Owa dolina fascynowała od dawna. To tutaj jeden z przydrożnych druidów począł rozpowszechniać swe zacne nauki, to tutaj szkocki władca Aegh Ce`an wyciął w pień oddział brytyjskie piechoty królewskiej pułku Nurthumberland, które jakoby zaproszone zostały na ucztę z winem i przepyszną pieczenią, to tutaj wreszcie przepadł jedyny chrześcijański oddział wikingów, bijący się pod sztandarem czcigodnego McMillana Odważnego, którego jednak wkrótce zaciukali i słuch o nich tedy zaginął.
Był też w dolinie pewien stary, opuszczony dom. Nikt nie wiedział, kiedy powstał, nikt tym bardziej nie znał jego twórców. Nikt zresztą sobie tym głowy zaprzątać nie chciał. Do czasu... Do czasu, gdy cała Szkocja jakby w wir jaki czarnoksięski się wdała. Kiedy to kraj celtycki stał się oczkiem w głowie angielskiej monarchii. Co było początkiem?
Rok 1704, czerń zalała małe szkockie miasteczko, położone w bajecznych górach, obleczonych w wąskie, rwące strumyki. Tej nocy nikt w mieście nie spał. I to absolutnie nie z powodów dzikich awantur <kogo też ta zdzira zdradziła?> czy nocnych libacji. Wiatr zawodził ponurą symfonią dyrygenta śmierci, odbijającą się echem od ścian tutejszych domostw. Jan wyjrzał na zewnątrz, sapiąc jak dziki. Dzisiaj zimowe przesilenie. W lesie aż roi się od wszelakich upiorów i strachów, czyhających na wzbudzone wyobraźnią umysły. Wystąpił na ganek. Przed nim, po prawej stronie piętrzyła się czarna ściana lasu, pogrążona w tajemniczym śnie. Stopniowo wznosiła się ku górze, aż osiągnęła poziom niewidzialny dla ludzkich oczu. Zapewne ukryła się za fioletową kotarą niebios. Nic to, pomyślał Jan, trzeba będzie iść. Ów człowiek był specjalnym, angielskim wysłannikiem, mającym nadzorować prace w tutejszej kopalni, jednak zaraz po przybyciu został obrabowany przez Szkotów i wywieziony do jednej z licznych miejscowych grot. Umarłby rychło, gdyby nie postawa szanownego wójta, który w zamian za pomoc postawił Jana na stanowisko wieczornego wartownika. Dziw, że nikt nie ustał na nim więcej niż siedem dni. Czyżby to klątwa? Czary-mary pogańskiego ludu? A tam, czary, myślał Anglik, gdyby miały postać ludzką rzekłbym, by ino rzyć mą ucałowały, tak bym rzekł! Nie powinna zatem dziwić nietypowa opinia na temat narodu brytyjskiego, którą powszechnie uznawał każdy mieszkaniec Północy. Było parno, czarno-fioletowa zasłona nieba, co chwila jarząca się długimi, poszarpanymi wstęgami, przesłoniła srebrzysty księżyc, tak że odtąd ciemność stała się nieprzenikniona. Jak zawsze o tej porze, Jan począł zmierzać ku tutejszemu kościołowi, by stamtąd rozpocząć swą ciężką pracę. Okiennice trzaskały we framugach. Do miasta wtargnął przenikliwy, górski chłód. Trza było się porządnie odziać, pomyślał wartownik. Jednak każdy tutejszy wiedział, że na nic ubranie, w takowej sytuacji. Oto nadciągał Północny Wiatr. Szkoci zwykli przygotowywać się na ten pierwszy atak Zimy mniej więcej od połowy października. Ten jednak mór był wyjątkowo silny i sami rodowici mieszkańcy zaczęli się łapać za głowy, martwiąc o przyszłość ich bytu. Obowiązek był jednak obowiązkiem. Szczególnie tak poważne zadanie, spoczywające w rękach Brytyjczyka. Przyspieszył. Z niepokojem rozglądał się wkoło. Czuł, jak atmosfera wokół się z wolna rozmywa, zamienia w apatię. Czułe, że ciało podporządkowuje się innej, obcej sile. Zesztywniał. Nagle poczuł na przedramieniu twardy dotyk czyjejś dłoni.
- Janie, to nie najlepsza pora na odwiedziny u Livingstone`ów – rzekł poważnym głosem mężczyzna.
- Och, burmistrzu, wypełniam tylko swój obowiązek. Pomoc, za pomoc, jak rzekłeś.
- Tak, tak rzekłem, ale w tego typu dni lepiej pozostawać w domu, bo wiesz, Janie, miałeś wielu poprzedników, którzy nieciekawie kończyli i eee...- na moment się zająknął, potrząsając gęstą, białą brodą.- Zazwyczaj pozostawały po nich tylko kości...
- Nie daję wiary w te wasze brednie! – rzekł stanowczo strażnik.
- Toteż nie dawaj, nie dawaj, Angliku. Lecz pamiętaj, że nie chciałem ja Tobie źle.
- Kończ, bo mi nogi z zimna sztywnieją. Idąc, przynajmniej się ogrzałem. Bywaj, jeśli skończyłeś!
- Tak, jeśli skończyłem. Bywaj, Janie. Niech Bóg...
- Ma mnie w opiece, dzięki – kończąc sarkastycznym tonem ruszył dalej, w głąb nieprzeniknionych ciemności. Rzec tu trzeba zrazu, że był on mężczyzną raczej skąpej postury, o lekkim zaroście i bujnych, brązowych włosach. Tylko te wielkie siwe oczy, jarzące się niczym dwa wielkie reflektory wzbudzały dziwną niechęć do człeczyny. Każdy raczej, współczuł mu z całego serca, jeśli takowe miał. Krążył bocznym traktem miasta. Tam, jak sądził, mieszkają ludzie życzliwi i w razie potrzeby przyjdą mu na pomoc. Mijał ceglane domy, w szarym kolorze, mijał również domostwa w charakterystycznym, średniowiecznym wykonaniu, co tak bardzo przypominało mu ojczysty kraj, krążył i wokół drewnianych chat. Tak idąc ujrzał w końcu źródło całego zamieszania - wysoki, zawalający się dom, otoczony starym, mosiężnym płotem. Rozległe okna były popękane, znad framug zwisały długie pajęczyny. Czarne, szkliste cegły rozjaśnił nagle księżyc, który wyłonił się zza gęstych nocnych chmur. Po prawej stronie stała zapomniana szklarnia, dawno już spenetrowana i bezużyteczna. Nieopodal znajdował się marmurowy posąg, przedstawiający postać szkockiego woja, dumnego i poważnego. Obok, na ziemi, leżał jeszcze jeden, tym razem granitowy, posąg. Przedstawiał on strasznego smoka, z rozwartym pyskiem, obleczonego charakterystyczną białą flagą w czerwony krzyż. Trza będzie tam pójść, rzekł w myślach Jan. Toteż przekroczył próg i czym prędzej podszedł do czarnego smoka, zdzierając zeń angielską flagę. Ciało przeszył dotkliwy chłód. Nie mogąc się poruszyć chciał krzyknąć, lecz nie zdołał. Wkrótce zupełnie niczego nie słyszał. Widział tylko ten czarny dom . Nagle jednak niewidzialny uścisk zwolnił się, zatem czym prędzej pobiegł do furtki, lecz o dziwo dalej przejść nie zdołał. Został uwięziony jakby w wielkiej bańce, sam na sam z tym wszystkim, co czaiło się w starym gmachu. Ktoś zadął w dudę. I to nie normalnym, spokojnym brzmieniem, którym zwykli raczyć przyjezdnych Szkoci, lecz dzikim, demonicznym rytmem, który począł się dwoić, troić, aż w końcu wrócił do pojedynczej postaci. Doszły do Jana również tajemnicze głosy, artykułowane w nieznanym mu języku. Wreszcie jeden z ukrytych osobników wystąpił przed nim. Miał dziwaczną, zaniedbaną brązową brodę, kołyszącą się wesoło na wietrze. Odziany był w tradycyjny kilt. Czarne, przenikliwe oczy przeszywały Jana na wylot. Stał mu się całkowicie posłuszny, nieświadom przyczyny. Jak mu rozkazano, podszedł do tajemniczej postaci. Ta, przybliżywszy się doń, musnęła kciukiem jego biały policzek i przemówiła w głuchym, nieznanym mu języku. Śmiejąc się, wyciągnęła swój srebrny sztylet i wbiła w ciepłe, rozdygotane serce angielskiego wysłannika. Ten, wodząc nieprzytomnym wzrokiem po twarzy przezroczystego mężczyzny, lekko zakasłał, przymknął powieki i ze sztyletem w ciele oddalił się od mrocznego dworu. Tak mu kazano. Zszedłszy ze wzgórza trafił pod wrota skromnego kościółka, dalej poszedł brukowanym traktem przez centrum miasta, aż stanął przed dębowymi drzwiami. Poruszył kołatką. Z wnętrza budynku uchodził jakiś hałas, ktoś prędko pędził ku wejściu. Przed wartownikiem ukazała się postać niskiego burmistrza.
- Ty żyjesz?! Eee, nie, żebym coś sugerował...
- Wzywają ciebie, burmistrzu.- rzekł głucho Jan.- Mówią, żeś ich przyzwał. Musi być powód....
- Co?! Ja nikogo nie przyzywałem!- krzyknął wójt.
- Musi być powód.
- Co? Jaki powód
- Ten, który musi być, by mogli zostać przyzwani.
- Ach, odejdź! Nie mam na ciebie czasu. – nie patrząc na wartownika, zawrócił i odszedł w głąb domu. Jednak wkrótce ponownie zjawił się w wejściu. Zapomniał przymknąć drzwi. Dokładnie w tym samym momencie, gdy ujrzał zakrwawiony nóż w dłoni Anglika, poczuł nienaturalny chłód, spowijający jego ciało. Jan przysunął się doń bliżej i wykonawszy jeden niezbyt skomplikowany ruch uśmiercił burmistrza. Głowa, spadłszy na bruk, potoczyła się echem, w oddali ginącej drogi.
Nikt więcej już owych nieszczęśników nie spotkał. Jedni mawiali, że to sama demoniczna zjawa, znad tutejszego jeziora zawędrowała i pojmała bezbożnego Brytyjczyka. Tak to, twierdzili, że kto czoła przesileniu stawia, tego przesilenie o głowę ukróci. Jeszcze inni mówili, że zbiegł w góry, przed niechybnym atakiem zarazy. A następca burmistrza zaś twierdził...że to w ogrodzie Livingstone`ów, jego białe kości zżera ziemia. Sam, warto dodać, twierdził, że po niedzielnej mszy, niedaleko McSnowburn`ów, znalazł jego głowę - zgniłą i przeżartą przez robactwo. Odmówiłem pacierz, wodą proboszcza pokropiłem i w pokoju odszedłem, twierdził zapytany. Jednak od czasu drugiej napaści ani chybił wyściubić nosa poza swoje stalowe drzwi. Lecz czymże one są dla martwego? Przeszkodą?! Na to pytanie martwiak udzielić odpowiedzi nie chciał.
Piątkowy, majowy poranek był mglisty. Czuło się makabryczne przygnębienie i nawet radosna wieść o pochodzie szkockiej przykrólewskiej gwardii nie zamieniła owego dnia w prawdziwe katolickie święto. Na kazaniu, wielebny Paull raczył poinformować, że Szkotów wstrzymał partyzancki napad w prowincji Berkshire. Nikt nie uszedł z życiem. Dwa dni później, do wioski przybył królewski posłaniec z nie bagatela informacją.
- Otóż doszła, do Jaśnie Oświeconej Anny wieść, jakoby jeden z najznamienitszych żołnierzy Brytanii poległ, śmiercią nikomu nieznaną. Zatem królowa ma słuszność w stwierdzeniu, iż Północy zagraża świetnie wyszkolony, partyzancki oddział. Najpewniej katolicki.
- Cóż zatem uczynicie?- spytał burmistrz, wyraźnie niezadowolony z przebiegu nowej wieści.
- Ano, znad Dworu Św. Jakuba wyrusza oddział przeszło tysiąca zbrojnych, świetnie zaprawionych w boju i znających się na swej sztuce, mający wykryć i zniszczyć źródło tutejszego konfliktu.
- Czy mamy prawo głosu?
- Eee...zdaje się, że nie.
Odkąd ludzie poczęli znikać, zaczęto regularnie praktykować do katolickiej parafii. Wcześniej albo nie podobał się proboszcz szanownemu burmistrzowi, albo urodziwy John McStone, syn Michaela, był niepłodny, albo nieurodzaj był obfity, czy też po prostu „ten” Bóg nie przypadał im do gustu. Uniknęli w ten sposób udziału w wojnie religijnej, której Anglia doznała na przełomie XVII wieku. W przeszłości, w każdej chacie, na każdej ścianie gościł portret królowej i luboć dawno doń zaufanie zatracono, to czczono jej podobizny, gdyż, jak twierdzili mieszkańcy, wypędzały wszelkie paskudztwo z wioski. Złośliwi mawiali, że to dlatego, iż Anna Stuart wyglądem swym odstrasza czarty, a nie boskością i czcią najłaskawszego Boga.
Tymczasem nadszedł listopad i z dawna zapowiadana sroga zima wreszcie przybyła i osiadła na wysokich, poszarpanych górskich szczytach. Wkrótce i dotarła do Edynburgha, grzebiąc stolicę w głębokich zaspach lepkiego, białego śniegu. Jak przewidywano, rok ten nie przyniósł obfitych plonów. W konsekwencji nie oznaczało to dla Szkotów zwykłego niedostatku czy ubóstwa, groziły im bowiem zarazy i klęski głodowe. Próżno było szukać nadziei w osobie królowej, chociaż przedstawicielką szkockiego rodu Stuartów była, jakby nie patrzeć i zachowując obojętność względem tych spraw. Tak więc wielu mieszkańców Północy pomarło w wyniku dotkliwych mrozów i braku jadła, którym można by zaspokoić owe pragnienia. Nastał wreszcie styczeń. Niestety, nie rozpoczął się on kolorowo. Nastąpiły kolejne zniknięcia. W nieznanych okolicznościach przepadł syn dowódcy straży, nielicznego oddziału z Glasgow, zapowiadającego przybycie silniejszego, brytyjskiego korpusu. Jednak temu wielu rychłą śmierć przepowiadało i owym zjawiskiem się nie zainteresowano. Tylko nieszczęsny ojciec popadł w załamanie i klnąc się na bogów zawisł na gałęzi największego drzewa w okolicy - Tree of the Saint Adrew. Zresztą, nawet nie tykano jego zwłok – wszystko za sprawą przesądów, które upowszechnić raczył miejscowy piekarz, niejaki Albert McJohn. Prawdę powiedziawszy jego interesowi niezbyt się wiodło. Już pod koniec września zapowiadał, że jego pieczywo nabrało antydemonicznych właściwości, dzięki czemu, jak sądził, wzrośnie popyt na świeże maślane bułki, nadziewane soczystymi rodzynkami. Mylił się. Toteż nie zawahał się oskarżyć żołnierza o nieczystą, diablą krew, która toczyć się jakoby miała w starych już, celtyckich żyłach. Warto zauważyć, że nazajutrz zagryzły go nieznane nikomu wilki. Przedziwne to było zajście, tym bardziej, gdyż ciało piekarza, rozszarpane, znalazł jeden z jego synów w piecu nr 12. Jak na ironię, od tamtego czasu zwiększył się popyt na słodkie pieczywo. Jedni chcieli tym wyrazić swe współczucie dla poszkodowanej rodziny, inni Bogu dziękować, że wykończył tego starego gada, jeszcze inni tak polubili spleśniałe bułki nadziewane rodzynkami, iż odczuli zapotrzebowanie na większy zapas. W każdym bądź razie spółka ”Cleon&McCleon” miała się już dobrze.
Kolejny przypadek miał miejsce na farmie niejakiego pana Gurbina, który to udawszy się na sobotnie spotkanie przedstawicieli „Zbożowego Kręgu” stwierdził tam, iż dnia Bożego dwudziestego stycznia znalazł martwą trzydziestoletnią pracownicę, całkowicie odartą z szat i zakrwawionym kroczem.
- Mówię wam, drodzy koledzy, iż zaiste widok był to straszny – powiadam! Ciało miała niczym włos chuderlawe, ręce niczym na katuszu powyginane, a twarz jaka! Jakby ją czort najczarniejszy w swe macki podłapał.
- A gdzie ją, szanowny Franku, znalazłeś?- spytał wyraźnie zaintrygowany prezes „Zbożowego Kręgu”.
- Gdzie, pytacie? Ano, żona wołała, że pieczary ma świeże. Ma się rozumieć, rzuciłem wszystko w kąt, zacisnąłem pasa, a tu nagle! Z nieba spadła, powiadam -jak grom. Cud, że ni na mnie, bym i ja z nią powędrował do najłaskawszego Pana, tegóż mi jeszcze brakowało! A jak! Żem tedy przywołał mą Annę, jej o pieczary nadal chodziło! Dobra kobita. Mówię: „a żywo, babo, trupa mamy!”. Jak przylazła, tak padła. Kolejny to cud, że mnie nie pomarła. Umarłaby, tegóż mi jeszcze brakowało! Nie sądzę aczkolwiek, by cokolwiek jeszcze pamiętała, więc, panowie, raczej tylko na mnie polegać winniście.
- Winniśmy, czy nie, po prawdzie nic nas to nie obchodzi. Nieurodzaj nam grozi. Klęska, drodzy! Trza temu zaradzić! Arturze, przynieś wino! Obiad czas zacząć! – rzekł to wysoki farmer, po czym rozmowa wróciła na swe dawne tory. Ploty głosiły, że to żaden czart, a sam Gurbin, tego mordu dokonał, nie mogąc opanować żądzy tej prostej, acz urodziwej kobiety. Dał jej tedy godziny do odpracowania i napadł, gdy cichcem uchodziła ze spiżarni. Tak między sobą powiadali mieszkańcy wioski, zachowując wszędy zdrowy rozsądek, opanowanie i szczyptę humoru.
Następne ataki skupiały się na ofiarach grupowych. Na pierwszy strzał poszło czworga mieszkańców najuboższej klasy. Potem zginęło dziewięciu angielskich podróżników, w tym Baltazary Cloud, zwany „Panem z Wąsem”, słynny artysta i równie słynny ekscentryk spod Oksfordu. Wreszcie śmierć dopadła pięciorga kapłanów i dwóch, ambitnych kleryków. Ten ostatni „mord” wstrząsnął poczuciem bezpieczeństwa mieszkańców, więc niezwłocznie posłano gońca do nadchodzącego oddziału, z wieścią, iż...
- Iż nawet Boży wysłannicy nie są przez morderców w poszanowaniu. Tak być nie może, zacni żołnierze! Prosimy tedy, nie balować, nie zagrzewać gdzie dłużej miejsca i wyruszyć prędko na pomoc naszej wiosce. Jak królowa postanowiła! God, God! Save the queen!
- Taa, zachowaj ją!- zawtórował mu jeden z żołnierzy.
- Od Szkocji, uchowaj nas, Panie.-rzekł z całkowitą powagą dowódca i ciepłym kopsańcem odesłał z powrotem przerażonego Szkota. Zaiste nie było między nimi miłości. Tym bardziej, że naród angielski miał nadal Północ w swoim nikczemnym rozumowaniu jako to miejsce, w którym żyją pogańscy Celtowie, którzy za krzyż na pal ludzi wbijają. I rzeczywiście wielu z nich prowadziło tam swój nędzny żywot jako boscy uzdrowiciele, lecz nie byli to już ci osławieni czarodzieje, przepasani perłowobiałymi szatami, którzy uważali się za dzieci ziemi. Przeciwnie, lud to był odtąd nikczemny i nietolerancyjny, zaszyty w odległych mrocznych lasach, pochowany jak szczury w głębokich jaskiniach. Zbyt się chełpił swą władzą nad magią.
Tymczasem padały kolejne ofiary. A Anglicy, jak w Yorku byli, tak i tam pili. Nie spieszno im bowiem było iść na katusze. Toteż w akcie desperacji syn młynarza Cromwella zabił miejscowego strażnika, angielskiego arystokratę. Głowę dał bydłu, by troszku podeptały, ręce poranił sztyletami, sam zaś odgryzł jego prawą stopę, gdyż, jak twierdził, nie lubił gościa i z wielką chęcią by i mu paluchy odrąbał, lecz widział kto takiego zwierza? No więc wielu rzekło, że nie widziało, co też uchroniło bezbronne ciało od dalszej poniewierki. Czyn ten, jakże haniebny, jednak poskutkował i gdy żołnierze brytyjscy ujrzawszy głowę swego druha, spoczywającą na uździe brązowego rumaka, Merilla, rzucili piwem w najczarniejszy kąt i ruszyli ukarać bezbożnych morderców.
Tydzień później, gdy rozległy korpus osiadł już na dobre w prowizorycznym garnizonie, miała miejsce pełnia księżyca. Oczywiście, nie ot tak zwyczajna, przy której można by podziwiać błyszczący srebrem glob na ciemnym nieboskłonie, popijając sprawdzoną whiskey od Wilkinsona. Próżno takiej wyszukiwać w niniejszej opowieści.
Znowu było parno. Jakby to równik zawitał nad wyspą. Znowu panowała ta szara, przygnębiająca atmosfera. Nastrój głębokiej melancholii. I udałoby się wpatrywać w ten gęstniejący mrok, w ten zachodzący czernią księżyc i delikatną łunę fioletu nad poszarpanym szczytem, niczym boska mgiełka. Lecz nagle, spośród tych nieprzeniknionych kłębów dymu rozległo się potężne brzmienie dudy. Owa muzyka dwoiła się i troiła, aż w końcu przybrała liczbę rzekłbyś setek i na powrót zamilkła. Głuchy świst roznosił się echem po miasteczku, a niepokorny wiatr zarzucał koronami drzew.
- Czyli tak – zaczął spokojnie siwy dowódca, wpatrując się w krajobraz, z wolna rysujący się za obszernym oknem – dzisiaj wartę obejmuje Patryk Dunladen z oddziału C, majora Ronalda. Powiedzcie mu, że patrolować ma centrum, na obrzeżach nawet wrony nas nie ścierpią, jeśli tu takowe w ogóle istnieją. Przeklęta Północ. Niechaj zabierze dwudziestu strzelców pododdziału B i rusza. A żywo!
W pomieszczeniu unosił się specyficzny zapach tytoniowego dymu. Siwy obłoczek, przybierając różności fantastycznych kształtów, pływał w powietrzu, aż w końcu ulotnił się niczym bezkres w mroku doliny. Każdy żołnierz czekał zmobilizowany, jak rząd wiernych psów, przed izbą kancelarii kapitana.
- Panie, czy mógłbym doradzić, jako przykładny żołnierz, który w poszanowaniu ma godność i honor brytyjskiego imperium?- spytał wysoki piechur, poprawiając czerwony swój mundur.
- No, czego? Prędko, abym zdołał przed nocą odpowiedzieć generałowi na listy...
- Zdaje się, że i w centrum nas nie lubią.
- A tobie co? Takaż to mi porada?- krzyknął nerwowo dowódca, zdzielając żołnierza długą, drewnianą linijką przez głowę.- Ach...Tak, dołączysz do Irlandczyka. Razem zginiecie pośród pogaństwa i smrodu krwi. I uryny! A jak!
Re: Szkocki Ogród. Opowieści znad Doliny
2Zastanów się, czy nie byłoby lepiej bez "owa".Ollars pisze:Owa dolina fascynowała od dawna
A co to za dziwo?Ollars pisze:przydrożnych druidów
Brytyjskiej. Northumberland. I zastanów się nad tymi dwoma przymiotnikami. Czy są niezbędne? A jeśli tak, czy właśnie na tych pozycjach w zdaniu?Ollars pisze:oddział brytyjskie piechoty królewskiej pułku Nurthumberland
Jakie "które"? Skąd tu nagle liczba mnoga? I może raczej bez strony biernej: zaproszono.Ollars pisze:które jakoby zaproszone zostały na ucztę
Przepyszną, powiadasz?Ollars pisze:przepyszną pieczenią
To jest ciekawe. I to podwójnie. Nie dość że jedyny chrześcijański, to jeszcze oddział. Królewscy piechurzy mogli walczyć w oddziałach, zgoda. Do W(w)ikingów nijak to nie pasuje.Ollars pisze:jedyny chrześcijański oddział wikingów
Zdecyduj się, jakim stylem chcesz pisać.Ollars pisze:którego jednak wkrótce zaciukali i słuch o nich tedy zaginął
Jak wyżej.Ollars pisze:Nikt zresztą sobie tym głowy zaprzątać nie chciał [...] cała Szkocja jakby w wir jaki czarnoksięski się wdała
Autorze! Pokażże mi duże miasteczko.Ollars pisze:małe szkockie miasteczko
I szeroki strumyk.Ollars pisze:wąskie, rwące strumyki
Kwę? Rozumiem, co chciałeś powiedzieć, ale techniczne rozwiązanie tego (nawiasy ostre) nijak nie spełnia założonej funkcji.Ollars pisze:I to absolutnie nie z powodów dzikich awantur <kogo też ta zdzira zdradziła?> czy nocnych libacji.
Gdybyś był jedną z moich ulubionych forumowiczek, powiedziałbym po prostu: Kres. Ale że nie jesteś forumowiczką... http://kres.mag.com.pl/czytaj.php?id=9Ollars pisze:Wiatr zawodził ponurą symfonią dyrygenta śmierci
Czy w tym miejscu miałem się roześmiać? Jeśli tak - udało się.Ollars pisze:Jan wyjrzał na zewnątrz, sapiąc jak dziki
Ładnie. Przypadkowo, ale ładnie.Ollars pisze:wszelakich upiorów i strachów, czyhających na wzbudzone wyobraźnią
Skojarzenie: "wstąpiłem na działo".Ollars pisze:Wystąpił na ganek
A może po prostu: po prawej?Ollars pisze:Przed nim, po prawej stronie
Ściana? To chyba raczej las pogrążony we śnie.Ollars pisze:piętrzyła się czarna ściana lasu, pogrążona w tajemniczym śnie
Kardynalna bzdura. Można powiedzieć, że wznosiła się ku górze (czyli była wysoka), ale na pewno nie stopniowo.Ollars pisze:Stopniowo wznosiła się ku górze
Ollars pisze: za fioletową kotarą niebios

Specjalny bo angielski? Nie. Był specjalnym wysłannikiem Anglików - albo z Anglii.Ollars pisze:Ów człowiek był specjalnym, angielskim wysłannikiem
Tu powinien być koniec zdania.Ollars pisze:mającym nadzorować prace w tutejszej kopalni
W tym zdaniu trudno wyczuć stosunek między postaciami: kto komu i za co. Powinno być raczej: wójta, któremu Jan miał się teraz odwdzięczyć za pomoc, służąc jako wieczorny wartownik. Albo jakoś inaczej, ale nie tak, jak było pierwotnie.Ollars pisze:Umarłby rychło, gdyby nie postawa szanownego wójta, który w zamian za pomoc postawił Jana na stanowisko wieczornego wartownika
Przecinek po ludzką.Ollars pisze:gdyby miały postać ludzką rzekłbym
Azaliż zaprawdę powiadam wam w stanie niemożebnego wzburzenia: kurwa! - rozumiesz, co chcę przekazać, Autorze?Ollars pisze:by ino rzyć mą ucałowały, tak bym rzekł
Narodu brytyjskiego nie ma i nigdy nie było.Ollars pisze:narodu brytyjskiego
Którą podzielał każdy...Ollars pisze:którą powszechnie uznawał każdy mieszkaniec Północy
W prążki czy groszki? Ty masz na myśli czarnofioletową.Ollars pisze:czarno-fioletowa
?Ollars pisze: co chwila jarząca się długimi, poszarpanymi wstęgami
Nieprawda. Skoro wyżej jarzyły się jakieś wstęgi, to znaczy, że przynajmniej nad głową ciemność nie była nieprzenikniona.Ollars pisze:odtąd ciemność stała się nieprzenikniona
Jan ruszył ku. Albo nawet do.Ollars pisze:Jan począł zmierzać ku tutejszemu kościołowi
Bez "swą".Ollars pisze:rozpocząć swą ciężką pracę
Ach, dość, bo to nie ma sensu. Przeczytałem do końca, ale nie będę się pastwił nad całością. Ten tekst jest beznadziejnie słaby na obu poziomach językowych - tym prostszym (interpunkcja, zaimki i wszystko wiążące się z redakcją "prostą" - wobec czego zachęcam, abyś sprawdził, jak się zapisuje dialogi) i tym bardziej złożonym (metafory, stylizacja). Zwłaszcza stylizacja. Tego po prostu nie da się spokojnie czytać, bo pseudogwarowe wyrażenia wyskakują czytelnikowi jak filip z konopi (a niech tylko ktoś spróbuje powiedzieć, że powinno być "Filip"

Panie, zachowaj mnie od zgubnego nawyku mniemania, że muszę coś powiedzieć na każdy temat i przy każdej okazji. Odbierz mi chęć prostowania każdemu jego ścieżek. Szkoda mi nie spożytkować wielkich zasobów mądrości, jakie posiadam, ale użycz mi, Panie, chwalebnego uczucia, że czasem mogę się mylić.
3
Zacznę od tego, że w zasadzie nie da się tego czytać. Doszedłem do końca i nadal nie wiem, o czym ten tekst tak naprawdę był.
Szalejesz z przymiotnikami, nie wiem, czy Sir Wolf też to wymienił, bo litania jest spora, ale "zacne nauki", choć nie wiem, czy są zacne, albo "szanowny wójt", czy inne tego typu wprowadzały dodatkowe obciążenie dla czytelnika.
Stylizacja języka - myślę, że zabieg nieudany. Przesadziłeś i to mocno.
Treść nijaka. Miało być strasznie? Wyszło beznadziejnie. Nie wiem, jak to jest z realiami historycznymi, bo się na tym nie znam, ale Twój tekst nie przybliżył mi w najmniejszy sposób klimatów tamtych czasów.
Na początku narracja jest w czasie przeszłym, nagle wchodzisz z czasem teraźniejszym, po czym szybko wracasz do przeszłego.

Chodziło o święconą? Jeśli nawet, to woda proboszcza nie jest synonimem święconej.
Naprawdę źle to wszystko wyglądało. Nie podobało mi się, nie udało Сi się stworzyć klimatu. Chyba nic Ci się w tym tekście nie udało. Nie mam nawet za co pochwalić, bo czuję żal do tekstu, że mnie zmęczył w świąteczny wieczór.
Dla mnie niedostatecznie.
A tak na marginesie... O czym to właściwie miało być?
Szalejesz z przymiotnikami, nie wiem, czy Sir Wolf też to wymienił, bo litania jest spora, ale "zacne nauki", choć nie wiem, czy są zacne, albo "szanowny wójt", czy inne tego typu wprowadzały dodatkowe obciążenie dla czytelnika.
Stylizacja języka - myślę, że zabieg nieudany. Przesadziłeś i to mocno.
Treść nijaka. Miało być strasznie? Wyszło beznadziejnie. Nie wiem, jak to jest z realiami historycznymi, bo się na tym nie znam, ale Twój tekst nie przybliżył mi w najmniejszy sposób klimatów tamtych czasów.
Na początku narracja jest w czasie przeszłym, nagle wchodzisz z czasem teraźniejszym, po czym szybko wracasz do przeszłego.
dziki człowiek, czy chodzi Ci o zwierzęta? Zresztą nie wiem, jak sapią ten, czy tamte, więc nie potrafiłem sobie tego wyobrazić.Ollars pisze:Jan wyjrzał na zewnątrz, sapiąc jak dziki.
Nie za bardzo pasuje mi ten mór do wiatru.Ollars pisze:Ten jednak mór był wyjątkowo silny
Tobie - małą literą, to nie list.Ollars pisze:- Toteż nie dawaj, nie dawaj, Angliku. Lecz pamiętaj, że nie chciałem ja Tobie źle.
No... Reflektory... Porównanie doskonale pasuje do stylu narracji...Ollars pisze:Tylko te wielkie siwe oczy, jarzące się niczym dwa wielkie reflektory
Kropka po dzięki i dalej wielką literą.Ollars pisze:- Ma mnie w opiece, dzięki – kończąc sarkastycznym tonem ruszył dalej
Powtórzenie.Ollars pisze:Toteż przekroczył próg i czym prędzej podszedł do czarnego smoka, zdzierając zeń angielską flagę. Ciało przeszył dotkliwy chłód. Nie mogąc się poruszyć chciał krzyknąć, lecz nie zdołał. Wkrótce zupełnie niczego nie słyszał. Widział tylko ten czarny dom . Nagle jednak niewidzialny uścisk zwolnił się, zatem czym prędzej pobiegł do furtki,
Bez apostrofu. Tego używamy, gdy ostatnia litera jest niewymawiana. Tu "n" słyszymy wyraźnie.Ollars pisze:McSnowburn`ów
Śmigus dyngus dziś, więc rozumiem, że pokropił proboszcza wodąOllars pisze:Odmówiłem pacierz, wodą proboszcza pokropiłem i w pokoju odszedłem,

Chodziło o święconą? Jeśli nawet, to woda proboszcza nie jest synonimem święconej.
Jakie pragnienia?!Ollars pisze:ak przewidywano, rok ten nie przyniósł obfitych plonów. W konsekwencji nie oznaczało to dla Szkotów zwykłego niedostatku czy ubóstwa, groziły im bowiem zarazy i klęski głodowe. Próżno było szukać nadziei w osobie królowej, chociaż przedstawicielką szkockiego rodu Stuartów była, jakby nie patrzeć i zachowując obojętność względem tych spraw. Tak więc wielu mieszkańców Północy pomarło w wyniku dotkliwych mrozów i braku jadła, którym można by zaspokoić owe pragnienia.
Naprawdę źle to wszystko wyglądało. Nie podobało mi się, nie udało Сi się stworzyć klimatu. Chyba nic Ci się w tym tekście nie udało. Nie mam nawet za co pochwalić, bo czuję żal do tekstu, że mnie zmęczył w świąteczny wieczór.
Dla mnie niedostatecznie.
A tak na marginesie... O czym to właściwie miało być?
Dariusz S. Jasiński
4
Początek i już wejście smoka. Nie rozumiem jaka "owa". Nawiązujesz do tytułu?Owa dolina fascynowała od dawna.
Tekst jest stylizowany, co wychodzi ci strasznie. Wybacz określenie, wydaje mi się i tak delikatne. Brniesz w to z każdym wrzucanym tekstem nie poprawiając niczego w nim. Za każdym razem ten sam ciężki styl i stylizacja, która sprawia, że czytanie jest katorgą.
Powiedz mi proszę tak szczerze, ty czytasz nasze komentarze? Stosujesz się czasem do naszych rad? Popatrz wyżej. Poprzednicy rozłożyli twój tekst na czynniki pierwsze opisując co jest źle i jak to poprawić. Czasem z ironią, ale zrobili to poświęcając swój wolny czas.
Doceń to i przy następnym tekście zastosuj się chociaż do kilku rad.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.