Zapraszam do lektury. Praca nagrodzona, ale czy to ważne?

Parasol
Dziś postanowił tworzyć na przystanku tramwajowym, na którym, jak co ranek, znajdowała się grupka ludzi, czekających w milczeniu na tramwaj. Usadowił się na twardej ławeczce pod lichym daszkiem i wyciągnął z plecaka szkicownik, otwierając go na pierwszej stronie. Gdy tylko efekty pracy nie zadowalały go, zaczynał rysować w nowym bloku. Dzięki temu czuł, że znowu ma czyste konto, mnóstwo nowych możliwości. Był wolny, niczym nieograniczony, przynajmniej w tak błahej rzeczy, jaką było rysowanie. Wolny jak ptak – skrzywił się, bo przemęczenie i ból głowy już zaczęły dawać się we znaki.
Rozejrzał się uważnie dookoła. Ludzie byli zziębnięci i skuleni, w końcu dopiero świtało, a aura była wyjątkowo nieprzyjazna. Mocno wiało, deszcz lał nieprzerwanie od poprzedniego wieczoru. Nawet jemu odechciewało się rysować. Z braku pomysłu naszkicował w ciągu dziesięciu minut znajdujący się naprzeciwko ohydny, socrealistyczny budynek. W pewnym momencie na ławce usiadł ktoś jeszcze – nastoletnia dziewczyna z intensywnie czerwonym parasolem. W takich warunkach pogodowych wydawało się wręcz, że bije od niego intensywna łuna. Właściwie zainspirował go ten parasol, nie ona sama, ale gdy zaczął przyglądać się dziewczynie z czysto zawodowym zainteresowaniem, odruchowo sięgnął po ołówek i zaczął nakreślać rysy jej twarzy.
Tramwaje dawały o sobie znać zgrzytem kół i iskrami rozjaśniającymi szare niebo, a on odrywał oczy od białej, ale powoli zapełniającej się czarnymi liniami kartki, tylko po to, by przyjrzeć się dokładniej jej oczom, brwiom, by odkrywać wszystkie zagadki, które kryją się w jej twarzy, jak w każdej ludzkiej twarzy zapisana jest historia. Jej oczy były zupełnie zwyczajne, brązowe, wpatrywała się ze znużeniem w linię horyzontu. Na ramiona opadały jasnobrązowe, falowane włosy. Największe wrażenie wywarł na nim jej uśmiech – kąciki ust unosiły się lekko do góry i nadawały całej twarzy sympatycznego wyglądu. Krople deszczu uderzały w daszek z coraz mniejszą częstotliwością, a gdy zrobiło się całkowicie jasno, usłyszał, że zbliża się kolejny tramwaj. Miał nadzieję, że to nie ten, na który ona czeka – szkic zaczął mu się wydawać bardzo udany i chciał jak najwięcej skorzystać z modelu we własnej osobie – ale dziewczyna podskoczyła gwałtownie i podbiegła do tramwaju, zapominając o czerwonym parasolu.
***
- Wreszcie – Ania dokonała abordażu na pokład tramwaju, przeklinając poprzednie dziewiątki, które wypadły. Była spóźniona do szkoły o czterdzieści minut, tracąc przy tym godzinę snu. A weekend dopiero się skończył – pomyślała, i ze zrezygnowaniem opadła na niewygodne tramwajowe krzesełko i z nudów zaczęła chuchać w zabrudzoną, plastikową szybę, wyrysowując w parze liczne uśmiechy.
Mimo wszystko zaczynał się kolejny piękny dzień.
***
Kontynuował swoją pracę, odtwarzając w pamięci to, czego jeszcze nie zdołał uchwycić. Musiał zmienić nieco zamysł rysunku – na początku dziewczyna zdawała się być delikatną i zamyśloną romantyczką, jednak wściekły bieg do tramwaju, który dopiero co nadjeżdżał, wskazywał na żywiołowość i refleks. I roztrzepanie – pomyślał, spoglądając na opuszczony parasol.
Przez przystanek przewijali się nadal ludzie, ale godziny przedpołudniowe sprawiły, że teraz były to babcie i dziadkowie z wnukami, wybierający się na zakupy czy spacer do parku. Oderwał się na chwilę od jej portretu, by przyglądać się odjeżdżającym i przyjeżdżającym rodzinom. Dzieci z ufnością wsuwały dłonie w pomarszczone, spracowane ręce starszych tak, jakby wierzyły, że są oni w stanie ochronić je przed wszystkimi niebezpieczeństwami świata. Zacisnął ołówek w ręce i zaczął łączyć wszystko to, co widział, w jedną całość.
***
W tej chwili marzyła o kubku herbaty i dobrej książce. Po sprawdzianie z matematyki zaczęło kręcić się jej w głowie, a przez mózg przewijały się wyniki z zadań. Znowu się rozpadało, ale jak zdołała stwierdzić w połowie lekcji, zgubiła parasol i nie wiedziała, gdzie go zostawiła. Mogła przysiąc, że miała go ze sobą na przystanku, ale znając życie, zostawiła go w domu. Niestety, jak zapowiadały prognozy pogody, nadchodził niż i pogoda była bardzo deszczowa – po pięknym przedpołudniu nie zostało już nic, na szybach pojawiły się znowu krople deszczu. Z rezygnacją założyła kaptur modląc się w duchu, żeby tym razem żadna dziewiątka nie raczyła się spóźnić, bo skończy z zapaleniem płuc albo czymś równie paskudnym.
***
Wciąż siedział na przystanku, teraz tylko przeglądając zostawione przez kogoś wydanie „Metra”. Nie przewidywał półdniowej eskapady, dlatego zabrał ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy, ale dziewczyna wyglądała na nie więcej niż osiemnaście lat, więc musiała chodzić do liceum i przy odrobinie szczęścia, w ciągu najbliższej godziny, góra dwóch, powinna się tu znowu pojawić.
Zastanawiał się, dlaczego postanowił zostać. Co prawda miał mnóstwo wolnego czasu, ale mógł go wykorzystać na różne sposoby: niekiedy po porannym szkicowaniu wybierał się pociągiem do miejsc, które chciał zobaczyć, zaczynając od najpopularniejszych miejsc turystycznych, takich jak Kraków, Warszawa Wrocław, a kończąc na małych, zapomnianych okolicznych średniowiecznych zameczkach. Był samotnikiem, do szczęścia wystarczyły mu odtwarzacz mp3 i szkicownik z ołówkiem, a jedyną ważną dla niego i mającą sens czynnością było ostatnio rysowanie.
Może zaczęło brakować mu partnera do rozmowy. A że dziewczyna zapadła mu w pamięć… po za tym irracjonalnie czuł, że powinien pilnować zguby aż do powrotu właścicielki. Gdyby go nie było, po najdalej pół godzinie parasol stałby się własnością kogoś innego. Odrapana tabliczka przy przystanku informowała, że tramwaje jeżdżą co pięć minut i gdy tylko wybiła piętnasta, zaczął uważnie przypatrywać się wychodzącemu tłumowi ludzi. W końcu któryś z kolei wypełniony po brzegi tramwaj opuściła niewysoka postać. Nie spojrzała nawet w jego stronę i przeskakując przez kałuże, skierowała się w stronę centrum miasta. Gwałtownie poderwał się z miejsca i z pewnymi trudnościami zaczął za nią biec.
***
Ania marzyła, żeby znaleźć się już w domu. Ciepłe powietrze w tramwaju usypiało ją tak skutecznie, że teraz, gdy deszcz zacinał w twarz, a na przyszły tydzień zapowiedziano multum sprawdzianów, oddała się nostalgicznemu nastrojowi. Uliczne lampy dawały tylko słabe, przytłumione światło, a niebo powoli ciemniało, nadając okolicy ponury wygląd. Nagle usłyszała, że kilkanaście metrów za nią ktoś zaczął bieg, Przełknęła ślinę – w takich sytuacjach nie czuła się bezpiecznie, więc przyspieszyła nieco, by dodać sobie otuchy. W pewnym momencie nie była w stanie się powstrzymać i odwróciła głowę; w jej stronę biegł wysoki, szczupły chłopak, trzymając w dłoni znajomy, czerwony parasol. Zatrzymał się w pewnym momencie, wyraźnie zdyszany.
- To twoje. – Teraz, gdy podszedł parę kroków bliżej, stwierdziła, że to ten sam chłopak, który rano zapamiętale tworzył coś w notatniku.
- Dzięki wielkie! Nie wiedziałam, gdzie go zostawiłam! Jakie szczęście, że byłeś znowu na przystanku.
- Czekałem – powiedział, wciąż wpatrując się w nią przenikliwym wzrokiem. Stanowczo za bardzo przenikliwym.
- Miło z twojej strony. – Zamilkli na chwilę. Ania zaczęła czuć się odrobinę nieswojo, więc postanowiła kontynuować rozmowę. - Co rysowałeś w swoim notesie?
- Ciebie. – Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. Nie wiedziała, czy żartuje, czy mówi prawdę.
- Pokażesz? – spytała nieśmiało.
- Nie.
- Zrobiło się późno, muszę iść. – Spojrzała wymownie na zegarek, chociaż tak naprawdę nigdzie się nie spieszyła. Nie miała po prostu żadnego pomysłu, jak prowadzić dalej rozmowę, a lakoniczność rozmówcy bardzo utrudniała sytuację.
Wyciągnęła dłoń po parasol. On, nieco zaskoczony, wręczył jej go, wymamrotał: „cześć” i odszedł. Poszła przed siebie, z otwartym parasolem, ale odwróciła się na chwilkę tylko po to, żeby zobaczyć, jak jego przygarbiona sylwetka znika za rogiem.
Mimo wszystko miała nadzieję, że porozmawiają jeszcze trochę.
***
Niebo wciąż było granatowe, okolica wyglądała jeszcze bardziej ponuro niż poprzedniego dnia o tej samej porze. Wczorajsza rozmowa zakończyła się fiaskiem, ale najbardziej irytowało go to, że jego pościg za dziewczyną był zupełnie nieprzemyślany. Musiał oddać parasol, ale rozegrał wszystko w taki sposób, że nie zdziwiłoby go, gdyby dziewczyna nie przyszła na przystanek w obawie przed spotkaniem z dziwnym, mrukliwym osobnikiem.
Był prawie pewien, że przez monosylaby, którymi się posługiwał, musiał być uznany w najlepszym przypadku za niewychowanego buca. W najgorszym – za naciągacza. Nie to go jednak zaniepokoiło. Po prostu nie umiał powiedzieć nic więcej. Obserwował ją i był w stanie tylko krótko odpowiadać na pytania. Miał wiele pomysłów na temat do rozmowy, ale każdy wydawał mu się nieodpowiedni i żenujący. Nigdy nie miał problemów z wysławianiem się i po dłuższym zastanowieniu zaczął rozumieć, co mogło być przyczyną wczorajszego zachowania.
Po prostu odwykł od przebywania z ludźmi. Nie chodził od września do szkoły, całymi dniami szkicował, podróżował, czasem fotografował. Odłączył internet, żeby nie być z nikim związanym. Nawet rozmowy z matką ograniczały się do krótkich, grzecznościowych odpowiedzi na troskliwe pytania. Nie decydował się na więcej, gdyż granica, którą tworzył, pozwalała uniknąć rozczarowań i we względnym spokoju przeżywać kolejny dzień. Nie wiedział więc, dlaczego teraz jest w stanie przeżyć kolejne rozczarowanie, szkicując o tej samej godzinie w tym samym miejscu, co wczoraj.
Ołówek ze zgrzytem przesuwał się po powierzchni kartki.
***
Nie tak miało być – Ania, bez parasola, ale opatulona grubym szalikiem, wyrzucała sobie wczorajsze zachowanie. Już poprzedniego dnia stwierdziła, że rozsądniej byłoby pojechać tramwajem z dalszego przystanku i wyrzucić to spotkanie z pamięci. Coś jednak ciągnęło ją w tamto miejsce. Miała nadzieję, że dzisiaj znów tam będzie, choć było to mało prawdopodobne. Z pewnością skutecznie go odstraszyła.
Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Chłopak siedział na przystanku, rysując w szkicowniku. W pewnym momencie, jakby wiedziony przeczuciem, spojrzał w jej stronę, a na jego twarzy również pojawiło się zaskoczenie. Otworzył plecak i zaczął chować komplet ołówków i notes. Wszystko robił bez pośpiechu, z namysłem. Dopiero potem wstał z miejsca i powolnym krokiem podszedł w jej stronę.
- Cześć. – Uśmiechnęła się. – Nie miałam pojęcia, że tutaj będziesz. Do której chodzisz szkoły?
- Na Gwarecką.
- A to nie w tamtą stronę?
- Tak. – Nie chciał mówić nic więcej, więc żeby podtrzymać rozmowę, wyciągnął dłoń:
- Marek.
- Ania. Wiesz, zastanawiałam się, jak to możliwe, że parasol przeleżał cały dzień na przystanku nietknięty.
- Byłem tam cały czas.
- Jak to? Wagarowałeś?
- Powiedzmy – skrzywił się i dopiero teraz zauważyła, że Marek wyglądał niezdrowo; blade oczy kontrastowały z ciemnoszarymi worami pod oczami, a na dłoni, którą trzymał ramię plecaka, wyraźnie malowały się wszystkie żyły.
Nie była zbyt dyskretna i zauważył jej wzrok.
- Nie martw się, nie jestem recydywistą, szaleńcem ani półinteligentem – zapewnił, a ona tylko się roześmiała.
Znowu zapadło milczenie, ale Ania z ulgą stwierdziła, że teraz było ono pełne zrozumienia i radości z obecności drugiej osoby. Właśnie wschodziło słońce i oboje mogli obserwować, jak granat nieba nie zmienia się w przytłumioną szarość czy brudną biel. Niebo w miejscu wschodu przybierało różne kolory, od jasnożółtego po ciemnopomarańczowy. Strzępki ciemniejszych chmur kontrastowały z ciepłym odcieniem nieba, tworząc nad horyzontem wspaniałą feerię barw.
Nagle rzeczywistość dała o sobie znać, gdy wspaniały widok przysłonił rzężący tramwaj.
- Muszę lecieć – uśmiechnęła się przepraszająco. – Na razie!
- Będę czekał – oznajmił nieoczekiwanie i pomachał jej na pożegnanie.
- Kończę o piętnastej! – Była tak zaskoczona, że tylko to zdążyła wyartykułować, nim zatrzasnęły się drzwi.
***
Dlaczego to powiedział? Nie mógł nadziwić się swojej głupocie. Nie miał zamiaru tworzyć żadnych niepotrzebnych więzi z ludźmi, tymczasem dziewczyna, Ania, była na najlepszej drodze, by stać się kimś bliskim. Wydawało mu się, że oboje uwierzyli, że to spotkanie było im przeznaczone, że z powodu tak niezwykłego zbiegu okoliczności powinni kontynuować znajomość. Ale co ich łączyło? Czerwony, ładny parasol? I najważniejsze, ile czasu im, a właściwie jemu zostało?
Odkrył, że rozmawiając z nią, nie jest sobą. Nie chciał mówić o sobie więcej, dlatego milczał – tak naprawdę małomówność nigdy nie należała do jego cech. Miał wrażenie, że rozmawiając z nią, zachowuje się jak zamyślony i tajemniczy książę z bajki. To nie był on, tylko sztuczne oblicze, które tworzył na użytek chwili.
Dziś trzeba to zmienić – postanowił.
***
Gdy tylko lekcje się skończyły, w ekspresowym tempie znalazła się na przystanku, a w tramwaju nie umiała usiedzieć na miejscu. Nie mogła doczekać się spotkania, podróż ciągnęła się w nieskończoność. Gdy wysiadała, Marek już siedział ze swoim notatnikiem.
- Hej – uśmiechnęła się.
- Cześć. Opowiesz mi coś o sobie, a ja w tym czasie będę mógł dokończyć szkic?
Ania, choć zdziwiona obrotem sprawy, przystała na propozycję. Uwielbiała mówić, a streszczenie komuś swojego życiorysu było bardzo absorbującym zajęciem.
***
Mówiła szybko, chaotycznie, ale tak żywo i ekspresyjnie, że aż przyjemnie było słuchać. Bogato gestykulowała, często przeskakiwała z jednej historii do następnej. On od czasu do czasu potakiwał głową, utrwalając ołówkiem kolejne znaki szczególne: piegi na nosie, ciemną oprawę oczu i rumieńce.
- Uff! To mniej więcej wszystko. A co ty powiesz? I pokażesz mi wreszcie mój portret? Jeszcze nikt mnie nigdy nie narysował, umieram z ciekawości.
- Wszystko w swoim czasie. – Nie pokazywał prawie nikomu znajomemu swoich szkiców, swojego czasu widywali je rodzice.
- A co ty powiesz o sobie?
- Mieszkam z matką, pracuje w reklamie. Ojciec uciekł dwa lata temu, zamiast opieki nade mną wybrał alimenty, oczywiście wysokie – prychnął szyderczo. – Lubię sztukę, ale tego łatwo można się domyślić. Chciałem wybrać się na architekturę. Interesuję się literaturą, szczególnie dziewiętnastowieczną rosyjską.
- Czemu nie chodzisz do szkoły?
***
- Czy to ważne? – Zauważyła, że Marek uniósł brwi, jak gdyby trafiła na drażliwy temat.
- Tak. Przecież jesteś bardzo zdolny, chciałeś wybrać się na architekturę... dlaczego chciałeś, a nie chcesz? Masz jakieś problemy? Może jakoś ci pomóc? – Spojrzała na niego uważnie. Jego twarz przybrała nagle groźny wygląd, jakby miał zaraz wybuchnąć.
- A ty co, domorosły psycholog?
- Nie, po prostu lubię pomagać ludziom – odezwała się urażona.
- A nie pomyślałaś o tym, że oni nie lubią?
- Gdy JA mam jakiś problem i mam wsparcie ze strony przyjaciół, jestem szczęśliwa, że są ze mną.
- Mnie już nic nie pomoże – wyrwało mu się. Widać było, że żałuje swoich słów.
- Wydaje ci się! – odpowiedziała z pasją – Każdy problem da się rozwiązać.
- W jakim świecie żyjesz? – jego głos był już łagodniejszy, ale po raz pierwszy słyszała w nim smutek, nie złość czy gorycz. W jednej chwili przybrał wygląd osoby starszej i doświadczonej przez życie.
- Trzeba wziąć się w garść i ruszyć dalej, przez życie!
- Nawet, jeśli zostały ci dwa miesiące? - Ania poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała.
***
- C-co?
- Dwa miesiące. Za dwa miesiące mam operację. Mogę umrzeć, może będę sparaliżowany do końca życia... szansa na całkowite wyzdrowienie to marny procent, jeśli nie mniej. – Pierwszy raz rozmawiał z kimś o swojej chorobie rzeczowo i otwarcie.
- Daj spokój, na pewno nie jest tak źle, jak mówisz!
Nie mógł powstrzymać się od krzywego uśmiechu.
- Mam raka mózgu.
- O Boże... nie wiedziałam, przepraszam!
- Nie masz rentgena w oczach, nie musisz przeprosić, ale nie da się ukryć, że lawirujesz między delikatnymi tematami jak buldożer.
Skinęła potulnie głową.
- Czemu nie chodzisz do szkoły? Żeby rysować? Przecież mógłbyś to robić po lekcjach.
- A po co mam chodzić? Czy myślisz, że wśród moich rówieśników, przed którymi całe życie, czułbym się dobrze? W tym roku jestem w trzeciej klasie liceum, a oni wszyscy rozmawiają o studniówce, maturze, wyborze studiów, które mnie nigdy nie czekają. Szkicując, czas przestaje istnieć, znajduję się w innej rzeczywistości, prawie zapominam, że jestem chory.
- Ale zawsze jest ten jeden procent szansy – powiedziała żałośnie, czepiając się ostatniej deski ratunku.
- Myślisz, że jest sens w to wierzyć?
Nie odpowiedziała.
- Wolę żyć tak, jakby kolejny dzień miał być ostatnim. Nadal chcesz tu przychodzić?
Smutek w jednej chwili znikł z twarzy Ani, w spojrzeniu zauważył determinację.
- Oczywiście! Nie pomogę ci, ale przyda ci się towarzystwo!
***
Ania pomyślała również, że jest tak zaintrygowana jego osobą, że ciekawość nie pozwala jej zamknąć sprawy, ale tego już nie powiedziała. Po prostu zdążyła polubił Marka i chciała go wspierać.
Nie spodziewała się natomiast, że prawdziwy sens życia będzie czuła przebywając z nim. W szkole z trudem skupiała się na lekcjach, a wszystkie plotki, życie towarzyskie, które tak uwielbiała, stały się błahe i nieważne. Nikt nie ukrywał zdziwienia, że do tej pory dusza towarzystwa, koneserka popołudniowych wypadów do kawiarni, McDonaldsa czy herbaciarni jako pierwsza wylatuje ze szkoły jak rakieta, nie rozmawiając z nikim po drodze. Nawet Marek niepokoił się o jej prywatne sprawy, gdy spędzali razem całe popołudnia, a ona wstawała dla niego specjalnie wcześniej, żeby już rano pobyć ze sobą jak najdłużej.
***
- A jak twoje oceny? – zapytał niby mimochodem, jednak naprawdę miał nadzieję, że nie zawalała przez niego szkoły.
- Jak zwykle – odpowiedziała uśmiechnięta – I tak w liceum musiałam zrezygnować ze sportu, który zajmował mi dużo czasu, więc przyzwyczaiłam się do niedoboru czasu. Staram się zresztą uczyć na bieżąco.
Marek skinął głową. Wierzył jej, widać jednak było, czym jest to okupione – Ania chodziła mocno niewyspana, jednak nie był w stanie poprosić ją, by spotykali się rzadziej. Po tygodniu znajomości odkrył, że potrzebował jej i każdego spotkania wyczekiwał z takim utęsknieniem, jak gdyby nie widzieli się przez miesiąc. Całe przedpołudnie włóczył się bez celu po mieście; nawet natchnienie przychodziło głównie, gdy była z nim Ania.
Po pewnym czasie zaczęła mówić mu o wszystkim. Nie o jej otoczeniu, ale swoich marzeniach, lękach. Zdradzała mu zmartwienia, których nikomu do tej pory nie powierzyła. On słuchał jej uważnie, niekiedy wtrącał swoje trzy grosze, żeby pozwolić jej spojrzeć na coś z innej perspektywy. Raz, gdy po kłótni z koleżanką zasugerował, że nie miała racji, obraziła się na niego i poszła szybko do domu. Następnego dnia przyszła jak zwykle, przepraszając.
- Nie bałeś się, że już nie przyjdę?
- Nie. Po prostu znów miałbym spokój. – powiedział sarkastycznie, a ona roześmiała się. Żadne z nich w to nie wierzyło, a Marek wiedział, że Ania nawet nie zdaje sobie sprawy, ile dla niego znaczy. Stanowiła dla niego jedyną łączność ze światem zewnętrznym. Przyszłość, choćby miała być krótka, nie przerażała aż tak bardzo i nie paraliżowała. Żyli jutrem, więc po miesiącu widmo operacji i możliwego rozstania sprawiło, że Ania przestała być tak beztroska, a on zdystansowany. Po raz pierwszy zdał sobie z tego sprawę, gdy wyznał jej, że prawie nie rozmawia z matką.
***
- Dlaczego? Przecież nie wiesz, jak długo będziecie jeszcze razem! – Zauważył, po raz pierwszy odważyła się wspomnieć o mijającym czasie, choć zazwyczaj skrzętnie pomijała ten temat - Nie możesz uciekać!
- Nie uciekam. Nie chcę jej sprawiać bólu – wyjaśnił cierpliwie.
- Nawet nie zdajesz sobie sprawy, że zachowujesz się jak twój ojciec!
- Co chcesz przez to powiedzieć? – Zacisnął pięści w gniewie.
- Przede wszystkim nie chcesz sprawiać bólu sobie. Oglądanie tego, jak cierpi, jest dla ciebie bardzo bolesne. Nie kontaktując się z nią, unikasz tego. A ona chce być z tobą i przy tobie. Jest silna, jak tylko może. Ty jej zostałeś i ciebie kocha najbardziej na świecie
- Znów się wtrącasz w nieswoje sprawy – ostrzegł ją.
- Zawsze uważałam, że gdybyśmy się nie wtrącali w nieswoje sprawy, świat byłby pełen samotnych i rozgoryczonych ludzi – powiedziała z powagą, przypatrując się mijającym tramwajom. – Ludzie byliby tylko współpasażerami, którzy nie odzywają się do siebie w ogóle.
- Ty za to jesteś wybitnie wścibska, sama to mówiłaś. I stwierdziłaś, że niekiedy wiercisz ludziom dziurę w brzuchu.
- Wiem. Ale teraz mam naprawdę rację.
- Ja już pójdę – zerwał się z miejsca. – Wyśpij się przynajmniej raz w tygodniu, dobrze? – Ania zarumieniła się, a on uśmiechnął się triumfalnie. Była na tyle naiwna, żeby wierzyć, że nie zauważył niepokojącej zmiany w jej wyglądzie. Przed rozstaniem poprawił jej odruchowo szalik; śnieg rozpadał się na dobre, a ona miała odsłonięte pół szyi.
- Do zobaczenia – zawołał, a ona pomachała mu na pożegnanie. Chyba była zbyt zdziwiona jego zachowaniem.
Gdy wrócił do domu, mama czekała jak zwykle z obiadem. Zasiadł do stołu, a ona zapytała się jak zazwyczaj: „Co dziś robiłeś”. Nie odpowiedział jednak: „różne rzeczy” czy też „rysowałem”.
- Poznałem niedawno dziewczynę, Anię. Rozmawiamy. Jest... bardzo fajna. – Zauważył, że nie umiał określić, jaka jest. Zbyt wiele określeń cisnęło mu się do głowy. Po prostu z nim była. Zwyczajna, ale dla niego tak wyjątkowa. – A co u ciebie w pracy?
Matka, zamiast odpowiedzieć, była tak zszokowana, że po prostu przytuliła się do niego i zaczęła płakać. Dopiero teraz Marek poczuł, jak bardzo mu jej brakowało.
***
Znowu oglądali razem niebo. Zwyczaj ten urósł do rangi ceremoniału, tak się zazwyczaj witali i żegnali. Tym razem atmosfera była cięższa – słońce zachodziło, jutro po raz pierwszy od dwóch miesięcy mieli się nie zobaczyć. Poznała go równe dwa miesiące temu, ale mimo to Ania czuła się tak, jakby znała Marka od zawsze, zawsze był obecny w jej życiu. Teraz stał się nierozłączną jego częścią i nie mogła po prostu o nim zapomnieć. W pewnym momencie zaszli za daleko, żeby się cofnąć. A wystarczyło tak niewiele – nie przyjść na przystanek i nie szukać się wzajemnie. Pochłonięci swoimi sprawami, powoli zapominaliby o sobie. A teraz, będąc z nim, zapominała o sobie samej. Przez ostatni miesiąc aura śmierci otaczająca Marka była tak wyraźna, że wydawało się, że obumiera razem z nim, powoli wykrwawia się. Czas przeciekał im przez palce, mimo że korzystali z niego, jak tylko mogli.
Marek opatulony był przez nią starannie kocem i jak nigdy siedział w milczeniu, bez szkicownika i sarkastycznych uwag bądź pytań egzystencjalnych wyglądał jak bezbronne dziecko, którym w głębi duszy był. Otoczka artysty, któremu obojętnie, czy umrze, przestawała w tym momencie istnieć. Jego osłona przed światem szczególnie intensywnie blakła w ciągu ostatniego tygodnia, gdy nie mogli zachowywać się normalnie i udawać, że wszystko jest w porządku i obojętne mu, czy umrze czy też nie.
Złotawe chmury miały postrzępione, ciemnoszare brzegi, a im niżej znajdowało się słońce, tym wszystko dookoła stawało się ciemniejsze.
Marek musiał dostrzec analogię do następnego dnia, bo uśmiechnął się lekceważąco i powiedział:
- Słońce zawsze wschodzi, ciekawe, co będzie ze mną – może dla mnie będzie to koniec świata. – Miało to być wypowiedziane bardzo spokojnie i niedbale, zabrzmiało to jednak tak żałośnie, każde słowo wypełnione było bólem i strachem.
Nie była już w stanie zmienić tematu ani powiedzieć, że wszystko okaże się dopiero jutro. To było już jutro. Ten zachód podziałał też na Anię i w pewnym momencie zdała sobie sprawę, że płacze.
Do tej pory we wszystkich trudnych chwilach dawała radę, bo wiedziała, że dla Marka musi być silna. Dlatego uśmiechała się pogodnie i zachowywała jak gdyby nigdy nic, choć czas nieuchronnie leciał a ona zaczynała powoli żyła jego życiem, prowadziła kalendarz, wykreślając dni do operacji i gromadząc wszelkie możliwe informacje o raku mózgu.
***
Nigdy nie płakał, choć w ciągu choroby ze wstydem twierdził, że wielokrotnie miał ochotę uronić parę łez, jak gdyby dzięki nim mógł pozbyć się cierpienia. Teraz, widząc Anię w takim stanie uświadomił sobie, że nigdy nie płakała przy nim, choć wszystkie uczucia, jakie przeżywała, były wyjątkowo intensywne.
Nie wiedział, co robić; pod wpływem nagłego impulsu po prostu przytulił Anię i przyłożył jej głowę do serca. Serca, które jutrzejszego dnia mogło już nie bić, ale wciąż rozpaczliwie wyrywało się do życia, by z ostatnich spokojnych chwil wyciągnąć to, co najlepsze. Marek wierzchem dłoni otarł łzy z jej policzków, nadal ją obejmując.
- Jutro już nie będę czekał – odezwał się dopiero wówczas, gdy zrozumiał, że czas iść, w każdej chwili może przyjść po niego mama, żeby udać się prosto do szpitala.
Skinęła tylko głową i wstała z ławki. On również. Znowu patrzyli na siebie w milczeniu, jakby chcieli pożegnać się, przekazując sobie wszystko bez słów. Były one tu zresztą zbędne. Co mogła mu powiedzieć? „Trzymaj się”, „Udanej operacji”? Wiedział, że mogą się już nie spotkać. Tylko dlaczego musiało to tak boleć?
- Żegnaj – powiedziała drżącym głosem.
Pogłaskał ją czule po głowie, tak jak brat głaszcze swoją siostrę i odszedł. Na nic więcej nie miał odwagi, choć serce pękało mu z bólu i marzył o tym, żeby znów trzymać ją w ramionach przy niej i powiedzieć, ile dla niego znaczy. Nie mógł jednak wiązać jej wyznaniami. Mógł jutro przestać należeć do tego świata.
***
Dopiero wczoraj zrozumiała, że go kocha, że przypadkowa, choć intrygująca znajomość z przyjaźni przerodziła się w związek dusz. Dziś sześćdziesiąty raz przychodziła o tej samej porze na ten sam przystanek dla tej samej osoby, której pierwszy raz miało nie być.
Przed nią zatrzymała się dziewiątka, ale ta jadąca w przeciwną stronę niż do jej szkoły. Kierowała się w stronę Szpitala Wojewódzkiego. Ania przebiegła ulicę i w ostatniej chwili wskoczyła do tramwaju.
Wiedziała, gdzie dzisiaj jest jej miejsce.
Pierwszy raz w życiu szpital wydał się tak przerażającym miejscem. Do tej pory dość spokojnie reagowała na wszelkie rutynowe wizyty, ale dziś, przepełniona lękiem przed śmiercią, widziała ją wszędzie. Widok starszych, schorowanych ludzi bolał, ale jednocześnie budziło w niej płonne marzenia, żeby Marek dożył starości.
Uzyskawszy w odpowiednie informacje od siostry w dyżurce, z sercem na ramieniu kierowała się w stronę sali operacyjnej. Nad drzwiami świeciła zielona lampka z napisem: „operacja w toku”. Na krzesełku w korytarzu siedziała elegancko ubrana kobieta, miała ukrytą twarz w dłoniach, ale gdy tylko usłyszała kroki, wyprostowała się i odwróciła głowę w jej stronę. Od razu domyśliła się, kim jest. Matką Marka. Przez twarz kobiety też przemknęło zrozumienie. Ania nieśmiało podeszła do niej i usiadła. Ona nic nie mówiąc, wyciągnęła z torebki notes i wręczyła go dziewczynie.
Był to szkicownik Marka, miejsce, w którym dawał wyraz wszystkim swoim lękom, zmartwieniom, radościom dzięki rysunkowi. Była to rzecz, której nigdy nie chciał jej pokazać, dopóki „nie przyjdzie czas”. Ten czas teraz nadszedł i Ania z wahaniem otwarła blok.
Na pierwszej stronie znajdował się jej portret wykonany ołówkiem. Widniała tam tylko twarz, na drugiej znajdowała się inna wersja – Marek ujął ławkę, na której siedziała i parasol, jedyny kolorowy element rysunku, podkreślony czerwoną akwarelą. Przewróciła kartkę i zobaczyła starszą kobietę, trzymającą wnuka za rękę; z boku zauważyła szybki, niedbały szkic socrealistycznego budynku znajdującego się przy ich przystanku.
Gdy przewracała strony, uświadamiała sobie, że ma w ręku zapis tego, co w ciągu dwóch ostatnich miesięcy widział Marek. Miejsca, przypadkowi ludzie, krajobrazy w deszczu, śniegu, słońcu. Było tam jednak tylko to, co widzieli i przeżywali razem. Nawet, gdy od paru tygodni przestał przy niej rysować, chcąc rozmawiać, jak tylko długo się da, nadal utrwalał swoje przeżycia na kartce papieru. Zdziwiła się, że nie było tam jakiegokolwiek widma śmierci. Nawet ostatni malunek, akwarela z wczorajszego zachodu słońca promieniowała nieśmiałą nadzieją.
To był prawdziwy on, nie cynik, który był przekonany o śmierci lub trwałym paraliżu. Marek chciał wierzyć, że wyzdrowieje. Przez pewien czas uciekał przed matką, ale tak naprawdę cały czas o niej myślał i przechowywał w sercu; zauważyła kilka jej portretów świadczących o głębokim przywiązaniu do matki.
Gdy po godzinie drzwi sali otworzyły się, obie poderwały się gwałtownie z miejsca. Matka Marka podbiegła do chirurga stojącego w progu, oczekując wieści. Ta chwila zdawała się trwać całą wieczność. Ania zaciskała z całych sił pięści.
- Operacja prawdopodobnie się udała, ale o możliwych skutkach ubocznych będzie można mówić dopiero, gdy Marek się obudzi i obserwując, co będzie się działo w przeciągu następnych dni, a nawet i miesięcy. – Usłyszała i miała ochotę rozpłakać się ze szczęścia. Wciąż żył. W jednej chwili znalazła się przy chirurgu.
- Kiedy się obudzi? – zapytała drżącym z emocji głosem.
- W przeciągu paru godzin lub dni. Miejmy nadzieję...
Choć raz mogła zrobić coś, co on robił dla niej przez cały czas: czekać na niego, jak on codziennie i cierpliwie na nią.
***
Nadeszło popołudnie. Ania i matka Marka siedziały od paru godzin przy pokoju, w którym leżał Marek, czekając na przebudzenie. W tej chwili jednak znajdowała się tam tylko Ania; jego mama zaproponowała, że kupi im obu obiad. W samotności czas płynął o wiele wolniej, więc piętnaście minut było dla niej jak godzina. Nagle zaskrzypiały dni i z sali wyszedł lekarz.
- Pacjent obudził się. W odpowiedzi na pytanie, kogo chce zobaczyć, powiedział: „Ania”, chodzi chyba o panią.
- Ale... ale mama Marka zaraz przyjdzie.
- Ma na imię Ania?
- N-nie, ja się tak nazywam.
- W takim razie proszę na krótką chwilę do środka. Zostawię państwa samych.
***
Wewnątrz panował półmrok, a najmocniejsze światło pochodziło z licznych urządzeń, których to elektrody były przypięte do piersi Marka. Miał półprzymknięte oczy, a głowę obwiązaną grubym bandażem.
Gdy usłyszał dźwięk, powoli uniósł powieki. Na brzegu łóżka siedziała brązowowłosa dziewczyna.
- Ania – wychrypiał.
W oczach zakręciły jej się łzy, patrząc, jaki jest bezbronny i osłabiony.
- Żyjesz. Tak się bałam...
- W każdej chwili mogę umrzeć – powiedział powoli, cały czas na nią patrząc. Ona, zawstydzona, odwróciła wzrok.
- Przepraszam. Nie będę już przeszkadzała, zawołam twoją mamę.
- Zostań – uniósł się na łokciach, by oprzeć się o wezgłowie łóżka. Jego głowa znalazła się dokładnie na poziomie twarzy Ani.
- Nie umieraj – jej głos zabrzmiał wyjątkowo żałośnie, a ona w jednej chwili spłonęła rumieńcem. Jak mogła powiedzieć coś tak nietaktownego? Jakby sugerowała, że sam może uniknąć śmierci, jakby cokolwiek mogło zależeć od niego.
- Nie zamierzam – odpowiedział, i z trudem unosząc rękę, pogłaskał ją po policzku. Mimowolnie schwyciła jego rękę. W jednej chwili zetknęły się dwie dłonie: jego, z długimi palcami artysty, blada, z wystającymi żyłami i jej – tak mała, że z łatwością mógł zgiąć palce, by ją chwycić.
- Ja... – zaczęła, ale po chwili zamilkła. Była tak wzruszona i szczęśliwa, że nie mogła wydać z siebie głosu.
Słowa nie były potrzebne.