Jakiś czas temu wrzuciłem wstęp do powieści (Manifesto magiczne). Poniżej kolejny fragment z tego samego projektu.
***
Dwudziestego maja, 1918 roku, miasteczko Codell w stanie Kansas zostało nawiedzone przez tornado. Nie byłoby w tym nic dziwnego - w końcu tornado w Kansas nie jest jakimś szczególnym wydarzeniem - gdyby nie fakt, że dokładnie rok wcześniej (dwudziestego maja) huragan zniszczył to samo miejsce. Jeśli to wam nie wystarczy, to wiedzcie, że w na wiosnę 1916 roku (zgadnijcie, którego dnia), tornado również uderzyło w senne miasteczko. Dowcipnisie z okolicznych miejscowości do dzisiaj powiadają, że morał z tego jest taki, żeby tego dnia nie odwiedzać krewnych w Codell. Choć mówią to ze śmiechem, możecie być pewni, że większość z nich zakończy swoje sprawy w Codell dziewiętnastego maja i dopiero dwudziestego pierwszego można będzie znowu spotkać tam odwiedzających miasteczko farmerów, sklepikarzy, czy młodych mężczyzn wizytujących (ten jedyny dzień ze wstydem) swoje dziewczyny.
Dwudziesty maj, 1918, był jasnym i słonecznym dniem, choć trochę za zimnym, jak na tą porę roku. Po dwóch poprzednich tornadach miejscowi ludzie zdążyli już ochrzcić ten dzień Dniem Cyklonu. W całym Codell nie było prawdopodobnie nikogo, kto nie straciłaby choć jednego członka rodziny w dwóch poprzednich katastrofach.
Choć ponowny huragan zaprzeczałby wszelkim rachunkom prawdopodobieństwa, mieszkańcy Codell już od rana z niepokojem spoglądali na niebo. Wkrótce jednak, widząc że pozostaje ono przejrzyste, a powietrze spokojne, wszyscy (oprócz Apaczów w pobliskim rezerwacie) z ulgą zajęli się swoimi obowiązkami. Większość rodzin udała się na pola kukurydzy - główne źródło dochodu w tamtej części Kansas.
Około szóstej, Celesta Adams Glendening, wtedy dwudziestoczteroletnia dziewczyna zobaczyła, że z południowego zachodu zbliża się mała, przeraźliwie czarna chmura. Zaniepokojona krzyknęła do męża, wskazując na horyzont. George Adams Glendenning podniósł głowę i przez chwilę przyglądał się chłodnym, poważnym wzrokiem, rosnącej plamie na niebie.
- Zawołaj dzieci. Na dziś to już koniec pracy - powiedział z pozorną obojętnością i zaczął powoli zbierać narzędzia. Nie na tyle jednak powoli, żeby jego żona nie poczuła się nieswojo.
- Worden! Max! - zawołała drżącym głosem i w pośpiechu przyłączyła się do męża. Po pół godzinie byli już w domu, gdzie pod opieką Nancy Grant, nastoletniej córki sąsiadów, spał najmłodszy z Glendeningów, Alan. Nancy odetchnęła z ulgą, widząc powracających gospodarzy i pożegnała się z nimi w biegu, śpiesząc się do swojego domu (wtedy widzieli ją po raz ostatni).
Chmura zakrywała już cały horyzont. Celesta z napięciem podawała kolację, w coraz ciemniejszym pokoju. W końcu musiała zapalić świece. Wątły płomyk oświetlił kuchnie, w której szyby zaczynał uderzać coraz gęstszy deszcz. Dwaj chłopcy jedli w milczeniu, spoglądając w podekscytowaniu to na okno, to na siebie. Dopisywał im świetny humor i tylko obecność surowego ojca powstrzymywała ich od okazania jawnej wesołości. Coś się wreszcie działo w ich sennym Codell.
- Może powinniśmy schować się w jaskini? - spytała niepewnie żona. George pokręcił głową.
- Jeszcze nie. Ciągle może przejść bokiem. Nie ma się co śpieszyć.
Przez pozostałe sześćdziesiąt cztery lata jego życia, te słowa prześladowały go jak koszmar.
Po godzinie, deszcz, wiatr i grad, niczym przeraźliwie hałaśliwa armia, stworzył nieprzeniknioną ścianę, przez którą nie było nawet szans się przebić do oddalonej o niecałe dwadzieścia metrów jaskini.
Po następnych dziesięciu minutach masywny dach odleciał z hukiem w ciemność. Na parterze Celesta i George trzymali kurczowo trójkę swoich pociech, czekając w ciszy na ostatnie dla nich uderzenie huraganu.
Kolejny podmuch wiatru zmiótł cały dom. Piątka jego mieszkańców, ocalona nie wiadomo jakim cudem, ciągle stała na swoim miejscu, nie mogąc uwierzyć, że żyją. Następne, o wiele już słabsze uderzenie wiatru wyrwało z rąk matki, małego Alana. Nie było słychać żadnego dźwięku. Huragan zagłuszył rozpaczliwy krzyk dziewczyny i płacz niemowlęcia.
Zmiażdżone ciało jej synka znaleziono dopiero po trzech dniach, dwie mile od farmy.
W sumie zginęło dziesięć osób. Trójka dorosłych i siedmioro dzieci.
* * * * * *
- Wiedźma wygrała - powiedział cicho Omawnakw, Pierzasta Chmura, patrząc w stronę czystego już nieba. Był to poranek po tornadzie.
Siedział na trawie, obok zbutwiałego, pachnącego zgniłą korą i mchem pnia. Jego twarz zwrócona była na północ, w stronę miasta białych ludzi, które leżało dziesięć mil od rezerwatu. Obok niego stała stara kobieta. Choć z jej twarzy można było wyczytać podeszły wiek, ciągle potrafiła stać prosto i dumnie. Na imię było jej Awenasa, co znaczy Mój Dom.
Awenasa zbliżyła dłoń do ramienia starca, ale w ostatniej chwili zawahała się i odpowiednia chwila umknęła. Cofnęła rękę.
- Co z Ojcem Gwiazd? - zapytała z troską.
Omawnakw nie przestawał patrzeć w dal. Wiatr rozwiał mu po twarzy białe włosy. Wyglądały jak świeży śnieg okrywający pomarszczoną, brązową korę dębu. Westchnął. Tym razem Awenasa zebrała się na odwagę i położyła swoją dłoń na dłoni męża.
- Czy żyje? - spytała z pełnym napięcia oczekiwaniem.
Starzec nie odpowiedział. Siedział w milczeniu jeszcze przez chwilę, po czym chwycił się ramienia Awenasy.
- Pomóż mi wstać kobieto.
Awenasa pociągnęła go delikatnie w górę, aż stanął na nogi. Następnie zwinęła wytartą derkę ze skóry jelenia i powoli ruszyła za oddalającym się mężem. Ziemia ciągle była nabrzmiała wilgocią. Mokra trawa przyklejała się do mokasynów. Omawnakw szedł przodem, podpierając się kawałkiem kija. Jego żona, choć mogła iść o wiele szybciej, pokornie dreptała za nim. Kiedy zbliżyli się do pierwszych zabudowań wioski, Omawnakw wyrzucił kij i wyprostował z wysiłkiem plecy. Jego twarz pozostawała surowa i nieprzenikniona.
Szli przez ulicę, odpowiadając na ukłony jej mieszkańców, witających z szacunkiem swojego wodza. Kiedy stanęli wreszcie przed chatą, Omawnakw odwrócił się do żony.
- Bitwa trwała trzy lata i Wiedźma ją wygrała, ale Ojciec Gwiazd ciągle się opiekuje plemieniem Jicarilla - powiedział z dźwięczną dumą i przekonaniem, po czym zniknął w drzwiach domu.
Awenasa wspięła się na pierwszy stopień. Odwróciła głowę i spojrzała ze smutkiem w stronę niewidocznego Codell. Oczy miała pełne zwątpienia i łez.
Jeden tekst na tydzień - Bin
2
podniósł głowę i przez chwilę przyglądał się chłodnym, poważnym wzrokiem, rosnącej plamie na niebie.Dwudziesty maj, 1918, był jasnym i słonecznym dniem,[/quote]
wpadasz w pułapkę: 20 maj to w domysle dzien. Dlatego powinienies napisac:
Dwudziesty maj, 1918, był jasny i słoneczny.
George Adams Glendenning
Nie sądziłem, że jej mąż będzie nosić inne nazwisko. Tworzysz w ten sposób dziwny, rozpychający patos.
Piszesz całkiem sprawnie, dobrze obrazujesz rzeczy i zjawiska, tworząc miarowe napięcie, ale za dużo zdradzasz w tekście. W zasadzie, wszystko, co powinni być mroczne i tajemnicze wyłaniasz na wierch przy pomocy dziwnych, zbędnych, moim zdaniem, wstawek. Przy opisach postaci zbytnio rozpychasz tekst, co gasi klimat a do tego przekazujesz nadmierną ilość informacji, jakbyś wszystko chciał dokładnie wytłumaczyć. Rozgraniczyłbym także tornado od huraganu - to dwa, odmienne zjawiska pogodowe. Tekst jest dobry - ale jednak te zabijanie klimatu poprzez zdradzanie następstw nie spodobało mi się.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
4
To:
Co do rozepchanych zdań:
(wtedy widzieli ją po raz ostatni).
oraz przy wprowadzeniu do historii, gdzie piszesz, że to znowu 20 maj. Ogólnie, te rzeczy (niby drobnostki) powtarzają, całkiem niepotrzebnie, drogę, do której tekst zmierza.Jeśli to wam nie wystarczy, to wiedzcie, że w na wiosnę 1916 roku (zgadnijcie, którego dnia),
Co do rozepchanych zdań:
Nie byłoby w tym nic dziwnego - w końcu tornado w Kansas nie jest jakimś szczególnym wydarzeniem
Awenasa pociągnęła go delikatnie w górę, aż stanął na nogi. Następnie zwinęła wytartą derkę ze skóry jelenia i powoli ruszyła za oddalającym się mężem.
Poskracałbym to, albo usunął - odciąga od głównego wątku, od tych wydarzeń nacechowanych emocjami - robi się taki reportażowy styl, coś podobnego, do sprawozdania.Przez pozostałe sześćdziesiąt cztery lata jego życia, te słowa prześladowały go jak koszmar.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
5
Marti, ty też napisałeś z błędem. Powinno być: Dwudziesty maja...wpadasz w pułapkę: 20 maj to w domysle dzien. Dlatego powinienies napisac:Dwudziesty maj, 1918, był jasnym i słonecznym dniem,
Dwudziesty maj, 1918, był jasny i słoneczny.
Dlaczego tak? Bo mówimy: Dwudziesty (dzień <-może być w domyśle, kogo? czego?) miesiąca/maja/roku itd.
"Dwudziesty maj" oznacza, że był to dwudziesty z rzędu miesiąc maj w 1918 roku

To jest niestety strasznie popularny błąd.
Pozdrawiam serdecznie

"To, co poczwarka nazywa końcem świata, reszta świata nazywa motylem." Lao-Cy, Księga Drogi i Cnoty
"Litterae non erubescunt." Cyceron
"Litterae non erubescunt." Cyceron
6
Coś tu nie tak.że w na wiosnę 1916 roku
Przy takich zdaniach nie wiem, co się dzieje. Za duże nagromadzenie słów oznaczających ruch i w ogóle czasowników. Strasznie przeszkadza w odbiorze zdania (odetchnął, widząc, powracających, pożegnała się, śpiesząc się, do tego jeszcze masz bieg i zdanie w nawiasie. Niedobrze).Nancy odetchnęła z ulgą, widząc powracających gospodarzy i pożegnała się z nimi w biegu, śpiesząc się do swojego domu (wtedy widzieli ją po raz ostatni).
Czasami trafiają Ci się takie zbyt długie zdania. Potnij je jakoś. Do tego zdania w nawiasach świetnie zabijają klimat. Spokojnie możesz je dać jako zwykłe zdania. Bo powiem szczerze, że niektóre są dobre. I tutaj rozbijamy się o gust. Wstawka "wtedy widzieli ją po raz ostatni" jest dobra. Przeczytałem ją i byłem ciekaw, co stanie się dalej, co stało się z tą dziewczyną. Z kolei nagromadzenie takich wstawek jest już lekko tandetne.
Twój styl jest lekko opisowy. Czułem się, jakbym słuchał relacji z jakiegoś reportażu, który ma wzbudzić we mnie duże emocje. Nie do końca Ci się udało je wzbudzić i nie do końca podobała mi się forma suchego reportażu.
Klimat jest tutaj na plus. Bo jest tajemniczy, a opowieść (pomimo stylu) wciąga.
7
Tekst ten pisałem kilka miesięcy temu i od tego czasu pracuję ostro nad długością zdań - myślę, że zrobiłem już postępy:). Co do reportażowego stylu - był zamierzony. Idea opowiadania była taka, żeby przeplatać akcję rzeczywistą z obiektywnymi, dziennikarskimi relacjami wszechwiedzącego narratora. Relacje te miały splatać się z akcją, na końcu rozjaśniając tajemnicę. Niestety straciłem serce do tego i zostały tylko niedopracowane kawałki.
Dzięki za uwagi.
Dzięki za uwagi.
8
Pierwszy akapit.
Wymiennie używasz słów huragan i tornado. Rozumiem chęć uniknięcia powtórzeń, ale poprawną formą jest używanie synonimów w ten sposób, aby ich zakres znaczeniowy w danym kontekście pokrywał się. W tym przypadku jednak mamy do czynienia ze słowami, których definicje są różne. W języku polskim jest wyraz którym można zastąpić tornado - trąba powietrzna. Huragan to całkiem inna bajka, ale sądzę, że wiesz o tym, skoro trafiłeś do informacji o wydarzeniach z Codell, KS
To zdanie implikuje, że tornado było bardzo śmiercionośne - może to celowy zabieg, ale prawda jest taka, że Codell to straszna dziura była (nawet teraz w całym hrabstwie Rooks mieszka trochę ponad 5 tys. ludzi, a samo miasteczko składa się z kilkunastu ulic), natomiast we wszystkich trzech tornadach zginęło w sumie kilkanaście osób - w tym mężczyzna, na którego spadła krowa!
Ogólnie pierwsze trzy akapity są mało "literackie", nie budują nastroju, tylko relacjonują. A wstęp powinien ciągnąć czytelnika. To TY zapraszasz nas do swojego literackiego świata, więc warto się zastanowić jak zrobić to ciekawie.
No i oczywiście nie l.mn. tylko poj. - rachunek prawdopodobieństwa.
Ponowny huragan byłby wbrew rachunkowi prawdopodobieństwa.
Coś jakby: Większość z mieszkańców miasteczka zajmowała się uprawą kukurydzy - jak okiem sięgnąć rozciągały się (i tutaj trzeba sprawdzić, jak wygląda pole kukurydzy w maju
bo nie wiem co się rozciągało - czy zielone niskie, czy wręcz widać było jeszcze ślady orania ziemi, czy już wysokie łany)
Niby szyk wyrazów w zdaniu może być dowolny, ale tutaj trochę trudno się to czyta.
"George Adams Glendenning podniósł głowę i przez chwilę przyglądał się rosnącej na niebie plamie chłodnym, poważnym wzrokiem." Poza tym nie ma co przesadzać z przymiotnikami. Jeden wystarczy.
"[...] zaczął powoli zbierać narzędzia. Na tyle jednak szybko, że jego żona poczuła się nieswojo."
A to wtrącenie w nawiasie to jaki ma dać efekt? Nie wiem, ale nie pełni żadnej roli oprócz tego, że uprzedza wydarzenia, psuje nastrój.
Opis huraganu. Jest słaby. Nie budujesz napięcia, nie wprowadzasz atmosfery zagrożenia. Suchy opis zdarzeń. Nie spodobał mi się.
[...] powiedział Omawnakw patrząc o poranku na czyste już niebo, następnego dnia po przejściu tornada.
Zakończenie. Płaskie. W zasadzie od słów "Wiedźma wygrała" niewiele już wnosisz do tekstu. Spodziewałem się, że na zakończenie zaserwujesz nam jakiegoś fabularnego twista, że może mnie "poczesze", a tu nic.
Przeciętny tekst z przeciętnym zakończeniem. Słaba plastyka opisów, niezbyt umiejętne budowanie nastroju.
Pozdrawiam
Wymiennie używasz słów huragan i tornado. Rozumiem chęć uniknięcia powtórzeń, ale poprawną formą jest używanie synonimów w ten sposób, aby ich zakres znaczeniowy w danym kontekście pokrywał się. W tym przypadku jednak mamy do czynienia ze słowami, których definicje są różne. W języku polskim jest wyraz którym można zastąpić tornado - trąba powietrzna. Huragan to całkiem inna bajka, ale sądzę, że wiesz o tym, skoro trafiłeś do informacji o wydarzeniach z Codell, KS

W całym Codell nie było prawdopodobnie nikogo, kto nie straciłaby choć jednego członka rodziny w dwóch poprzednich katastrofach.
To zdanie implikuje, że tornado było bardzo śmiercionośne - może to celowy zabieg, ale prawda jest taka, że Codell to straszna dziura była (nawet teraz w całym hrabstwie Rooks mieszka trochę ponad 5 tys. ludzi, a samo miasteczko składa się z kilkunastu ulic), natomiast we wszystkich trzech tornadach zginęło w sumie kilkanaście osób - w tym mężczyzna, na którego spadła krowa!
Ogólnie pierwsze trzy akapity są mało "literackie", nie budują nastroju, tylko relacjonują. A wstęp powinien ciągnąć czytelnika. To TY zapraszasz nas do swojego literackiego świata, więc warto się zastanowić jak zrobić to ciekawie.
Nie jestem pewien, ale nie wydaje mi się, że zaprzecza się, tylko coś może być wbrew.Choć ponowny huragan zaprzeczałby wszelkim rachunkom prawdopodobieństwa
No i oczywiście nie l.mn. tylko poj. - rachunek prawdopodobieństwa.
Ponowny huragan byłby wbrew rachunkowi prawdopodobieństwa.
Skrót myślowy. Pola nie były źródłem dochodu, tylko praca na nich. Poza tym fragment po myślniku jest tak strasznie reportażowy. Warto napisać to inaczej, mniej "technicznie".Większość rodzin udała się na pola kukurydzy - główne źródło dochodu w tamtej części Kansas.
Coś jakby: Większość z mieszkańców miasteczka zajmowała się uprawą kukurydzy - jak okiem sięgnąć rozciągały się (i tutaj trzeba sprawdzić, jak wygląda pole kukurydzy w maju

George Adams Glendenning podniósł głowę i przez chwilę przyglądał się chłodnym, poważnym wzrokiem, rosnącej plamie na niebie.
Niby szyk wyrazów w zdaniu może być dowolny, ale tutaj trochę trudno się to czyta.
"George Adams Glendenning podniósł głowę i przez chwilę przyglądał się rosnącej na niebie plamie chłodnym, poważnym wzrokiem." Poza tym nie ma co przesadzać z przymiotnikami. Jeden wystarczy.
Przez powtórzenie "powoli" (celowe jak się domyślam) doprowadziłeś do tego, że konstrukcja gramatyczna roi się od "nie" i przestaje być przejrzysta. Niepotrzebnie.zaczął powoli zbierać narzędzia. Nie na tyle jednak powoli, żeby jego żona nie poczuła się nieswojo.
"[...] zaczął powoli zbierać narzędzia. Na tyle jednak szybko, że jego żona poczuła się nieswojo."
Drugie się zbędne.Nancy odetchnęła z ulgą, widząc powracających gospodarzy i pożegnała się z nimi w biegu, śpiesząc się do swojego domu (wtedy widzieli ją po raz ostatni).
A to wtrącenie w nawiasie to jaki ma dać efekt? Nie wiem, ale nie pełni żadnej roli oprócz tego, że uprzedza wydarzenia, psuje nastrój.
Wystarczy podekscytowaniDwaj chłopcy jedli w milczeniu, spoglądając w podekscytowaniu to na okno, to na siebie.
Znów uprzedzasz wydarzenia i na dodatek ładujesz w czytelnika zbędnym patosem. To jest tekst, który zza kadru mógłby mówić niskim głosem amerykański lektor. Coming soon. This fall.Przez pozostałe sześćdziesiąt cztery lata jego życia, te słowa prześladowały go jak koszmar.
Podmiot szeregowy wymaga, aby orzeczenie odnosiło się do liczby mnogiej (deszcz, grad i wiatr stworzyły)Po godzinie, deszcz, wiatr i grad, niczym przeraźliwie hałaśliwa armia, stworzył nieprzeniknioną ścianę, przez którą nie było nawet szans się przebić do oddalonej o niecałe dwadzieścia metrów jaskini.
Opis huraganu. Jest słaby. Nie budujesz napięcia, nie wprowadzasz atmosfery zagrożenia. Suchy opis zdarzeń. Nie spodobał mi się.
Szkolny błąd. Omawnakw był porankiem.- Wiedźma wygrała - powiedział cicho Omawnakw, Pierzasta Chmura, patrząc w stronę czystego już nieba. Był to poranek po tornadzie.
[...] powiedział Omawnakw patrząc o poranku na czyste już niebo, następnego dnia po przejściu tornada.
Zakończenie. Płaskie. W zasadzie od słów "Wiedźma wygrała" niewiele już wnosisz do tekstu. Spodziewałem się, że na zakończenie zaserwujesz nam jakiegoś fabularnego twista, że może mnie "poczesze", a tu nic.
Przeciętny tekst z przeciętnym zakończeniem. Słaba plastyka opisów, niezbyt umiejętne budowanie nastroju.
Pozdrawiam