł ze spuszczoną głową, nie rozglądał się na boki i ciągle się potykał.
- Zasnąłeś w nocy choć na chwilę? - spytał w końcu dziadek Omnicjusz.
- Nie.
- Może się chociaż zdrzemnąłeś na chwilkę?
- Nie. - odpowiedział ponownie Darmir.
- No trudno. Nic nie poradzę, że lek na bezsenność nie działa. Wrócimy do domu, to Jagoda sprawi ci nową porcję.
- Tak, wrócimy do domu - powtórzył Darmir, ale jakoś tak bez radości.
Dziadek Omnicjusz zamyślił się na chwilę i pogładził po brodzie. Wreszcie, żeby trochę pocieszyć młodszego skrzata powiedział:
- Wiem, wiem. U nas nie ma wiatraka. Cóż poradzić. Jesienią może wpadniemy tam w odwiedziny. Dziadek Selian mówił, że nie ma w dolinie piękniejszego miesiąca niż wrzesień. A to skrzat wiekowy i wie co mówi. Obejrzysz sobie wtedy wiatrak z bliska. Nasturcja na pewno się zgodzi oprowadzić cię po nim. I pewnie opowie ci coś ciekawego. No rozchmurzże się.
- Opowie - powtórzył znowu Darmir.
W tym miejscu dziadek Omnicjusz zatrzymał się i złapał go za ramię, tak że i on musiał się zatrzymać.
- Zaczekaj no. Niech się przyjrzę - i obrócił Darmira w swoją stronę. - Czy tyś się czasem nie...
- Nie, na pewno nie - odpowiedział Darmir zanim jeszcze usłyszał do końca pytanie.
- ...zakochał?
- No wiesz dziadku? Też coś! Po co miałbym się zakochiwać. Wrócimy do domu, wyśpię się i wszystko będzie dobrze.
- Masz ci los - dziadek Omnicjusz pokiwał głową i wyjął fajkę z ust. - Jakby mało nam było uwięzionej królewny i latających potworów. Powiedziałeś jej chociaż o tym?
- O czym? - odpowiedział Darmir. - Nie. Po co? Mamy dużo pracy. Wrócimy do domu, wyśpię się i wszystko będzie w porządku.
- Oj, jej, jej - pokiwał dziadek głową i ruszyli w dalszą drogę. - Wyśpi się i będzie w porządku. Oj, jej, jej.
Szli tak czas jakiś, a dziadek wciąż trzymał fajkę w ustach i powtarzał cicho "Oj, jej, jej". Wreszcie odezwał się głośniej:
- Pamiętaj nicponiu radę, której ci udzielę. Nazywaj rzeczy po imieniu, a zmienią się w oka mgnieniu. Jak tylko uwolnimy królewnę, trzeba nam będzie na zamek wrócić.
Trudno powiedzieć czy Darmir zapamiętał, bo szedł dalej bez słowa z opuszczoną głową. Dziadek zaś gładził swoją brodę, puszczał kółka z dymu i powtarzał od czasu do czasu "Oj, jej, jej".
Wkrótce dotarli na skraj lasu. Mimo, że miejsce, w którym się znajdowali było tak groźne, majestat gór zachwycał swoim pięknem. Drzewa pozostawiały tę część wyżyny trawie i kamieniom. W ścianie gór po przeciwnej stronie widać było rozłam. To w tym miejscu zaczynała się niewielka dolina prowadząca na drugą stronę. U jej wejścia tkwiła ogromna twierdza z pięcioma strzelistymi wieżami.
Niewiele trzeba było czasu, żeby przebyć pozostający jeszcze kawałek drogi. Rycerz wyjechał z lasu i ruszył w kierunku twierdzy. Skrzaty ruszyły za nim.
- Wejdziemy, mój drogi, do środka - odezwał się dziadek Omnicjusz - i otworzymy wrota.
- Ale jak wejdziemy dziadku?
- Jakoś wejdziemy. Może te kamienne potwory do skrzatów ogniem nie zieją. Wielkiego ptaszyska, jeśli istnieje, bać się nie musimy. Bo i jak miałby dostrzec ze szczytu góry takie kruszynki. Gorzej z Adiarem. Jak już będziemy w środku, otworzymy bramę. Dalej jakoś pójdzie.
- Prawda to - przytaknął Darmir. - Tylko jak dostać się do środka. A jeśli most będzie podniesiony?
- Wtedy trzeba będzie przypłynąć fosę.
- Przepłynąć?
Pytanie Darmira przerwało rżenie konia. Nie był to jednak koń Adiara. Z lasu wyjechała w ich kierunku jakaś postać.
- Tylko jego nam tu jeszcze brakowało - mruknął dziadek Omnicjusz, kiedy jeździec był już dość blisko. - Trzeba będzie nieco zmienić plany.
Również Adiar dostrzegł przybysza. Nawet gdyby chciał, nie miał się gdzie ukryć, ale kiedy rozpoznał, kto się zbliża, zrozumiał, że nie jest to przypadkowe spotkanie i ukrywanie się nic nie zmieni.
- Proszę, proszę - odezwał się jeździec kiedy był już całkiem blisko. - Szlachetny rycerz i kawaler w takim miejscu.
- Czym mogę służyć, panie Vergo? - spytał Adiar.
- Służyć? Możesz. Mamy rachunki do wyrównania.
- Ach prawda - odpowiedział Adiar, próbując jednocześnie dostrzec bliznę na jego policzku. - No cóż panie Vergo, przybywam tu w ważniejszych sprawach. Stań w walce po mojej stronie, a daruję ci niehonorowe zachowanie i może jeszcze u króla łaskę wyproszę.
- Cóż za szlachetność z twojej strony - Vergo nie ukrywał już gniewu. - Ale to ty masz dług do spłacenia. Chyba nie myślałeś, że uda Ci się uciec. Okaleczyłeś mnie podstępnie, a potem uciekłeś wspomagany przez siły nieczyste. I to ma być honorowe zachowanie?
- O! Wypraszam sobie - zaprotestował Adiar. - Sami do snu się ułożyliście. Nie śmiałem was budzić po tak męczącej wycieczce.
- Sami! - krzyknął Vergo. - A linę przecięły krasnoludki? Nikt jeszcze mi nie uciekł. Nie na długo. Stawaj do walki i giń.
- Wybacz panie Vergo, ale mam ważniejsze sprawy do załatwienia. Idźże więc precz.
- Draniu, oszuście, nikczemny, podstępny łotrze. Schroniłeś się w królewskim zamku. Ale jechałem za tobą i czekałem. Przybyłem nawet tu, gdzie moi kompani nie chcieli mi towarzyszyć. Vergo nie zna strachu i dokona pomsty. Stawaj do walki, póki daję ci uczciwą szansę.
- Uczciwą? - zakpił Adiar. - To chyba nie zdarza ci się często.
- Stawaj - syknął Vergo i zeskoczył z konia.
- Chciałeś.
Adiar również zeskoczył na ziemię i wyciągnął miecz.
- Tym razem nie będziesz miał tyle szczęścia - grzmiał Vergo, również dobywając oręż.
Stali przez chwilę patrzą na siebie, aż Vergo ruszył pierwszy. Konie parsknęły głośno, kiedy miecze skrzyżowały się po raz pierwszy. Adiar obrócił się i wyprowadził cięcie w bok. Tym razem nie zamierzał bronić się i szukać szansy do ucieczki. Chciał skończyć pojedynek jak najszybciej. Przeciwnik sparował atak i skontrował. Adiar odskoczył i zaatakował prostym cięciem z góry. Vergo zablokował spokojnie i cofnął się trochę. Adiar zaatakował jeszcze raz. Przesunął się trochę w bok i spróbował prostego pchnięcia, ale Vergo zrobił unik i miecz zsunął się tylko po płytowej zbroi na jego piersi.
- Rozczarowujesz mnie panie rycerzu - zaśmiał się Vergo. - Wtedy na polanie jakoś lepiej ci szło. Może wejdziemy w las, tam jest więcej gałęzi?
- Jeśli chcesz się tam schronić, to proszę bardzo. Nie będę Cię tam gonił.
- Nie muszę się chronić przed nikim - krzyknął Vergo i ponownie zaatakował. Gwałtownie i z agresją.
- I co my teraz zrobimy? - odezwał się Darmir. - Przecież nie możemy ich tak zostawić.
- Racja - przytaknął dziadek Omnicjusz. - Sprawy idą w złym kierunku.
Sprawy poszły w bardzo złym kierunku. Adiar, odskakując przed kolejnym atakiem Verga, potknął się i przewrócił. Vergo nie zamierzał dawać mu kolejnej szansy. Adiar przetoczył się po trawie, chcąc uniknąć ostrza zmierzającego w kierunku jego głowy. I wtedy nagle wiatr gwałtowny się zerwał unosząc kurz z ziemi. Szum poniósł się powietrzu i cień jakiś przemknął nad nimi. Nagle ciało Verga uniosło się powietrze. Adiar otworzył szerzej oczy. Olbrzymi ptak o szaroczarnych piórach i zakrzywionym dziobie, unosił w szponach jego przeciwnika. Machając potężnymi skrzydłami wznosił się coraz wyżej i kierował w stronę gór.
W powietrzu rozległo się piskliwe, ostre skrzeczenie. Adiar słyszał je już wcześniej. Tuż przed tym, jak stracił przytomność i znikła Enea. Ognistowłosa. Więc to musiało zdarzyć się naprawdę. Nie ważne jak. To ona była wtedy w lesie. A teraz jest w twierdzy.
Popatrzył jeszcze raz w niebo. Ptak zdążył już odfrunąć dość daleko. Słychać było tylko łopot jego skrzydeł i cichnące krzyki Verga. Podniósł miecz z ziemi i rozejrzał się za swoim wierzchowcem. Przestraszone zwierzę odbiegło w stronę lasu, ale na jego wezwanie wróciło. Ruszył w kierunku twierdzy. Dopiero teraz zobaczył, że brama jest otwarta, a most opuszczony. Po obu stronach wjazdu stały dwa rzeźbione z białego kamienia posągi lwów z głowami smoka. Ziemia przed nimi była pozbawiona trawy i miała czarną barwę. Na środku wejścia na most stała ubrana w ciemnoszare szaty niewysoka postać. Teraz już nie mógł się wycofać.
- Kto śmie spokój mój zakłócać - spytała kobieta o czarnych włosach i ciemnych oczach, kiedy rycerz się zatrzymał.
- Jam jest Adiar da Gerve. Rycerz i kawaler szlachetnego rodu da Gerve. Przybywam z posłaniem od króla.
- A jakież to posłannictwo król ma dla mnie?
Adiar wyprostował się w siodle. Królowa wyglądała groźnie, ale nie tak strasznie jak się spodziewał. Była dostoja i miała władczy ton głosu.
- Łaskawa pani - odezwał się - król oczekuje, że córka jego do zamku wróci.
- Córka jego! Również i moja, panie rycerzu. Dlaczegóż miałaby wracać. Czyż jej u matki źle?
- Król jednak uważa, że bez porozumienia z nim córkę do siebie zabrałaś i domaga się, aby Enea wróciła.
- Ha! Starzec, który ma czelność się domagać. A skąd ma pewność, że Enea chce wrócić?
- Nie wiem - odparł zakłopotany Adriar.
- Nie wiesz panie rycerzu. Wiedz tedy, że oczekiwałam twojej wizyty - tu królowa uśmiechnęła się. - Wiem też, że król nie z prośbą cię do mnie przysyła. Znaj więc moją łaskę. Zapraszam cię w gościnę, abyś sam ją o to spytał.
Adiar zawahał się chwilę, a zauważywszy to królowa dodała:
- Nie musisz się lękać. Moi strażnicy są groźni tylko dla nieproszonych gości. Ty właśnie zostałeś zaproszony.
Powiedziawszy to, królowa odwróciła się i ruszyła w stronę bramy. Rycerz wahał się chwilę, ale uznał, że nie ma lepszego wyjścia. Przecież chciał dostać się do zamku. Zsiadł z konia i ruszył za nią. Kamienne potwory nawet się nie poruszyły. Kiedy minęli bramę, ta bezgłośnie zamknęła się za nimi.
- No masz - odezwał się dziadek Omnicjusz. - Nic z tego nie rozumiem. Ale przynajmniej Adiar dostał się do środka.
- Cóż to było za ptaszysko? - krzyknął Darmir.
- Kto to może wiedzieć. Straszliwy to jakiś stwór, ale przynajmniej jeden kłopot mamy z głowy dzięki niemu.
- No tak. Tylko Adiar jest w środku, a my tutaj. W dodatku brama jest zamknięta.
- To żadne zmartwienie mój drogi. W murze okien nie brakuje. Wespniemy się po kamieniach i już jesteśmy w środku. Ruszajmy.
Ale kiedy zrobili ledwie parę kroków w kierunku mostu, smocze głowy kamiennych lwów obróciły się w ich stronę, a z nozdrzy począł się wydobywać dym.
- O nie! - powiedział dziadek Omnicjusz.
- O nie! - przytaknął Darmir.
- Na most tak łatwo się nie dostaniemy. Musimy zrobić to inaczej.
Starszy skrzat podrapał się po brodzie i ruszył w stronę rosnącej nieopodal kępy liści łopianu. Uciął jeden nożem z lisiego zęba i począł ciągnąć go w stronę fosy.
- No rusz się, pomóż mi! - krzyknął na Darmira.
- Co chcesz zrobić dziadku?
- Jak to co? Przepłyniemy na liściu przez fosę i wejdziemy po murze do okna.
- Przez fosę? - powtórzył Darmir.
- A przez co jeszcze chcesz przepływać? Oczywiście, że przez fosę. Pomożesz mi wreszcie?
- Ja nie płynę - odpowiedział Darmir i założył ręce. - Nie ma mowy, żebym wszedł do wody.
- Co ty mówisz? - zdziwił się dziadek.
- No... skrzaty to nie ryby... nie mamy płetw... liść się jeszcze wywróci... nie wejdę do wody - jąkał się Darmir.
- Nie wejdziesz do wody? Za cóż mnie to spotyka - złapał się za czapkę dziadek Omnicjusz. - Nie mamy czasu na pogawędki. A tam za murem różne rzeczy mogą się dziać.
- Nie wejdę do wody - protestował dalej Darmir. - Jest mokra i zimna. I głęboka w dodatku.
- No to jak chcesz się dostać do twierdzy? Nie mogłeś mi wcześniej powiedzieć, że boisz się wody? Jak ja mam pomagać innym, skoro ty nie chcesz pływać?
Adiar tym czasem znajdował się już na wewnętrznym dziedzińcu twierdzy. Nie wiedział gdzie prowadziła go królowa. Czekał z atakiem, aż dowie się gdzie więziona jest królewna. Kiedy weszli na mury zobaczył polanę za twierdzą, a na niej potworne ptaszysko. Stwór stał jedną łapą na ziemi, a drugą opierał na leżącym nieruchomo ciale Verga.
- Ptaszyna lgnie do ludzi - powiedziała z okrutnym uśmiechem na ustach królowa. - Ten tam chyba nie był Ci przyjacielem? - dodała odwracając się do Adiara.
- Wprost przeciwnie - odpowiedział, chociaż wcale nie był rad, że jego wróg tak kończy. Kiedy wchodzili do wnętrza twierdzy zdało mu się jeszcze, że Vergo się poruszył.
Królowa wprowadziła Adiara do wielkiej sali. Mimo, że były tam okna duże, a na zewnątrz dzień jeszcze panował, sala była spowita mrokiem. Nagle pochodnie na jednej ścianie zapłonęły jasnym ogniem. Część sali pojaśniała na tyle, że Adiar wyraźnie widział już królową, podłogę z surowego kamienia, półki pełne ksiąg i uzbrojenie wiszące na ścianie. Z wyjątkiem ksiąg nie było tu nic, czego nie widziałby w innych twierdzach. Nie było tu również królewny.
- Niecierpliwisz się trochę panie - odezwała się królowa. - Wiec, że cierpliwość to cnota. A więc i rycerzom przystoi. Król cię przysłał z posłaniem. Lecz wiem ja co to za posłanie.
- Przybyłem zabrać Eneę.
- Zgoda panie rycerzu - zaśmiała się szyderczo królowa. - Jeśli ona tego zechce. Jeśli usłyszę z jej ust, że chce iść z tobą to stanie się według jej woli.
Adiar nie był pewien czy królowa rzeczywiście nie była tak straszna, jak opowieści o niej, czy był to jakiś podstęp. Nie musiał długo czekać na wyjaśnienie. Królowa, śmiejąc się nadal, klasnęła w dłonie i w całej sali zapłonęły pochodnie. Dwie wielkie szafy z księgami rozsunęły się ukazując dużą wnękę w ścianie. W niej, na postumencie otoczonym płonącymi kagankami stał kryształ górski niespotykanej czystości. Adiar poczuł jak pot zimnymi strumieniami spływa mu po plecach. Dreszcz wstrząsnął jego ciałem, a w sercu poczuł ukłucie. We wnętrzu kryształu znajdowało się ciało. To była ona. Te same włosy, usta, policzku, dłonie. Oczy miała zamknięte. Podbiegł do niej nie myśląc o niebezpieczeństwie. Musiał ją ratować, musiał wydobyć. Dotknął kryształu. Był zimny jak lód.
- Ognistowłosa - krzyknął.
Królowa zaśmiała się głośno i pogardliwie.
- Pytaj więc panie rycerzu. Lecz pamiętaj, że dopóki nie powie, że chce odejść, zostanie ze mną. Dam ci czasu ile tylko zapragniesz. Pamiętaj, że cierpliwość jest cnotą.
- Jesteś szalona - Adiar odwrócił się w stronę królowej.
- Je? Szalona? Przywiodłam ją do siebie, żeby uczynić z niej władczynię potężną. Cóż mógł jej dać ten starzec, który z zamku prawie nie wychodzi i pokój z wszystkimi zawiera. Lecz ona nie potrafiła tego uszanować. Zawiodła moje zaufanie i uciekła. Moja słodka ptaszyna przyszła mi z pomocą i odnalazła ją w lesie. Teraz musi odbyć swoją karę.
- To twoja córka, pani - krzyknął Adiar. - Uwolnij ją.
- Nie, panie rycerzu. Moją córką stanie się, kiedy stanie się mną. Kiedy zrozumie, że władza to siła, władza to wojna i groza. Wtedy wróci na tron i zapłonie wszystko wokoło. Gdy połączymy swe siły w jednym ciele, nie będzie krainy, która mogłaby się nam oprzeć.
- Jesteś szalona - krzyknął jeszcze raz Adiar i wydobywszy miecz, rzucił się w kierunku królowej. Nim jednak zrobił dwa kroki, jego nogi zatrzymały się. Poczuł w nich chłód. Próbował ruszyć, szarpnąć się, ale nie miał już nad nimi władzy. Zamachnął się mieczem, ale ręka również zawisła w powietrzu. Spojrzał w dół. Kawałki kryształu górskiego wyrastały szybko z podłogi. Oplatały jego stopy i nogi. Coraz wyżej i wyżej. Śmiech królowej wypełniał salę.
- Ileż wiary jest w tobie, panie rycerzu - wykrzykiwała w szale. - Wierzysz, że tym mieczem pokonasz magię, że wystarczy kawałek stali by pokonać moc gór. W najwyższej komnacie najwyższej wierzy tej twierdzy jest kryształ, którego mocy nic nie pokona. Rozpościera swą aurę od wschodu po zachód, od południa po północ. Gdziekolwiek będę, będzie ze mną. A wtedy biada tym, którzy staną przeciw mnie. Biada i tobie. Przegrałeś wszystko.
Adiar nie mógł się ruszyć, nie mógł mówić. Kryształ wyrastał coraz wyżej. Sięgał już do pasa i wspinał się do piersi. Rycerz szarpną się raz i drugi. Nie miał już władzy nad swoimi rękami. Nie mógł oddychać.
Wtedy powietrze przecięło znów rozdzierające skrzeczenie wielkiego ptaka.
Kiedy Adiar wchodził z królową do komnaty, skrzydalty stwór przyglądał się swojej zdobycz na polanie. Uderzył dziobem w Verga, lecz płyta zbroi, którą ten miał na piersi nie pękła. Potwór uderzył jeszcze raz, ale i tym razem bez skutku. Przyglądał się więc raz jednym, raz drugim okiem i dziobał co chwilę.
Zbroja nie pękała, ale ocknął się za to Vergo, który żyw był jeszcze.
- Precz potworze - krzyknął i próbował się wyszarpnąć.
Wielkiemu ptaszysku bardzo spodobała się ta zabawa. Dzióbnął więc w zbroję jeszcze raz. Wtedy Vergo wyszarpnął się spod jego łapy i przetoczył w bok. Ptak jednak nie dał się oszukać. Zamachał skrzydłami i chwycił Verga w szpony. Uniósł go nad ziemię. Wzlatywał coraz wyżej, kierując się do swego gniazda na szczycie góry wznoszącej się nad twierdzą. Vergo szarpał się i wił. Szpony trzymały go mocno. W akcie rozpaczy wyciągnął sztylet, który miał za pasem i ugodził potwora w łapę ponad pazurem. Wielki ptak zaskrzeczał z bólu przeraźliwie i głośno, a echo powtórzyło jego skargę. Szpony rozwarły się, a Vergo poczuł, że jest wolny.
Przecież ja nie umiem latać - zdążył jeszcze pomyśleć. Wiatr smagał go po policzkach. Szpiczasty dach najwyższej wierzy zbliżał się gwałtownie. Machał panicznie rękami. Kamienne dachówki rozprysły się. Poczuł wstrząs i uderzył w coś boleśnie. Zapanowała cisza.
Nad sobą miał kawałek błękitnego nieba. Mimo, że dzień był jasny zdało mu się, że widzi gwiazdy. Stękną, poruszył się i uniósł na rękach. Rozejrzał wokoło. Wstrząs był tak mocny, że niewiele rozumiał z tego co widzi. Co chwila ciemniało mu przed oczami.
Znajdował się w środku dużej siedmioramiennej gwiazdy wymalowanej na drewnianej podłodze. Siedział na roztrzaskanych kawałkach drewna. Wokół dymił zgasłe pochodnie i połyskiwały jasno migające drobinki. Sięgnął po jeden z większych kawałków.
- Kryształ górski – wyszeptał po chwili.
Cisza panowała nie tylko w wierzy. Ptak, który jeszcze przed chwilą łopotał głośno skrzydłami i skrzeczał przeraźliwie znikł. Zostały tylko jego pióra, które górski wiatr rozwiewał w cztery strony świata. Dwa białe posągi, stojące przy wejściu na most, pochyliły swoje smocze głowy i rozpadły się.
- Co się dzieje? - spytał Darmir trzymający się kurczowo łodygi liścia, którym dziadek Omnicjusz starał się przepłynąć fosę.
- Coś mi się zdaje, że nasza pomoc nie będzie już konieczna. Zawracamy. Mostu już nikt nie strzeże.
Darmir odsapnął z ulgą.
Adiar podniósł się powoli. Znów miał władzę w nogach i rękach. W komnacie panował półmrok. Nie płonęły już pochodnie, ale we wnęce tliły się jeszcze kaganki. Enea leżała na podłodze. Podbiegł do niej, przyklęknął i uniósł jej głowę. Miała zamknięte oczy.
- Słyszysz mnie pani? - krzyknął. Nie poruszyła się. Dotknął jej dłoni. Była zimna i wiotka.
- Zaklinam cię pani, otwórz oczy! Musisz żyć! Nie może być inaczej! - krzyczał dalej.
Głowa Enei odchyliła się do tyłu. Powieki poruszyły się i otwarła oczy. Klęczał tak przy niej i patrzył w ich zieleń. Więc żyła. Więc to nie był sen. Dotykał jej włosów, dotykał jej dłoni. Była naprawdę. Wpatrywał się w nią, a ona w niego.
- Przeżyłaś - powiedział po chwili.
- Przeżyłeś - odpowiedziała swym delikatnym głosem.
- Uchodźmy stąd.
Próbowała wstać, lecz sił miała jeszcze niewiele. Uniósł ją na ręce i ruszył w kierunku wyjścia. Po drodze zaczepił o coś butem Spojrzał pod nogi. Na podłodze leżały szare szaty królowej. Jej samej nigdzie nie było.
Gdy wyszli na dziedziniec, Enea stanęła o własnych siłach. Adiar ruszył w kierunku wyjście i ze zdziwieniem stwierdził, że brama jest otwarta. Tylko przez chwilę miał nadzieję, że to prysł czar, który ją zamykał. W następnej zobaczył stojącego na moście Verga. Stał poobijany i potłuczony, ale nadal pełen gniewu. W dłoni trzymał miecz.
- Doprawdy panie rycerzu, nie wiem jakim mocom się zaprzedałeś, ale tym razem nic już ci pomóc nie może - powiedział.
- Panie Vergo - odpowiedział Adiar. - Nie dość ci jeszcze ran na dzień dzisiejszy? Proszę po raz ostatni: idźże precz.
- Nie masz granic nienawiści, którą cię darzę. Za wszystkie twe postępki i plagi, które z twojej przyczyny na mnie spadły, przynajmniej raz zabić cię muszę.
I powiedziawszy to, ruszył naprzód. Nie było wyboru. Adiar dobył miecza i zaatakował. Vergo walczył z furią, ale nie miał już w sobie tyle energii. Atakował i cofał się na przemian. Walczyli przez chwilę w bramie, potem wyskoczyli na most.
- Czy nie ma na niego sposobu? - jęknął dziadek Omnicjusz.
Kiedy skrzaty wróciły na brzeg i przeszły po moście, okazało się, że brama do twierdzy jest nadal zamknięta. Dziadek Omnicjusz zadecydował, że muszą się wspiąć po murze, aby zobaczyć co wewnątrz się dzieje. Darmirowi ten pomysł spodobał się dużo bardziej niż pływanie na liściu. Kiedy byli już na kamiennym obmurowaniu okalającym bramę, ta otworzyła się. Ze zdziwieniem spostrzegli, że to nie Adiar nią wychodzi lecz Vergo. Nim dziadek Omnicjusz zdążył się zastanowić co się mogło stać rozpoczęła się walka.
- No nie podobna, żeby teraz wszystko popsuł - złościł się starszy skrzat. - Nie po to się tyle dni męczymy, żeby na koniec taki łotr plany nam krzyżował.
- Ale co robić dziadku - spytał Darmir.
Walczący właśnie wyskoczyli z bramy na most.
- Niech nikt nie wspomni więcej mego imienia jeśli zaraz czegoś nie wymyślę - złościł się na siebie dziadek Omnicjusz.
Adiar natarł na Verga, ale ten znów sparował cios i zaatakował od razu. Miecze zderzyły się w powietrzu. Jeden z nich wyskoczył w górę i upadł na deski mostu. Adiar przyklęknął, żeby go podnieść, lecz Vergo przydepnął ostrze butem.
- Ha! Łotrze, przyszedł twój koniec - krzyknął. - Popatrz po raz ostatni na świat.
- Dawaj sakiewkę z proszkiem na sen - krzyknął dziadek Omnicjusz w przypływie olśnienia.
- Ale po co? - spytał Darmir, wyszarpując ją zza paska.
Dziadek Omnicjusz nie miał czasu odpowiadać. Rozwiązał woreczek i sypnął proszkiem wprost na głowę, stojącego w dole Verga. Drobinki pyłku opadały nieśpiesznie.
- Przecież on nie zaśnie od razu - powiedział Darmir.
Vergo rzeczywiście nie zasnął. Otwarł tylko szeroko oczy i nabrał powietrza w płuca. A potem kichnął tak donośnie, że gdyby to była zima, obudziłby pewnie wszystkie niedźwiedzie w okolicy. Adiar tylko na to czekał. Zerwał się na nogi i naparł na niego swym ciałem. Vergo chciał go jeszcze ciąć mieczem, lecz chybił. Zamachał tylko rękami i powoli, niczym posąg runął do fosy. Fontanna wody wystrzeliła w górę.
- Ha! – krzyknął zadowolony dziadek Omnicjusz. - Jak ja postanowię zrobić dobry uczynek, to nikt mi nie przeszkodzi.
Darmir nie znalazł słów podziwu. Uściskał tylko dziadka i zabrał pusty już mieszek. Lecz kiedy wiązał go, żeby schować ponownie za pasem, resztki pyłku wyfrunęły w powietrze. Również jemu zakręciło w nosie. Kichnął raz, kichnął drugi i trzeci. I wtedy jeden z jego trzewiczków zsunął się z kamienia. Machnął w powietrzu ręką, żeby złapać równowagę. Cofnął się o krok. Ale krok za nim nie było już kamienia. Krok za nim nie było już nic. Dziadek Omnicjusz wyciągnął ręce, żeby go złapać, ale było już za późno. Młody skrzat leciał już prosto w dół. Woda plusnęła cicho i zniknął w odmętach fosy.

***

Tego ranka Jagoda siedziała swoim zwyczajem na łące smakując nektar i rosę. Dzwonek z czapki dziadka Omnicjusza poznała od razu. Zerwała się na równe nogi i podbiegła radośnie do niego. Wtedy uśmiech zniknął z jej twarz.
- Mój miły panie, - krzyknęła z udawaną złością - co to za obyczaje, żeby mnie na tyle dni samą zostawić? - A kiedy dziadek chciał coś odpowiedzieć, przerwała mu natychmiast - Zaraz w gniew okrutny wpadnę i srodze na ciebie nakrzyczę.
Zanim jednak do tego doszło padli sobie w objęcia i uściskali się mocno. Kiedy już dziadek Omnicjusz przytulił Jagodę i złość jej przeszła, powiedział:
- No widzisz moja droga, jak to się czasem dzieje. Wyszliśmy tylko na chwilę, ale spraw tyle było po drodze. Uwolniliśmy rycerza, odwiedziliśmy zamek, pokonaliśmy czarownicę i oswobodzili księżniczkę.
- Oswobodzili? - zdziwiła się Jagoda. - A właśnie, gdzie ten nicpoń się podziewa? Znów mu jakaś psota w głowie?
- Darmir? - zawiesił głos dziadek.
- A któż by inny? Tak w przygodach zasmakował, że do domu wracać nie myśli?
- Widzisz Jagódko, - dziadek drapał się po brodzie. - Coś mi się zdaje, że sami będziemy sobie teraz musieli tu radzić.
- A cóż to za pomysły? - zmarszczyła brwi Jagoda. - Gdzież on się znowu zapodział.
- No widzisz, moja droga, czasem przychodzą takie chwile dla każdego skrzata... - jąkał się dalej dziadek Omnicjusz.
- Mów natychmiast co się stało! - krzyknęła Jagoda i widać było, że jeśli zaraz wszystkiego się nie dowie, to zdenerwuje się nie na żarty.
- No widzisz Jagódko, za dwa tygodnie od dzisiaj na zamek musimy się udać.
- A w jakimż to celu?
- Aby wesele wielkie świętować. Jedno królewskie i jedno Darmira.
- Wesele? - zdumiała się Jagoda.
- A tak, wesele. Chodźmy już do domu. Tam, wszystko Ci opowiem. O Darmirze, Nasturcji, Wiatraku i nurkowaniu w fosie. O wszystkim.
I ruszyli razem w stronę gospody, bo przecież kolejny pracowity dzień właśnie się rozpoczynał. Przygody są dobre od święta, pomyślał dziadek Omnicjusz, a w dni powszednie trzeba już ciężko pracować.

KONIEC

8
Seener pisze:Adiar nie mógł odpowiedzieć, gdyż wciąż był zakneblowany. Wykręcone do tyłu ręce drętwiały. Klęczał oparty plecami o skalną ścianę
Przyczepię się do tej sytuacji. Nie można klęczęć, opierajac się o skałę, Z rękami zawiazanymi na plecach. Weź sobie to zrób. No po prostu nogi przeszkadzają i te ręce. To bardziej asan z jogi. Nienaturalnie to wygląda. I jest niemożliwe do wykonania. Był wyczerany, wiec lepiej by było, gdyby leżał gdzieś pod drzewem, albo przy ognisku.
Seener pisze:Kiedy Adiar opuścił obozowisko rozbujników
Hm..Dziwne. Takie straszne błędy ortograficzne Word powinien poprawić.

Narazie tyle, bo późno i spać mi się chce. Musze przyznać, że twoja historyjka jest dobra letura do poduszki. Gdybym miała pięc lat chciałabym, żeby mama czytała mi włąsnie takie rzeczy. Zieeeeew. Jutro dokończę. Dobranoc.

[ Dodano: Nie 20 Cze, 2010 ]
Seener pisze:zebrały się na wierzy na wielkiej uczcie
wierzy, to może człowiek w jakieś bóstwo, ale tutaj zapewne chodzi o wieŻę...

Doczytałam. To już drugi wieczór. Bajka to idealna dla moich przyszłych dzieci! Aż sobie ta opowieść zapiszę na dysku i kiedyś naprawdę bede im czytała na dobranoc. Narracja super. Ciagle na poziomie. Nie wiem, może ktoś się ze mna nie zgodzi, ale kreujesz światem skrzatów tak sprawnie jak Tolkien światem Hobbitów. Fajne są imiona i fabuła też, jak już się rozkreciła, to strasznie mi się spodobała. Od razu zabieram się za trzecią część, bo jestem ciekawa, jak to się skończy. Dobrze też dozujesz informacje. Np. pierwsze pojawienie się królewny w lesie... Nie starasz się na siłę wbić czytelnikowi do głowy, by zapamiętał ten fakt, przez co powieść staje się przewidywalna. Mam nadzieje, że tzrecia część jest na równie dobrym poziomie.
Idę czytać:)
Pozdrawiam

9
Seener pisze:Ale zgromadzeni przy ognisku najwyraźniej nie mieli już nic do powiedzenia. Ognisko zostało zagaszone i wszyscy ułożyli się do snu.
Zamień drugie ognisko np. na płomienie...?
Seener pisze:Stwór stał jedną łapą na ziemi, a drugą opierał na leżącym nieruchomo ciale Verga.
ciele...


Pryjemnie:) Druga część w sumie podobała mi się najabardziej. W tej podobała mi się historia błazna i kreacja królowej, ale coś za szybko się to wszystko skończyło. Nastąwiłam się na to, że skrzaty coś więcej pomogą. W pewnej chwili nie było nawet wiadomo co i jak. Tutaj Vergo niby nie żyje, potem spada skądś, przez co pokonuje królową, ksieżniczka jest wolna, rycerz też...Za szybko.
Ale biorąc całą historię, to jest naparwdę super. I zakonćzenie tez takie przyjemne. Mi sie podobało. Ja jestem na TAK!
Pozdrawiam:)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”