Kolejne kawałki będę dorzucać co tydzień - oczywiście, jeśli pojawi się jakiś odzew.
Paskudna magia cuchnie
- Masz coś, Gacek? - Taa, mam. Krzywą mordę! – odkrzyknął typ krążący na klęczkach między nagrobkami. Przycupnięta kilka metrów dalej Monika Demonkiewicz widziała tylko jego wielki tyłek.
Drugi z podejrzanych gości stał przygarbiony obok tablicy ostrzegającej przed ghulami. W wielkim łapsku trzymał latarkę. Monika nie musiała mu się przyglądać w mdłym poblasku, by stwierdzić, że to półtrol, a ten drugi jest wampirem. Znała ich obu. Gacek i Nocek – magiczne dresy, naczelne zbiry Zespołu Szkół Magicznych im. Radochny Zielarki. Widać porzucili straszenie smarkaczy pod sklepikiem, na rzecz szabrowania grobów. Powinna traktować to jako awans?
– Gdzie mi świecisz po oczach! – warknął klęczący, mrużąc ślepia po kociemu odbijające światło.– W tamtą stronę, pacanie! Ty to jednak jesteś ciemna masa, Nocek.
Półtrol wymamrotał pod nosem litanię na tę okoliczność i skierował snop światła w stronę chaszczy rozplenionych pod sypiącym się murem.
- Na pewno szukamy w dobrym miejscu? Tak se myślę, że to duży cmentarz jest...
- Nie kwękaj, Nocek, tylko świeć porządnie! – burknął Gacek, rozgarniając kolczaste gałęzie dzikich malin. – I nie myśl tyle, bo ci się styki przepalą. On zostawił jasną wiadomość. Nasza zapłata jest tutaj. Musimy tylko dobrze poszukać. Ale to niełatwe, kiedy tak trzęsiesz tą cholerną latarką!
Monika cofnęła się za tablicę ze sztucznego marmuru. Cudownie! Znów wdepnęła w niezły kryminał. Że też akurat dzisiaj zachciało jej się skracać drogę przez stary cmentarz. Teraz ma za swoje. Powinna zawrócić, gdy tylko wyczuła swąd naprawdę paskudnej magii snujący się ponad mogiłami, sarkała w myślach, wsuwając się głębiej w szczelinę między dwoma nagrobkami.
Aż podskoczyła, słysząc wściekły syk tuż za plecami. Wychudła kikimora wyszczerzyła na nią podobne do szpilek zęby i czmychnęła w podskokach między wysokie trawy. Monika stężała nasłuchując, ale tamci nie zareagowali. Może myśleli, że to dziki kot.
Dziewczyna skuliła się na wilgotnej ziemi i podniosła wzrok na nisko wiszące, sinofioletowe chmury. Mżyło. Panował ziąb, jak przystało na uroczy, czerwcowy wieczór. Monika postanowiła, że poczeka jeszcze chwilę. Przecież tamci nie będą rozkopywać po kolei każdego grobu. Zresztą nie zachowywali się jak hieny cmentarne, skonstatowała dziewczyna po dokładniejszej obserwacji. Nie rozgrzebywali mogił. Szukali czegoś w krzakach pod cmentarnym murem. Życzyła im, by znaleźli to jak najprędzej i poszli sobie. Nie chciała kłopotów.
- Ty, Nocek! Jest ta obluzowana cegła – zadudnił Gacek, z głową wsuniętą w niszę w murze. – Przytrzymaj te zielska. I świeć, tępaku! Jak mam znaleźć to po ciemku?!
Przez chwilę do uszu Moniki dobiegały chroboty, szelesty i stłumione przekleństwa.
- I co? Masz wreszcie?
- Zawrzyj japę, Nocek! Jest dziura, jak powiedział, ale za mała na moją rękę. Trzeba zawołać Mroczka...
Umilkł na odgłos kotłowaniny parę nagrobków dalej.
- Mroczek, to ty? – rzucił w przestrzeń.
Monika przylgnęła do sztucznego marmuru, ale nie wyglądało, by którykolwiek ze zbirów wiedział o jej obecności.
- Nie czas polować na dzikie koty! – wydarł się Gacek głośniej. – Jak będziesz grzeczny, to po robocie pozwolę ci poganiać fretkę mojej sąsiadki. Wkurza mnie ta skrzecząca paskuda.
Monice przemokły trampki i zdrętwiały palce u rąk. Wiedziała, że jeśli dłużej będzie tkwiła między pomnikami, to jej zęby zaczną głośno wydzwaniać najnowszy hit Timberlake’a. A to byłby koniec nie tylko dlatego, że spaliłaby się ze wstydu. Gacek usłyszałby ją, a raczej nie ucieszyłby się ze świadka swoich wieczornych przekrętów.
W starciu z wampirem i półtrolem Monika miała szanse mniejsze niż mysz z szarżującym nosorożcem. Musiała się stąd zmyć i to prędko.
Zgięta wpół ruszyła między żelaznymi krzyżami i nagrobkami z lastryko.
Gwałtowne pchnięcie posłało ją na ziemię. Impet uderzenia wydusił powietrze z jej płuc. Nim zdążyła zareagować chude, ale przeraźliwie silne palce, zacisnęły się wokół jej gardła, kościste kolana naparły na pierś. Szlag! Jak mogła zapomnieć o Mroczku?! Parszywy dusiołek musiał cały czas czatować w chaszczach. Drań niemal miażdżył jej krtań. Tęczowe ciapki wirowały dziko przed oczami Moniki. Potrzebowała tlenu. Natychmiast.
Szamotanina nie miała sensu. Nie wyrwałaby się z jego uścisku. Monika zamierzyła się na oślep rozcapierzoną dłonią, ale mały sukinkot umknął w bok. W ręce został jej kawałek krzywego badyla, który Mroczek miał zatknięty za pasek. Dziabnęła z całej siły tam, gdzie w jej mniemaniu powinno być jego oko. Coś trafiła z pewnością. Mroczek zajazgotał niczym kot na patelni i rozluźnił uchwyt. Monika zrzuciła z siebie jego chuderlawe ciało, zmiatając przy tym połowę zniczy z najbliższego grobu. Brzęk tłuczonego szkła zaalarmował zbirów przy murze.
- Co jest, do diabła?! – warknął Gacek podrywając się z klęczek. – Mroczek, co ty wyprawiasz?
Monika nie traciła czasu na napawanie się dziełem zniszczenia. Odwróciła się na pięcie i pognała krętą alejką. Nie oglądała się za siebie. Brawurowym susem przesadziła pierwszy nagrobek. Pędziła zakosami, potykając się o wystające płyty, ścigana niewybrednymi przekleństwami.
- Bierzcie paczkę! – ryknął Gacek. – Ja ubiję zdzirę!
Ubiję...?! Ten oskubany nietoperek zamierzał ją zabić!
W następnej chwili struga magii świsnęła koło jej ucha. Kolejna trafiła w nogę, nie czyniąc jednak żadnej szkody. Monika nie miała czasu zastanawiać się jak, do cholery, piórkowany wampir może strzelać w nią zaklęciami.
Jej nogi plątały się, kiedy skakała przez kolejny grób z przekrzywionym krzyżem. Poślizgnęła się. Przetoczyła po ubitej ziemi, ledwie nie roztrzaskując swojej zatraconej łepetyny o kamienną ławeczkę. Lewy bark rozdarł palący ból, jakby ktoś chlasnął ją przez plecy ognistym biczem. Wokół pełno było kolorowego szkła z rozbitych lampek. Ciepła ciecz spłynęła po jej ręce, wsiąkając w cieniutką koszulkę. Szanse Moniki spadły z kiepskich do żałosnych.
Nozdrza Gacka zafalowały z podniecenia, kiedy z gracją Spidermana przefrunął nad obtłuczonym Jezusem. Zwietrzył krew. Pogoń zmieniła się w polowanie.
Monika zdołała ubiec jeszcze dziesięć metrów, nim ją dopadł. Chwycił wielką łapą za kark. Szarpnięciem przyciągnął do siebie. Przytrzymał mocno, siłą odchylił głowę. Odsłonił zakrwawioną szyję. Spod górnej wargi błysnęły długie na pół palca kły, ale Gacek nie musiał gryźć.
Strzelił ssawką, nieomylnie trafiając w ranę. Obleśny odgłos łapczywego zasysania przyprawił Monikę o mdłości. Ramię pulsowało rwącym bólem, nogi zmieniły się w dwa słupy drżącej galarety i zupełnie nieadekwatnie do dramaturgii sytuacji coś wbijało się Monice w krzyż.
W dłoni uwięzionej między jej plecami i Gacusiowym brzuchem wciąż ściskała badyl wydarty Mroczkowi. Prawie kołek! I tym razem „prawie” nie robiło żadnej różnicy. W obecnej chwili Monika zadźgałaby Gacka tępym ołówkiem. Nienawidziła bydlaka. Nikt nie będzie jej traktował jak byle jadłodajni!
Gacek chłeptał tak zapamiętale, że ocknął się dopiero wtedy, gdy dziewczyna wbiła mu kołek w podbrzusze. Nie w serce. W końcu nie chciała gnojka zabić. I bez tego jej kartoteka w Magicznej Agencji była grubsza niż większości czarodziejskich recydywistów. A Monika nie potrafiła rzucić nawet najprostszego czaru.
Wampir zatoczył się na najbliższy nagrobek, strącając plastikowy wazon z wyblakłymi różyczkami z satyny. Łapska przyciskał do dziury w brzuchu. Wyglądał na zdezorientowanego. Widocznie nieczęsto jego obiad przejawiał wolę walki.
- Szlag by cię trafił, Demonkiewicz! – wycharczał, plując krwią.
Monika nie czekała, aż Gacek się pozbiera. Zmacała ziemię wokół siebie w poszukiwaniu broni. Podniosła obłamaną dłoń kamiennego Jezusa.
Wampir z trudem zwlókł się z marmurowej płyty. Plotki, jakoby wszyscy krwiopijcy cieszyli się nadludzką siłą i wytrzymałością, były mocno przesadzone. Dziewczyna bez skrupułów ogłuszyła go ciosem w skroń.
Ręka boska pokarała, pomyślała z satysfakcją, truchtając w stronę bramy.
Pobiegła koślawo wytyczoną alejką, nie oglądając się za siebie. Urżnięty w trupa żul pochrapywał słodko z głową złożoną na ziemnej mogile. Kudłata strzyga zerkała na niego łakomie z ramienia wykoślawionego krzyża.
Głuchy grzmot przetoczył się nad cmentarzem. Lunęło, nim Monika minęła żelazną bramę.
- I co, kwiatuszku?
- Nie nazywaj mnie tak! – odburknęła gniewnie Monika na całkiem nieadekwatne pytanie swego kuzyna, Mata Demona. Humor jej nie dopisywał. Nie bez znaczenia było też, że Demon znów wyzywał ją od zieleniny. – Majeranek to gnida.
Podobne podsumowanie godzinnego maglowania przez wicedyra z ich budy było całkiem w jej stylu.
Demona jednak nie zadowoliło. Zmarszczył nos. Od kilku minut wiercił się niespokojnie, bynajmniej nie powodowany troską o Monikę. Wreszcie poderwał się z wiekowej wersalki do wtóru jęku sprężyn.
- Siadaj na miejsce – zażądała Monika, prostując się na swoim krześle w drugim końcu pokoju. Pokoju zbyt małego dla niedojrzałego wampira i rannej dziewczyny na skraju wyczerpania nerwowego. – I schowaj zęby. Dość mam na jeden dzień przerośniętych pijawek, które nie potrafią utrzymać ssawki przy sobie.
Dla podkreślenia swego stanowiska ostrzegawczo dźgnęła powietrze kołkiem.
Mateusz klapnął między patchworkowe poduszki, mrucząc pod nosem coś podejrzanie podobnego do: „Tyle krwi się marnuje...”.
Monika udała, że go nie słyszy. Zrzuciła ciemną bluzę i ostrożnie wysunęła ramię z rękawa swojej ulubionej koszulki, obecnie nie nadającej się nawet na szmatę do podłogi. Z na wpół zakrzepłego strupa pociekła ciemnoczerwona stróżka.
Mat spojrzał łakomie na kuzynkę, odruchowo oblizując kły.
- Nawet. O tym. Nie myśl – wycedziła jadowicie.
Zanim skoczyli sobie do gardeł skrzypnęły drzwi oklejone wielobarwnymi fotografiami czegoś, co przypominało wybitne dzieło sztuki abstrakcyjnej, ale mogło też być mikroskopową fotografią plechy pędzlaka. Michał Anioł – rusał, prawowity lokator tego pokoju – wszedł do środka z apteczką i szklanką świńskiej krwi.
Mat grzecznie podziękował za poczęstunek i siorbnął zdrowo.
- Dzięki. Niezła. Choć bukiet pozostawia wiele do życzenia.
Monika skrzywiła się demonstracyjnie. Mateusz Demonkiewicz, z którym dzieliła nazwisko i geny praprababki, był wampirzym arystokratą, nie pospolitym krwiożłopem jak Gacek. Nie znaczyło to jednak, że wyzbył się morderczych instynktów. Po prostu ubrał je w białą koszulę z koronkowym żabotem.
Anioł tymczasem podszedł do Moniki i obejrzał dokładnie ranę. Nie była specjalnie groźna, mogli sami ją opatrzyć. Poza tym dziewczyna stanowczo odmówiła wizyty u lekarza. W trakcie zabiegów dezynfekujących – najpierw wodą utlenioną, potem święconą – jeszcze raz opowiedziała kumplom, dlaczego o dziesiątej wieczorem wlazła przez okno do sypialni Anioła z miną, jakby goniło ją stado diabłów.
- Czyli Majeranek cię olał, kwiatuszku? – zapytał Demon, gdy Monika doszła do rozmowy z wicedyrem.
- Akurat! – prychnęła dziewczyna. – Oświadczył, że mnie zawiesi.
Nie była na tyle głupia, by zataić wypadki na cmentarzu, a z dwojga złego wolała dyskutować z Majerankiem niż z funkcjonariuszami Magicznej Agencji. Jemu przynajmniej mogła łgać bez obaw, że za weneckim lustrem trzyma empatę pracującego jako ludzki wariograf. Co prawda Monika była całkowicie niepodatna na jakiekolwiek czary, uroki i działania magiczne, ale strzeżonego... Dlatego polazła do Majeranka, wiedząc, że jako wzorowy pracoholik nie opuszcza swego gabinetu przed północą.
Smętny urzędas natychmiast zwęszył okazję, by udupić swoją najgorszą podopieczną. Dziewczyna od pierwszej klasy zaniżała mu wszystkie statystyki, a bez wyników powyżej średniej wojewódzkiej nie miał szans na awans i cieplutką posadkę w kuratorium, z dala od skarg na rozwydrzonych smarkaczy, obrzucających się podczas długiej przerwy autorskimi klątwami plączącymi sznurówki.
Majeranek konwersował z Moniką ponad godzinę. Oczywiście nie uwierzył w jej wersję wypadków. Monika Demonkiewicz, znany w całym ZSM im. Radochny Zielarki element wywrotowy, nie mogła przypadkiem natknąć się na bandę magicznych zbirów. Dużo bardziej prawdopodobne, że z premedytacją sprowokowała ich do bójki. A potem miała czelność zawracać mu głowę swoimi skargami. Majeranek miał ochotę odesłać ją do domu, ale dziewczyna uparcie powtarzała zeznania i złośliwie nie zająknęła się ani razu.
- Zrobili ci coś? – zapytał niechętnie, gdy nie ustępowała.
- Nie – zełgała gładko. Monika przemilczała kwestię pogryzienia, choć każdy taki wypadek należało zgłosić. Majeranek natychmiast zawlókłby ją za fraki na obdukcję, a wtedy mama dowiedziałaby się o wszystkim. Jeszcze gotowa byłaby zawrócić samolot nad Kanałem La Manche. Przecież od pół roku szykowała się na sympozjum archeologiczne w Londynie. A Monika od pół roku czekała na trzy dni wolności. – Ale szukali czegoś.
- Może piłki? – zasugerował Majeranek. – Boisko przylega bezpośrednio do cmentarza. Dzieciaki non stop przerzucają coś za mur.
Monika nie parsknęła śmiechem prosto w twarz wicedyra tylko dlatego, że szczęka opadła jej do kolan. Naprawdę był taki naiwny, czy po prostu chwytał się najbardziej żałosnych wymówek, by ją zbyć?
- O dziewiątej wieczorem? – powiedziała zamiast tego. – Kiedy leje jak z cebra?
- Jeśli to wszystko, co miałaś mi do powiedzenia, możesz już iść, Demonkiewicz.
Monika podniosła tyłek z plastikowego krzesła.
- A co ty robiłaś na cmentarzu o dziewiątej wieczorem? Kiedy lało jak z cebra.
Usiadła z powrotem.
- Wracałam do domu.
- Przez cmentarz, na którym najprawdopodobniej zalęgły się ghule? Taka jesteś odważna, Demonkiewicz? – zakpił.
Wodniste oczka spoglądały na nią zza wąskich okularów. Monika zacisnęła zęby. Nie da się sprowokować. Nie tym razem. Pyskówka z wicedyrem nie była jej potrzebna. Majeranek wykopałby ją ze szkoły pod byle pretekstem. Nie zamierzała mu tego ułatwiać.
- Czy to już wszystko... proszę pana?
- W zasadzie tak. – Monika wstała i ruszyła w stronę drzwi. – Chociaż Magiczna Agencja zamknęła cmentarz, do czasu wyjaśnienia doniesień o ghulach. Powinienem cię zawiesić, za pałętanie się tam.
Na takie dictum Monika odpowiedziała oświadczając, że zgłosi się ze swoimi doniesieniami do magów z Cienistej. Majeranek, jeśli to było możliwe, zirytował się jeszcze bardziej. Zainteresowanie funkcjonariuszy z pionu śledczego Agencji uczniami znajdującymi się pod jego kuratelą nie przyśpieszyłoby Majerankowego awansu. Niechętnie wywlókł się za Moniką ze szkoły i poczłapał na cmentarz po drugiej stronie ulicy.
Ale kiedy już się tam znalazł, humor szybko mu się poprawił.
- Tu cuchnie magią, Demonkiewicz – oświadczył triumfalnie, choć zapach był ledwie wyczuwalny.
- Mówiłam przecież...
- Ludzką magią, Demonkiewicz – wszedł jej wpół słowa. – Gacek to wampir, a jego dwaj kumple to półtrole.
- Jeden ma ledwie popłuczyny trolowej krwi, a drugi jest dusiołkiem.
- Nieistotne, Demonkiewicz. Istotne jest natomiast, że żaden z nich nie mógł użyć ludzkiej magii. Nieludzie nie są w stanie posługiwać się czarami człowieka. A jedynym człowiekiem, który był tu ostatnio, jesteś ty, Demonkiewicz.
- Pan chyba żartuje – żachnęła się Monika, nie mając wątpliwości, do czego Majeranek zmierza.
- A czy wyglądam, jakbym się śmiał?
Nie wyglądał. Monika zbyt często widziała ten wyraz zapiekłej złości, goszczący na jego pociągłej twarzy, by miała problem z identyfikacją dyrektorskich humorów.
- Komisja sześciu niezależnych ekspertów Agencji jednogłośnie uznała, że jestem niezdolna do uprawiania jakiejkolwiek formy czarów... – wytknęła ze złością. Kącik ust Majeranka drgnął niebezpiecznie. – ...proszę pana – dodała niewiele grzeczniej.
Robiła się drażliwa, gdy przychodziło do kwestii jej „magicznego upośledzenia”.
- Testy można sfałszować, a komisję wprowadzić w błąd.
- Twierdzi pan, że magowie z agencji są niedouczonymi partaczami, czy naiwnymi głąbami?
- Nie pyskuj, Demonkiewicz – syknął Majeranek. – Na twoim miejscu liczyłbym się ze słowami. Gdyby nie stanowczy nakaz Magicznej Agencji, w ogóle nie byłoby cię w tej szkole. Szanuj swoich protektorów – wypluł ostatnie słowa, jakby były przekleństwem. – Póki co jesteś zawieszona.
Z góry przepraszam, gdybym nie zaznaczyła gdzieś akapitu. Dużo łatwiej wstawiać je na bieżąco niż w gotowym tekście.