Un-Nefer [fantasy, horror]

1
   Wydawało się, że otaczająca go nieprzenikniona ciemność lada chwila wedrze się we wszystkie otwory w jego twarzy, że zaleje go przytłaczającą falą przez uszy, nozdrza, nawet oczy. Nigdy nie spotkał się z tak klaustrofobicznym uczuciem. Mrok był niczym ciasny kostium, który oblepiał całe jego ciało, utrudniając wszelkie ruchy, łącznie z oddychaniem.

   O ile się orientował, leżał na plecach, prawdopodobnie na piasku lub drobniutkim żwirze, a skórę głaskały chłód i wilgoć. Najgorszym ze wszystkiego był jednak zapach stęchlizny połączony z odorem rozkładu. Nie mógł się skoncentrować na niczym innym, jak tylko na tym przerażającym fetorze, który powoli przyprawiał go o stratę zmysłów.

   Gdzie się znajdował? W piwnicy, lochu, jaskini? Jego myśli zlały się w bezkształtną masę, wyrażającą tylko jedno: panikę. Chciał się poruszyć, lecz jego członki pozostały sparaliżowane. Bał się krzyczeć, gdyż ciemność wdarłaby się do jego płuc. Nie mógł zrobić nic, tylko w samotności biczować się coraz bardziej przerażającymi wyobrażeniami. Chciał umrzeć…



   Zerwał się, cały zlany potem. Siedział we własnej, mokrej pościeli i oddychał niczym po biegu maratońskim. Złapał się za głowę i starał uspokoić.

- To tylko sen, tylko koszmar… - powtarzał sobie raz po raz. Pomogło.

   Przełknął ślinę i z przyzwyczajenia spojrzał na prawą stronę łóżka. Nadaremno. Jego żona nie spała tam od ponad miesiąca, kiedy to zdecydowała się od niego odejść. Sprawa rozwodowa była w toku. Przetarł wilgotne czoło i wstał. Zegarek wskazywał 9.45. Nigdy tak długo nie spał, nawet w niedzielę. W kuchni zaparzył sobie filiżankę kawy i zrobił kilka jajek na twardo. Przy śniadaniu myśli ciągle uciekały do Ewy - co teraz robi, czy ma się dobrze? Żal po jej stracie był bardzo dotkliwy, nie z powodu samego odejścia, ale z przyczyny, dla której to zrobiła. Czy odchodzi się od męża tylko dlatego, że ten chce zapewnić dobrobyt i odpowiednie warunki? Co z tego, że poświęca na to ponad 12 godzin dziennie? Praca bankiera i awans zawodowy wymagają poświęceń, powinna to zrozumieć. Nie potrafiła. Punkt krytyczny nastąpił, kiedy Jacek kategorycznie odrzucił pomysł spłodzenia dziecka, w tej kwestii nie było żadnej dyskusji. Nie i koniec. Niemowlę drze się po nocach, wymaga nieustannej opieki i dużych nakładów finansowych. W takich warunkach nie da się pracować! Przed ślubem wielokrotnie omawiali tę kwestię i zawsze był zdania, że gdy będzie na to gotowy, postarają się o pociechę. Odwlekał jednak ten moment, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc. Minął rok, dwa, a on obstawał przy swoim: „To jeszcze nie czas, moja kariera mogłaby się zawalić!”. W końcu Ewa miała tego dość. Oznajmiła mu po prostu, że ma dość takiego życia, czuje się jak klatce i odchodzi. „Adwokat skontaktuje się z tobą w najbliższym czasie” – po tych słowach trzasnęła drzwiami i wyszła. Został sam. Na początku oszołomiony, później rozżalony, w końcu rozgniewany. Był na nią wściekły. Egoistka myślała tylko o sobie, a on przecież poświęcał się dla niej, dla przyszłego dziecka, dla rodziny. To dlatego brał nadgodziny i siedział w banku od ósmej rano do dwudziestej drugiej, wliczając soboty. Nigdzie z żoną nie wychodzili, nie miał na to czasu ani chęci po całym dniu pracy. Awansował szybko, ale nie zamierzał na tym poprzestać, zasługiwał na coś lepszego. Nie dawał się przekonać, że mają już dość pieniędzy, że ma pewną posadę w firmie.

- Jeszcze nigdy dobre kwalifikacje nie były tak w cenie jak dziś, jeśli przestanę się rozwijać i poświęcać dla firmy, wezmą kogoś innego – tłumaczył niezliczoną ilość razy.

   Nie żałował. Skoro nie potrafiła tego zrozumieć, nie zasługiwała na niego. I dobrze. Teraz, będąc samotnym zyska jeszcze więcej czasu dla swego ukochanego miejsca pracy.

   Skończył śniadanie, poszedł do łazienki i spojrzał w lustro. Ostatnio przestał o siebie dbać. Rankiem od razu zrywał się do pracy nie mając nawet czasu, aby się ogolić. Wyglądałby teraz jak jeden z tych panów, którzy w poszukiwaniu niedopałka są w stanie przeszukać cały śmietnik. To, co go od nich odróżniało to biała, świeżo wyprasowana koszula.

Był nawet przystojny, ale wory pod oczami i ślady pierwszych zmarszczek maskowały jego prawdziwe rysy twarzy, które niewątpliwie ukrywały się gdzieś pod tą warstwą zmęczenia i niewyspania.

- Czas na luźniejszy dzień, stary… - rzekł do swego odbicia, umył i ogolił się pospiesznie, ubrał jak na niedzielę przystało i opuścił dom.

   U większości ludzi podstawowym niedzielnym rytuałem jest pójście z rodziną do kościoła. W przypadku Jacka, który nie posiadał już żadnej rodziny, a wiary w Boga nie pielęgnował od szkoły podstawowej, był nim marsz do najbliższego supermarketu. Mieszkał na przedmieściach, w okolicy pełnej parków i domków jednorodzinnych, która jednak teraz, w słoneczny, letni, niedzielny poranek roiła się od spacerowiczów i rowerzystów. Sklep znajdował się w odległości pięciu minut spacerkiem od domu Jacka, zaraz za niewielkim parkiem. Szedł spokojnie, pogwizdując sobie z cicha, gdy nagle coś zwróciło jego uwagę. Spojrzał w prawo, w stronę parku.

- Baran…? – szepnął, nie wierząc własnym oczom – Skąd się wziął w miejskim parku?

   Istotnie, zwierzę stało kilkanaście metrów od niego, między drzewami i nieustannie wpatrywało się w jego stronę, nie wykonując przy tym żadnego ruchu. Już mężczyzna był skłonny uznać, że to tylko posąg, gdy rogacz lekko skinął głową, jakby chciał potwierdzić, że jest prawdziwy w każdym calu. Jacek rozejrzał się dookoła, ale inni przechodnie zdawali się nie zwracać na niego uwagi, jakby pojawienie się tego czworonoga nie było niczym nadzwyczajnym.

- Przepraszam, czy pani też go widzi? - zaczepił młodą kobietę, która właśnie go mijała i wskazał miejsce, w którym nadal stał baran.

- Kogo? – odparła zdziwiona.

- No jego, przecież tam stoi…- ku jego zdziwieniu niczego tam nie było, zwierzę zniknęło.

Kobieta popatrzyła na niego, jak na uciekiniera z zakładu psychiatrycznego i poszła dalej, oglądając się jeszcze parę razy za siebie. Mężczyzna przetarł oczy, ale wśród drzew była tylko pustka. Odetchnął głęboko i uderzył się kilka razy wskazującym palcem w czoło, chyba powinien więcej spać, skoro w biały dzień zdarzają mu się takie rzeczy.

Postanowił nie psuć sobie humoru, a za całe zajście obwinił zmęczenie, toteż zaraz po obiedzie chciał uciąć sobie drzemkę. Dotarł do supermarketu, kupił co było trzeba i udał się w drogę powrotną. Kiedy szedł obładowany siatkami z zakupami i mijał to samo miejsce, gdzie poprzednio miał przywidzenie, wypuścił z wrażenia wszystko z rąk i odskoczył parę kroków. Zwierzę znów tam było, ale tym razem podeszło pod sam chodnik, wpatrując się w niego świdrującym, przenikliwym wzrokiem.

- Cholera, co się ze mną dzieje? - szepnął i podszedł bliżej.

   Wiedział, że nic mu się nie stanie, a mimo to trzęsły mu się ręce. Czy zaczynał wariować? Tak jak przedtem, nikt inny nie zwrócił uwagi na intruza, więc czym innym mógł sobie to wytłumaczyć, jeśli nie chorobą umysłową? Zbliżał się powoli, aby dotknąć swego prześladowcy i przekonać się, że jednak jest prawdziwy, a zamysły nie płatają mu figla. Był już na wyciągnięcie ręki, lecz wtedy baran ostrożnie, ciągle patrząc mu prosto w oczy, cofnął się na bezpieczną odległość. Wzrok zwierzęcia hipnotyzował, Jacek nie mógł przestać wpatrywać się w te dwie czarne kulki, które promieniowały wielką inteligencją.

- Czego ode mnie chcesz? – spytał szeptem.

   Intruz spoglądał na niego jeszcze kilka sekund, po czym wycofał się w krzaki.

- Ja chyba idiocieję… - zganił się mężczyzna, szybko pozbierał zakupy, które walały się po całej szerokości chodnika i udał się do domu.

   Zamknął za sobą drzwi, odłożył siatki i zwalił się na łóżko. Czy rzeczywiście miał zwidy? Nikt poza nim nie widział zwierzęcia, a przecież mógł przysiąc, że to nie wytwór jego wyobraźni. Czuł się teraz nieswojo, jakby ktoś go obserwował. Rozglądał się nerwowo po całym pokoju w obawie, że w każdej chwili mógł znowu ujrzeć te niezwykłe, czarne ślepia. W końcu usiadł, poklepał się kilka razy po twarzy na otrzeźwienie i poszedł do łazienki, aby przemyć twarz zimną wodą.

„Jestem niewyspany…” – pomyślał, patrząc na swoje sine worki pod oczami.

   Mimo całej niezwykłości zdarzenia, postanowił go zignorować. Kiedy się wyśpi, wszystko będzie w najlepszym porządku. Rozładował zakupy, udał się do kuchni i podszedł do okna, aby jest otworzyć. Na trawniku sąsiada stał, wpatrując się dokładnie w jego stronę, baran. W nagłym odruchu zasłonił firankę i odwrócił się plecami do szyby. Odetchnął głęboko i spojrzał jeszcze raz. Niczego tam nie było.

- Tylko spokojnie – pomyślał - zje obiad, położy się i wszystko wróci do normy.

Kiedy obrał ziemniaki poszedł do sypialni, gdzie stał komputer i włączył go, aby sprawdzić pocztę. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i instynktownie rozejrzał po pokoju, jakby w jakimś kącie czy zakamarku mógł czekać jego prześladowca. Wszędzie pusto, pokój wypełniał tylko jednostajny szum dysku twardego. Połączył się z internetem, włączył przeglądarkę i chciał wejść na swoje konto e-mail, gdy cały ekran zasłoniła nowa strona. W duchu przeklął na wszechobecne reklamy i chciał ją wyłączyć, lecz sekundę wcześniej wyświetliła się wielka, zajmująca cały monitor barania głowa. Jacek zjechał niżej w fotelu i złapał się za głowę. Czuł się osaczony ze wszystkich stron. Tłumaczył sobie, że ktoś robi mu kawał, chce go nastraszyć, więc kliknął bez dalszego zastanowienia na reklamę i czekał, co z tego wyniknie. Ekran kilkakrotnie zmienił kolor, najpierw zalał się bielą, później czerwienią i już mężczyzna bał się, że złapał jakiegoś wstrętnego wirusa, gdy włączyła się najzwyklejsza strona Wikipedii. Artykuł nosił tytuł „Baranek Boży” i objawił Jackowi następującą treść: „Baranek Boży (łac. Agnus Dei) - tytuł, którego w Nowym Testamencie używał wobec Jezusa Chrystusa Jan Chrzciciel (J 1, 29). Jest to odwołanie do nauki starotestamentowej, w której ofiara z baranka jest ofiarą składaną Bogu. Baranek Boży symbolizuje ofiarę Jezusa na krzyżu, którą złożył dla odkupienia ludzkości (Iz 53, 7).”

- Co to ma być? – zastanowił się i podrapał po głowie.

   Najchętniej zaprzeczyłby, że ten artykuł ma jakiś związek ze zwierzęciem, które go prześladowało, ale nie mógł. Racjonalnie rzecz biorąc, musiał istnieć jakiś punkt wspólny między jego przewidzeniami, a tym przypadkiem. Najłatwiej byłoby to wytłumaczyć jakimś niesmacznym kawałem ze strony kolegów, gdyby nie to, że takowych nie posiadał. Nikt inny nie wchodził w grę, więc co to miało wszystko znaczyć? Wiele by dał, aby się tego dowiedzieć. Siedział tak przed komputerem i myślał, gdy nagle jego nos zarejestrował zapach spalonych ziemniaków. Pognał do kuchni, gdzie okazało się, że nie nakrył garnka i nie dość, że spalił pyry, to jeszcze naczynie. Zrezygnowany rzucił wszystko do zlewu i udał się do łóżka na postanowioną wcześniej drzemkę.



   Znów miał ten sam koszmar. Ciasne, ciemne i cuchnące pomieszczenie, brak możliwości jakiegokolwiek ruchu, panika, niewyobrażalny strach. Nigdy nie sądził, że można pragnąć śmierci, ale w tej sytuacji byłaby ona dla niego wyzwoleniem. Wszystko było lepsze niż ten śmierdzący loch, który był uosobieniem wszelkiego ludzkiego strachu. Ciemność zdawała się tak gęsta i ciężka, że przygniatała mu klatkę piersiową. Wtedy to usłyszał. Jakiś krok niedaleko niego, jakby ktoś leciutko postawił stopą na piasku. Przestał się wyrywać w obawie, że ktoś go zauważy. Znów było tak cicho, że kropla potu, która spływała po jego czole wydawała się rwącym, górskim potokiem. Nie mógł wytrzymać tego napięcia, był jak przeciążona struna, która poruszona nawet lekkim muśnięciem może pęknąć…



Zerwał się tak gwałtownie, że spadł z łóżka i uderzył plecami o podłogę. Nie zważając na ból, w panice rozejrzał się dookoła, aby stwierdzić z ulgą, że leży u siebie w sypialni. Przez chwilę miał pustkę w głowie, każda myśl sprawiłaby mu teraz ból, więc gapił się tylko w lustro, które stało naprzeciw przy ścianie. Bał się, że to stadium początkowe jakiejś choroby psychicznej. Nie wiedział, czy to odejście żony do tego doprowadziło, zbyt dużo pracy, czy jeszcze coś innego. Sięgnął po słuchawkę telefonu i wykręcił numer do szefa. Ten odebrał po kilku sygnałach:

-Witam, dzwonię w pewnej sprawie… tak, weekend w porządku, ale… tak, raporty skończyłem wczoraj, leżą u pana na biurku… były błędy w ostatnich?... oczywiście, to się już nie powtórzy… ale właściwie dzwonię w sprawie urlopu na jutro… ale… ale jeszcze ani razu w tym roku nie brałem wolnego, chodzi mi tylko o jutrzejszy dzień… tak, oczywiście, odrobię w najbliższym czasie, nawet z nadwyżką… dziękuję… do zobaczenia.

   Nienawidził go. Był traktowany w pracy niczym niewolnik, mimo tego, że nienagannie wypełniał swoje obowiązki. Kierownik zawsze czegoś się czepiał, tak samo, jak teraz. Zresztą, chrzanić go, nie będzie sobie nim zawracał głowy. Skoro miał teraz cały dzień urlopu, postanowił od rana do wieczora leżeć w łóżku, robiąc sobie tylko małe przerwy na coś do zjedzenia. Teraz postanowił wyjść na świeże powietrze, dotlenić się. Spodziewał się, że jego zmęczony umysł może mu płatać kolejne figle, które postanowił w miarę możliwości ignorować.

   Udał się do przedpokoju, aby się ubrać. Gwałtownie przystanął, gdyż zauważył na podłodze jakieś ślady błota, które bez wątpienia nie należały do człowieka i prowadziły w stronę kuchni. Niezwykle ostrożnie i z bijącym ze strachu sercem udał się w tamtą stronę. Powoli zajrzał do kuchni, lecz okazało się, że nikogo ani nic tam nie ma, zniknęły tylko przypalone ziemniaki, a ślady stóp urywały się przy zlewie.

- Cholera, to już nie jest zabawne, jest tu kto?! – krzyknął na całe gardło.

   Odpowiedziało mu tylko tykanie kuchennego zegara. Miał tego dość. Usiadł ciężko na krześle i postanowił, że ani minuty dłużej nie zostanie w domu. Szybko się przebrał i wybiegł na chodnik. Słońce powoli chyliło się już ku zachodowi, mimo to powietrze było nadal przyjemnie ciepłe. Pojedyncze osoby przechadzały się powolnym krokiem i mijały go obojętnie. Omiótł wzrokiem całą okolicę, aby upewnić się, że wszystko jest w porządku.

   Udał się na prawo, do pobliskiego parku, aby usiąść nad niewielkim oczkiem wodnym i spokojnie spędzić czas. Kiedy tylko znalazł się między drzewami, poczuł niepokój, miał wrażenie, że ktoś go obserwuje, lecz postanowił nie patrzeć na boki, nie chciał nic wiedzieć. Kiedy ujrzał grupkę osób naprzeciwko niego strach zelżał, ale i tak nie dawał o sobie zapomnieć. Szedł tak jeszcze kilka minut, aż trafił do celu krótkiego spaceru. Ławka przy oczku wodnym była zajęta, siedział na niej ksiądz w podeszłym już wieku, który, gdy tylko go zauważył, zaczął się w niego intensywnie wpatrywać.

„Czy to znak?”- zastanowił się Jacek.

   W innych okolicznościach uznałby to za wariactwo, ale teraz, gdy męczyły go koszmary, problemy rodzinne i niewyjaśnione zwidy, postanowił z nim porozmawiać, może on będzie w stanie wytłumaczyć mu, o co chodzi z dziwnym artykułem dotyczącym jednego z chrześcijańskich symboli.

   Nieśmiało zbliżył się do kapłana, która wciąż nie spuszczał z niego wzroku i obdarzył go przyjaznym uśmiechem.

- Mogę się przysiąść? – zapytał Jacek cicho.

- Oczywiście, nie ma problemu – sługa boży jeszcze bardziej poszerzył uśmiech.

   Przez chwilę siedzieli w kłopotliwym milczeniu, aż nieoczekiwanie dla pracownika banku, pierwszy odezwał się ksiądz, z którego ojcowskiej twarzy nie znikał grymas uśmiechu:

- Jaki masz problem?

   Zdziwiony Jacek w pierwszej chwili nie wiedział, co powiedzieć, przemówił jednak w końcu:

- Skąd ksiądz wie, że mam jakiś problem?

- Pozwól, że najpierw się przedstawię, Onufry, miło mi.

- Jacek, mi również…

- A więc, Jacku. To oczywiste, że coś cię gnębi. Wokół mnóstwo wolnych ławek, a ty usiadłeś akurat obok mnie, więc albo chcesz ze mną porozmawiać, albo bardzo zależy ci na bliskości oczka wodnego. Wybrałem to drugie, ponieważ zrobiłeś dziwną, zaskoczoną miną, gdy mnie zobaczyłeś. Przystanąłeś na chwilę, jakby bijąc się z myślami, czy wyjawić mi swój sekret, czy też nie. Widzę jednak, że postanowiłeś porozmawiać, więc słucham.

   Ten człowiek bardzo zdziwił, ale jednocześnie niezwykle zainteresował urzędnika. Jego spokojny, miękki głos, łagodne rysy twarzy i lekki, siwy zarost czyniły z niego osobę godną zaufania, chętną do pomocy. Teraz był już pewny, że może bez kłopotu wyjawić mu swoje problemy. Jednocześnie jednak bał się jego spontaniczności i władczości, musiał uważać, aby nie powiedzieć za dużo.

- W takim razie najlepiej zacznę od tego, że jestem niewierzący… - spodziewał się przynajmniej wzroku pełnego wyrzutu, jednak Onufry patrzył na niego ciągle tak samo, z lekkim uśmiechem i skupieniem – i niedawno odeszła ode mnie żona.

- Z jakiego powodu?

- Twierdziła, że za dużo pracuję, nie poświęcam jej czasu, no i nie chciałem zgodzić się na dziecko.

- Dlaczego?

- Z powodu pracy, nie mogłem sobie pozwolić na wiele wolnego. Wie ksiądz, jak jest. W dzisiejszych czasach trzeba walczyć o swoje, rozwijać się. Nie chciałem dzieci dopóki nie byłbym zupełnie pewny, że damy radę zapewnić mu godne utrzymanie. Dlatego pracuję tak dużo, robię to dla rodziny!

- Czy aby na pewno? Nie chodzi tutaj o sprawy kariery i ciągły pęd za sprawami, które w istocie rzeczy nie są potrzebne? – padło nieoczekiwane pytanie.

- No przecież ksiądz wie, że… - Jacek urwał wpół słowa.

   A może jednak miał rację? Może rzeczywiści mieli dość pieniędzy, gdyby się postarali, to na pewno daliby radę wychować to dziecko… Bzdura! To jeszcze nie był ten czas, a ona tego nie rozumiała.

- Nie było tak! – rzekł Jacek stanowczo – Ja chciałem jak najlepiej! To ona jest winna, nie powinna była odchodzić, powinna zrozumieć!

- Co skłoniło cię do rozmowy ze mną? Tylko strata żony, czy jeszcze coś innego? – spytał ksiądz swym spokojnym, łagodnym głosem.

- Właściwie to… - bankier przerwał – nie tylko…

   Przez moment wydawało się, że wyraz twarzy kapłana się ożywił, ale złudzenie minęło.

- Więc? – spytał.

- Mam problemy… - Jacek wahał się, czy wyjawić wszystko, czy nie uzna go za wariata? – dzisiaj kilkakrotnie wydawało mi się, że widzę barana. Raz w drodze do sklepu, raz u sąsiada, nawet w domu pojawiły się jakieś dziwne ślady! Dodatkowo na komputerze znikąd pojawił się artykuł o Baranku Bożym. Wyczuwam między tym jakiś związek, ale nie potrafię go wyjaśnić…

- I to jest właściwy powód naszej rozmowy?

   Urzędnik pokiwał głową, uważnie patrząc słudze Bożemu w oczy, nie zauważył w niech jednak ani pogardy, ani zdziwienia, ani niczego innego.

- Wyczytałem w internecie, że ten baran symbolizuje ofiarę Chrystusa, ale nie wiem, w jakim sensie tyczy się to mnie. Co mam przez to rozumieć, miałem nadzieję, że ksiądz będzie w stanie mi pomóc…

   Rozmówca Jacka pogrążył się na chwilę w zadumie, lecz w końcu oznajmił z poważną miną:

-Wydaje mi się, że to, co widzisz, to nie żadne zwidy. To mogą być znaki od samego Najwyższego. Dlaczego baranek? Ofiara. To ty masz ją złożyć, Jacku.

   Bankier słuchał tego ze zdziwieniem, ale czego innego mógł się spodziewać po księdzu? Mimo tego postanowił kontynuować:

- O jaką ofiarę chodzi, co mam zrobić?

- Chodzi o twoją żonę. Wróć do niej, póki jeszcze czas. Złóż swoją pracę jako ofiarę, poświęć się i stwórzcie razem cudowną rodzinę.

   Jacek poczuł gniew. Jakim prawem jakiś klecha będzie mu mówił, co ma robić? Tym bardziej w kwestiach rodzinnych?! Miałby rzucić pracę? Nigdy!

- To nie przeze mnie odeszła! – prawie krzyknął – to jej wina, nie moja! Niech ona błaga mnie o przebaczenie!

   Ksiądz patrzył na niego długo i przenikliwie.

- Więc nie poświęcisz jej więcej czasu i nie zgodzisz się na dziecko? – spytał.

- Skoro mnie zostawiła, nie chcę jej znać! – gotował się ze złości.

Powinien się spodziewać, że tak się to skończy, że to on okaże się winny, jak zwykle…

- Jesteś złym człowiekiem, Jacku – rzekł kapłan i posmutniał – tak być nie może, nawróć się, nie jest za późno.

   Nagle bankier uspokoił się całkowicie, odetchnął głęboko i wstał.

-Niech cię szlag… - rzucił na dowiedzenia i odszedł.

   Ksiądz, którego twarz nie wyrażała żadnego uczucia, jeszcze długo spoglądał za oddalającym się mężczyzną. Kiedy tamten w końcu zniknął za zakrętem, wstał i odszedł powolnym krokiem w drugą stronę.

   Jacek tymczasem, pełen gniewu i rozczarowania, szedł zdecydowanym krokiem do domu. Był wściekły. Przypomniał sobie, dlaczego tak bardzo unikał i nienawidził religii. Każda, obojętnie, czy chrześcijańska, muzułmańska, czy hinduska, wszystkie mówiły człowiekowi, co, jak i kiedy ma robić, czyniąc z niego ślepe narzędzie. Robiło mu się słabo od gadaniny księży i innych osobników tego typu. Teraz także stracił panowanie nad sobą. Maszerował tak, nie zwracając na nic uwagi, przez co prawie przewróciłby się przez przeszkodę, która nieoczekiwanie stanęła mu na drodze.

   Baran.

   Stał i patrzył tym samym, przenikliwym, wstrętnym wzrokiem, jakby widział swego przyszłego oprawcę. Jacek popatrzył na niego z przerażeniem i odstąpił kilka kroków do tyłu. Czuł się teraz strasznie bezsilny, jakby wszystko z jakiegoś niewiadomego powodu chciało się przeciw niemu sprzysiąc.

- Czego ty ode mnie chcesz?! – krzyknął w rozpaczy.

- Ofiary… - powiedziało zwierzę głucho.

   Mężczyzna automatycznie rozejrzał się panicznie dookoła, po czym stwierdził, że jego najgorsze przypuszczenia się sprawdziły. W pobliżu nie było nikogo, autorem wypowiedzi było zwierzę.

- Zwariowałem… - szepnął tylko w akcie desperacji, wyskoczył na drogę i zaczął biec ile sił w nogach, aby tylko stracić z oczu to paskudztwo.

   Oglądał się cały czas za siebie, gdzie baran ciągle spoglądał w jego stronę. Nagle usłyszał klakson samochodu, który przejechał dosłownie kilka centymetrów obok niego. Wskoczył na chodnik, nie zwalniając póki nie znalazł się przed drzwiami swego domu. Wtargnął do środka, zatrzasnął za sobą drzwi, które szczelnie zamknął i pognał do sypialni. Zdyszany położył się do łóżka. Ciągle był roztrzęsiony, nie potrafił się uspokoić.

   Zdecydował, że pójdzie jutro do psychologa, psychiatry, kogokolwiek, kto mógłby mu pomóc. To, co działo się wokół przerażało go tak bardzo, że nie miał odwagi, aby otworzyć teraz oczy. Leżał więc, stopniowo uspokajając oddech po ciężkim biegu. W pokoju panował półmrok, zapadał wieczór. Bał się. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie towarzyszył mu tak wielki strach. Mimo tego zdecydował się w końcu wstać i zapalić światło, było mu wstyd, że zachowuje się jak dziecko. Gdy tylko lampa rozświetliła pokój, jego wzrok od razu padł na ścianę, na której wielkimi, krwistymi literami widniał rozmazujący się napis: „Ofiara”.

   W poczuciu bezsilności osunął się na podłogę i ukrył twarz w dłoniach. Nie wiedział, co ma zrobić, nigdzie nie był bezpieczny, bał się nawet spędzać noc we własnym domu. Właściwie nie miał gdzie się podziać, został zupełnie sam. Naszła go dziwna myśl: a gdyby tak pójść do kościoła? Może spotkałby jeszcze raz księdza, z którym rozmawiał? Z resztą nieważne, jaki ksiądz, jego celem było tylko i wyłącznie wyładowanie frustracji i złości, a klecha doskonale się do tego nadawał. Pamiętał, jak kiedyś Ewa rozmawiała z jakimś księdzem, gdyż w przeciwieństwie do niego była wierząca. Pamiętał, że to on mówił jej, aby nawróciła go i przekonała do zmniejszenia godzin pracy. To oni byli wszystkiemu winni.

   Miał tak poszarpane nerwy, że jedyne, czego teraz pragnął, to wykrzyczeć z siebie cały gniew z nadzieją, że znajdzie ulgę i spokój. Nie zastanawiał się długo, ubrał sweter i wyszedł z domu do pobliskiego, niewielkiego kościółka, dwie ulice dalej. W drodze układał sobie każde słowo, każde zdanie, które powie. Przestał zważać na to, czy po raz kolejny prześladujące go zwierzę stanie mu drodze. Po kilku minutach dotarł. Świątynia była jeszcze otwarta, więc wszedł do środka. Tu także panował półmrok, pomieszczenie rozświetlały tylko pojedyncze świece, oraz poświata wydobywająca się z okna zakrystii. W środku było pusto, lecz w końcu ksiądz musiał przyjść pozamykać drzwi, zdecydował się więc usiąść w ostatniej ławce i czekać.

   Ciekawie rozglądał się po świątyni, w której ostatni raz był w dzieciństwie, dobrych dwadzieścia lat temu. Napotykał wzrokiem figury świętych, obrazy, kolumny podpierające strop. Wokół panowała zaklęta cisza, Jacek słyszał bicie własnego serca. Wtedy zobaczył figurkę baranka bożego, którego oświetlała największa z świec. Mężczyzna był jak zahipnotyzowany, nie mógł oderwać od niego oczu. Nagle, ku jego wielkiemu przerażeniu, baran zeskoczył z piedestału i swobodnie zstąpił ze schodów, które prowadziły na ołtarz. Jacek chciał wstać i czym prędzej uciec, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa, były jak sparaliżowane. Zwierzę stało nadal na schodach i przemówiło głośnym, huczącym głosem, od którego zachwiały się płomienie świec:

- To nikogo nie ominie!

   Nie miał pojęcia, co się dzieje, co ma robić. Panika sprawiła, że przez chwilę się szamotał, ale jego ciało zachowywało się tak, jakby było związane.

- To nic nie da – po raz kolejny przemówił baran.

   Mężczyzna pojął, że nie ma sensu. Parzył teraz bezsilnie na swego oprawcę i starał się wydobyć głos ze ściśniętego grozą gardła:

- Czego chcesz? Co to ma wszystko znaczyć?

- To nikogo nie ominie! – usłyszał ponownie.

- Co? Co mnie nie ominie? – po policzka zaczęły ściekać mu łzy.

- Sąd! – zagrzmiało w świątyni – oto rozliczenie za twoje grzechy.

   Chyba śnił, to nie mogło być prawdą. Chciał się jak najszybciej obudzić. Baran tymczasem spokojnym krokiem podszedł na odległość wyciągniętej ręki i już cichszym głosem rzekł:

- To twój sąd ostateczny, Jacku.

- Co? – wyszeptał mężczyzna.

- Dobrze zrozumiałeś. Nie jesteś i nie byłeś wierzący, ale to, że się w coś nie wierzy wcale nie oznacza, że tego nie ma.

   Mężczyzna siedział. Wydawało mu się, że ogląda to wszystko w telewizji, że jest jedynie biernym obserwatorem.

- Jesteś bogiem? – przemówił po długim milczeniu.

- Zgadza się.

- Jahwe? - chciał paść na kolana, zrobić cokolwiek, ale nie mógł.

- Czy imię ma jakiekolwiek znaczenie? Mam ich wiele. Prócz tego, który wymieniłeś, nazywają mnie Allachem, Zeusem, Jowiszem, Ozyrysem, nie licząc tysięcy innych mniejszych czy większych, które ludzie wykrzykują w strachu, radości lub przekleństwie.

- Więc dlaczego ukazujesz mi się jako zwierzę, w dodatku jako baran?

- Dla was, ludzi, jest on symbolem wielu bogów. Oznacza płodność, siłę witalną, ofiarę. W takiej postaci ci się ukazywałem, ponieważ miałem nadzieję, że jednak zmienisz swą drogę.

- Jaką drogę?! – chciał krzyknąć, ale zamiast tego z jego ust wydobył się tylko szept, duszony falą płaczu – to jakaś paranoja, ja chcę stąd wyjść…

- Czy w twoim słowniku funkcjonują takie słowa jak egoizm, subiektywizm, gniew, czy pycha? – spytał baran, nie wykonując najmniejszego ruchu. Nawet jego usta się nie poruszały, a głos zdawał się jakby dochodzić z głośników rozmieszonych wszędzie dookoła.

- Co to za pytanie? – Jacek spojrzał żałośnie na boga.

- Pytanie retoryczne. Oczywiście, że funkcjonują. Słowa te materializują uczucia, którym możesz zawdzięczyć stratę żony, zniszczenie własnego życia… i własną śmierć.

   Ostatnie słowa uderzyły w jego mózg z siłą pioruna, który przepłynął po wszystkich komórkach ciała mobilizując je do produkcji substancji chemicznej pod nazwą „strach”.

- Czy ja umrę? – pytanie wydawało mu się beznadziejnie głupie, ale nic innego nie przychodziło mu teraz do poszarpanej emocjami głowy.

- Ciało, owszem. A dusza… zresztą nie bawmy się teraz w bezsensowne traktaty filozoficzne. Przejdźmy do rzeczy.

   To miał być wszechmogący? Jacek wyobrażał go sobie całkiem inaczej kiedy był jeszcze małym dzieckiem, kiedy jeszcze wierzył. Widział wtedy siwego i sędziwego, ale postawnego staruszka z laską i dobrotliwym uśmiechem lub srogo nastroszonymi brwiami, zależnie od tego, jaki człowiek, dobry czy zły przed nim stanął. A teraz miał przed sobą barana, który używał zwykłych, ludzkich słów, nawet specjalnie w nich nie przebierając. Czekał więc na kolejne, które miały spaść na niego jak gromy.

- Czas, aby cię uświadomić, Jacku – przemówił baran.

- Na jaki temat?

- Wszystko to, co cię otacza, to fikcja. W rzeczywiści nie jesteś urzędnikiem w banku, nigdy nie byłeś. Nie mieszkasz w tym mieście, nawet nie na tym kontynencie. Ta fikcja była twoją drugą szansą, której nie wykorzystałeś.

- Jaka znowu druga szansa? – wszystko było tak zagmatwane, że zamiast odpowiedzi, pojawiały się tylko kolejne pytania.

- Spokojnie, już wszystko wyjaśniam. W rzeczywistości już przed rokiem wyjechałeś jako archeolog do Egiptu. Zająłeś się badaniem starych grobowców i piramid. Praca zawodowa, analogicznie do fikcjonalnej pracy w banku, była całym twoim życiem, toteż zabrałeś ze sobą żonę, mimo tego, że była temu przeciwna.

   Jacek słuchał z rosnącym zdumieniem. Wszystko to, co opowiadała mu bóg wydawało się tylko kiepskim żartem. Stopniowo jednak zaczęły się pojawiać jakieś zamazane, oddalone wspomnienia. Pustynia, twarz jego żony w samochodzie terenowym, który mknął w stronę piramid w Gizie.

- Na całe dnie pozostawiałeś ją samą, zajęty tylko swoją pracą – zwiedzaniem opustoszałych pomieszczeń dawnych faraonów, grzebaniem w piasku pustyni. Wszystko to tylko po to, aby kariera pięła się w górę. A twoja żona? Szybko wpadła w depresję, gdyż mimo dobrych warunków mieszkaniowych brakowało jej kogoś, kto wspierałby ją w tym obcym kraju. Została sama. Gdzie wtedy byłeś? Pewnie w jakimś grobowcu. W końcu zapadła na jakąś chorobę wirusową. Zanim fachowa pomoc medyczna z Kairu przybyła na miejsce, była już martwa.

   Ogromna bomba wspomnień eksplodowała w głowie Jacka. Teraz wszystko sobie przypomniał, całe życie jak przyspieszony film przeleciało mu przed oczami. Bóg miał rację. Mężczyzna w istocie był archeologiem, całe życie poświęcił badaniom. Kiedy nadarzyła się okazja wyjechania do Egiptu, nawet się nie zastanawiał. Miał gdzieś zdanie żony, jego marzenie o tytule szanowanego profesora archeologii miała właśnie szansę się spełnić. Nie miała wyboru, zgodziła się i pojechała, pozostawiając wszystko w Polsce. Bardzo go kochała, więc była gotowa do wszystkich poświęceń. A on oddał się całkowicie pracy. Oddalał się od niej coraz bardziej, w końcu stali się sobie obcy. Kiedy nadeszła wiadomość o jej chorobie i śmierci był jak zwykle w terenie. Odebrał ją jako silny cios, ale na pewno nie adekwatny do więzi, która ich kiedyś łączyła jako małżeństwo. W tym samym czasie nadeszła unikalna propozycja zbadania grobowca we wnętrzu jednej z piramid. Bił się z myślami i wiedział, że robi źle, ale ostatecznie zdecydował się na wyjazd na badania. Telefonicznie zlecił wszystkie formalności związane z pogrzebem i ruszył w drogę. Dopiero teraz zrozumiał swój błąd. Czuł się, jakby ktoś wyrwał mu serce i ze wszystkich stron kłuł szpilkami.

- Ewa… - wyszeptał.

   Wszystko wokół się rozmyło. Upadł półprzytomny na posadzkę i klęczał tak, roniąc łzy.

- Czy teraz pojmujesz? – spytał bóg.

   Pojął wszystko. Nagle cała ta sytuacja wydała mu się przeraźliwie groteskowa. Był archeologiem, skończył Uniwersytet Warszawski, ślub wziął 17 lipca 2004 roku, rok później wyjechał z żoną do Egiptu. Nie był żadnym bankierem. Co było snem, co jawą? Nie chciał o niczym myśleć, klęczał więc i płakał.

- Teraz już rozumiesz, po co to wszystko. Po co stworzył inną rzeczywistość i umieściłem cię w niej jako bankiera. To był test. Mogłeś wszystko naprawić, jednak nie zdałeś. Jako archeolog, który tak długo specjalizował się w badaniu Doliny Królów, pewnie potrafisz teraz odkryć niektóre moje mistyfikacje. Nawet postać barana nie wyda ci się dziwna - rzekł bóg.

   Jacek spojrzał na zwierzę i otarł łzy. Baran był jedną z postaci Ozyrysa, egipskiego boga śmierci.

- Objawiłeś mi się w postaci księdza? – spytał obojętnie mężczyzna.

- Tak – odrzekł bóg – jak dobrze wiesz, imię Onufry to przekształcona forma egipskiego słowa „Un-nefer”.

- To jeden z przydomków Ozyrysa…

- To właśnie wtedy starałem ci uświadomić, jak wielki błąd popełniasz, ale nie posłuchałeś. Czas na ciebie. To, co stanowiło całe twoje życie, zniszczy cię.

   Archeolog ostatni raz podniósł głowę i spojrzał na boga, który stał wciął niewzruszony.

- Obudź się – rzekł bóg.

   Wszystkie świecie w kościele zgasły, a mężczyzna stracił świadomość…



   Przez chwilę myślał, że oślepł, ale okazało się, że dookoła panuje nieprzenikniona ciemność. Była gęsta i lepka jak mgła, która osiada na skórze. Znów miał ten sen. Leżał przed chwilę i oddychał ciężko. Cisza, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie doświadczył panowała w całym pomieszczeniu, które było wypełnione nieznośnym smrodem zgnilizny i wilgoci.

   Przez moment nie wiedział, co się dzieje, lecz nagle wszystkie ostatnie wydarzenia spadły na niego jak lawina. Baran, sąd ostateczny, kościół. Chciał krzyknął, ale coś zatkało mu usta, zaczął się szamotać, ale coś trzymało go za nadgarstki i kostki.

   Wszystko sobie przypomniał. Weszli z ekipą badawczą do piramidy, jednak on zdecydował się iść dalej sam. Zaczął penetrować odległy grobowiec i wtedy płyta, na której stał, a która stanowiła element posadzki usunęła mu się spod nóg. Spadał kilkanaście sekund w dół długim, wąskim, prawie pionowym tunelem, póki nie wpadł do jakiegoś większego pomieszczenia, uderzył głową o podłogę i stracił przytomność. To, co wydawało mu się snem, było przebłyskami świadomości zaś to, co wydawało mu się rzeczywistością, było marą, urojeniem. Teraz rozumiał słowa, że to, co było całym jego życiem stanie się powodem jego zguby. Nie wątpił, że sąd miał miejsce naprawdę, zaś teraz rozpoczęła się kara za grzechy…

2
W trakcie czytania...


Wydawało się, że otaczająca go nieprzenikniona ciemność lada chwila wedrze się we wszystkie otwory w jego twarzy, że zaleje go przytłaczającą falą przez uszy, nozdrza, nawet oczy.


Zbędne - burzy klimat...


Mrok był niczym ciasny kostium, który oblepiał całe jego ciało, utrudniając wszelkie ruchy, łącznie z oddychaniem.


Tak samo - burzy klimat...


O ile się orientował, leżał na plecach, prawdopodobnie na piasku lub drobniutkim żwirze, a skórę głaskały chłód i wilgoć. Najgorszym ze wszystkiego był jednak zapach stęchlizny połączony z odorem rozkładu. Nie mógł się skoncentrować na niczym innym, jak tylko na [tym przerażającym fetorze, który powoli przyprawiał go o stratę zmysłów.


Podobnie - pomniejszenie klimatu przez niepotrzebne wtrącenia...


Gdzie się znajdował? W piwnicy, lochu, jaskini?
Piwnica, loch, jaskinia? - i klimat już jest...


Siedział we własnej, mokrej pościeli i oddychał niczym po biegu maratońskim. Złapał się za głowę i starał uspokoić.
oddychał niczym? No to się chłop udusił...


Przełknął ślinę i z przyzwyczajenia spojrzał na prawą stronę łóżka. Nadaremno. Jego żona nie spała tam od ponad miesiąca, kiedy to zdecydowała się od niego odejść. Sprawa rozwodowa była w toku. Przetarł wilgotne czoło i wstał.


Niepotrzebna informacja, a burzy taki ładny szyk...


Co z tego, że poświęca na to ponad 12 godzin dziennie?
dwanaście - zapis słowny.


Skończył śniadanie, poszedł do łazienki i spojrzał w lustro. Ostatnio przestał o siebie dbać. Rankiem od razu zrywał się do pracy nie mając nawet czasu, aby się ogolić. Wyglądałby teraz jak jeden z tych panów, którzy w poszukiwaniu niedopałka są w stanie przeszukać cały śmietnik. To, co go od nich odróżniało to biała, świeżo wyprasowana koszula.
Tworzysz wizerunek bankiera, człowieka sukcesu - ale zaniedbanego? To jest nielogiczne!


Sklep znajdował się w odległości pięciu minut
Mnie na fizyce uczono, że odległość mierzy się w metrach lub kilometrach (na geografii zresztą też...). Możesz napisać, że znajdował się jakieś pięć minut drogi i wszystko będzie w porządku...


Kobieta popatrzyła na niego, jak na uciekiniera z zakładu psychiatrycznego


Trochę to przerysowane...


Mimo całej niezwykłości zdarzenia, postanowił go zignorować. Kiedy się wyśpi, wszystko będzie w najlepszym porządku.


A to co takiego? Myśli autora, czy bohatera?


Nienawidził go. Był traktowany w pracy niczym niewolnik, mimo tego, że nienagannie wypełniał swoje obowiązki. Kierownik zawsze czegoś się czepiał, tak samo, jak teraz. Zresztą, chrzanić go, nie będzie sobie nim zawracał głowy.


Znowu to samo: Autor czy bohater tak myśli?


- Ofiary… - powiedziało zwierzę głucho.
Jak powiedziało?


- A więc, Jacku. To oczywiste, że coś cię gnębi. Wokół mnóstwo wolnych ławek, a ty usiadłeś akurat obok mnie, więc albo chcesz ze mną porozmawiać, albo bardzo zależy ci na bliskości oczka wodnego. Wybrałem to drugie, ponieważ zrobiłeś dziwną, zaskoczoną miną, gdy mnie zobaczyłeś. Przystanąłeś na chwilę, jakby bijąc się z myślami, czy wyjawić mi swój sekret, czy też nie. Widzę jednak, że postanowiłeś porozmawiać, więc słucham.


A tutaj dla odmiany stworzyłeś świetny monolog, ukazując bystrość i charakter księdza.


Wszystko to, co opowiadała mu bóg
Bóg


- Czy teraz pojmujesz? – spytał bóg.
Bóg


jednak on zdecydował się iść dalej sam
niepotrzebne się



O tekście: opowiadanie ciekawe. Widzę, że pisanie sprawia ci przyjemność i gładko prześlizgujesz się po opisach. Tworzysz dobra, pozytywną wizję wariata, żeby na końcu zrobić "twist", który w zasadzie nie wiele tłumaczy, ale jest dobrze powiązany z początkiem opowiadania. Baran jest klimatyczny, tajemniczy - dobrze go wprowadzasz, dawkujesz z umiarem.



Styl: jest dobrze. Płynnie i z pomysłem. Opisy są konsekwentne i naturalne. Myśli bohatera czasem nie zaznaczasz odpowiednio i powstają dziwne błędy (wspomniane wyżej). Zdecydowanie nadużywasz słowa "nieprzeniknione"...



Tekst przypadł mi do gustu. Podobał się.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

3
Dzięki bardzo za wyszczególnienie wszystkich błędów i konstruktywną krytykę. Wskazówki na pewno wykorzystam przy dalszym pisaniu. Miałbym tylko jedną wątpliwość, dotyczącą pisowni wyrazu "Bóg", czy "bóg". Zawsze mnie uczono, że jeśli o tego chrześcijańskiego chodzi, to litera duża, zaś gdy jakiś bożek, bóstwo starożytne lub inne, wymyślone, stosować małą. W moim opowiadaniu jest to bóstwo niekoniecznie chrześcijańskie (choć wskazują na to atrybuty), a raczej wymyślone. Jak zachować się w takiej sytuacji? Jeszcze raz bardzo dziękuję i pozdrowienia :)

4
Wydawało się, że otaczająca go nieprzenikniona ciemność lada chwila wedrze się we wszystkie otwory w jego twarzy, że zaleje go przytłaczającą falą przez uszy, nozdrza, nawet oczy. Nigdy nie spotkał się z tak klaustrofobicznym uczuciem. Mrok był niczym ciasny kostium, który oblepiał całe jego ciało, utrudniając wszelkie ruchy, łącznie z oddychaniem
Pogrubiłem dwie rzeczy, które jakoś mi zgrzytają. "Nieprzenikniona" radziłbym wywalić, a "tak klaustrofobicznym" na coś bardziej tajemniczego, w stylu "Nigdy nie spotkał się z takim uczuciem" albo "Nigdy nie odczuwał czegoś takiego"

Za to w "mroku" zmieniłbym kolejność, żeby najpierw - jako najważniejsza - znalazła się metafora o oblepianiu, tj. "Mrok oblepiał całe jego ciało niczym ciasny kostium. Utrudniał wszelkie ruchy"


zapach stęchlizny połączony z odorem rozkładu
W gruncie rzeczy powiedziałbym, że to to samo


Siedział we własnej, mokrej pościeli
Proponuję samo "siedział w mokrej pościeli", bo i bez "własnej" wiadomo, że jest bezpieczny, bo skąd niby w jaskini pościel?



Nie podoba mi się ten nagły cios w twarz przemyśleniami. Cały długaśny akapit, ni z gruchy, ni z pietruchy, traktuje o żonie faceta, a przecież nie zdążyliśmy się nawet z nim zapoznać. Takie rzeczy proponuję załatwiać na żywo - czyli na przykład podczas kłótni bohatera z żoną, wtedy wszystko wyjaśni się naturalniej i bardziej spontanicznie. Poza tym w tym akapicie wszystko pokazałeś na szybko i chaotycznie, tak że ledwo coś zapamiętałem


słoneczny, letni, niedzielny poranek
Za dużo przymiotników. To, że niedziela jest, wiemy już z tekstu, a że letni raczej nie jest ważne, jeśli się wie, że jest słoneczny - a więc wystarczy "słoneczny"


jakby chciał potwierdzić, że jest prawdziwy w każdym calu
Pogrubione niepotrzebne, można wywalić



Wydaje mi się, że mogłeś darować sobie powtórkę tego koszmaru - w ogóle mnie nie ruszył, bo wiedziałem od razu, że to tylko ściema i że zaraz się obudzi.


- Oczywiście, nie ma problemu – sługa boży jeszcze bardziej poszerzył uśmiech.

Przez chwilę siedzieli w kłopotliwym milczeniu, aż nieoczekiwanie dla pracownika banku, pierwszy odezwał się ksiądz, z którego ojcowskiej twarzy nie znikał grymas uśmiechu:

- Jaki masz problem?
Zapis dialogu. Jeżeli wstawka narratora nie ma nic wspólnego z wypowiedzią, to słowa bohatera kończymy kropką, a wstawkę zaczynamy od wielkiej litery.


Nagle usłyszał klakson samochodu, który przejechał dosłownie kilka centymetrów obok niego. Wskoczył na chodnik
Następstwo podmiotów. Teraz z tych zdań wynika, że samochód wskoczył na chodnik


ubrał sweter
Niepoprawnie. Poprawnie: założył sweter / ubrał się w sweter


Mężczyzna pojął, że nie ma sensu
Cóż nie ma sensu?





Dobry tekst, podobał mi się. Styl przyjemny dla oka, rzadko zgrzyty. Jeszcze mogę się przyczepić do kreacji Boga - po prostu wysławiał się trochę tak... nie po bożemu. Za bardzo po ludzku.

Ogólnie - podobało mi się



PS.: Twój Bóg podpada raczej pod wielką literę, bo jest prawie jednoznacznie takim Stwórcą (w końcu sam przyznaje się, że mówią na niego Allach itp.)

5
Dzięki bardzo za wyczerpujący komentarz :) mam jednak kilka pytań:

1. Dlaczego właściwie ta "nieprzenikniona ciemność" zgrzyta?

2. Z tymi zapachami to jest jednak drobna różnica. Stęchlizna ma związek z brakiem wietrzenia i wilgocią, rozkład to po prostu gnicie.

3. Powtórka koszmaru była od początku zamierzeniem fabuły, więc ciężko byłoby ją wywalić.

Za to inne rady bardzo pomocne, szczególnie mam problem z zazębieniem podmiotów, trzeba będzie jakoś nad tym popracować. Jeszcze raz dzięki.

6
Chodzi o "otaczająca go". "Nieprzenikniona" i "otaczająca" go się nie wykluczają, ale postawione obok siebie wywołują tak zwany zgrzyt.

Nie chodzi mi o całkowite wywalenie powtórki koszmaru. Po prostu według mnie niepotrzebnie starałeś się tam zbudować napięcie, bo skoro wiem, że to sen, to i wiem, że zaraz się skończy

Ale to oczywiście moje zdanie i możesz się z nim zgadzać albo nie ;]
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron