Motyl, który zbawił świat [psychologiczny, obyczaj]

1
MOTYL, KTÓRY ZBAWIŁ ŚWIAT



Leżał na dachu starego budynku zasłaniając oczy przed żarłocznymi promieniami brazylijskiego słońca. Skóra zdążyła mu już przylgnąć do zaciśniętych powiek a nozdrza od dłuższego czasu wypełniał odór potu. Wyczuwał każdą cząstkę swojego ciała: chude, długie nogi wyciągnięte na gorącym asfalcie, szybko falującą, wypełnioną dziwnym bólem i napięciem klatkę piersiową i zdrętwiałą od twardości dachu głowę, głowę pokrytą szczeciną bujnych, kręconych włosów schowaną, rzekłbyś skuloną, pod ramionami ciemnoskórych rąk, próbującą osłonić się od żaru słonecznego.

Dzień był słoneczny, pogodny, upalny, jak większość dni w Brazylii. Wokół faweli słychać było gwar przejeżdżających, starych samochodów, ryk mułów i wielbłądów poganianych przez utrudzonych handlarzy oraz odgłosy przechodniów dobiegające z niezliczonych targów i straganów w Rocinhi. Minęło jednak dopiero południe, co oznaczało, że godziny najżywszego handlu i największego ruchu na wąskich ulicach miasteczka rozpoczną się dopiero za około dziesięć godzin, gdy słońce schowa się za horyzont a handlarze i turyści wychyną ze swoich domów i hoteli.

Ale Thiaga tamtego dnia nie interesowały te odległe, nic nieznaczące sprawy. Owszem, leżąc kolejną godzinę na dachu swojego domu wsłuchiwał się w dochodzące z dołu, wciskające się w szczelinę pomiędzy jego ramionami a asfaltem odgłosy miejskiego życia, owszem, te dźwięki niejako przynosiły mu nieco ulgi i pozwalały wciąż trzymać się nadziei, że nie jest sam i że wciąż potrafi nawiązać kontakt z innymi ludźmi i co prawda spodziewał się, że matka pośle go dzisiaj wieczorem do pobliskiego sklepu kupić trochę chleba i owoców, teraz jednak owe znaki zewnętrznej egzystencji nie stanowiły dla niego niczego więcej jak tylko nic nieznaczącego tła, zbioru bezosobowych dźwięków, tworzących jedynie szum z tyłu jego głowy.

Spróbował się poruszyć, zdał sobie jednak sprawę, że jak tylko zaczął podnosić ramiona, promienie słońca brutalnie wbiły się w pole jego widzenia, toteż ponownie opadł na plecy i jeszcze silniej zacisnął powieki. Po chwili pomyślał, że dobrze mu się leży i że wcale nie ma jeszcze zamiaru wstawać. Ponownie wsłuchał się w dźwięki, w szum miejskiego życia i kolejny zadał sobie te same pytania.

A one znowu bezlitośnie zaatakowały go ze wszystkich stron, osaczając i nie pozostawiając żadnej drogi ucieczki a Thiago wiedział, że musi sobie na nie w końcu odpowiedzieć. Mgliście zdawał sobie sprawę, że w tym wieku nie jest w stanie udzielić dobrych odpowiedzi i że nikt też od niego ich nie oczekiwał. Ale wiedział również, że sam musi dokonać tego wyboru, że to od niego w tym momencie wszystko zależało i że nikt nie mógł mu w tym pomóc poza nim samym i jego sercem.

„Ale jakże jest mi ciężko to postanowić!” – pomyślał w rozpaczy po kilku minutach, wciąż leżąc w tej samej pozycji na dachu swojego domu i wciąż zmagając się z udzieleniem prawidłowej odpowiedzi. Jakby na chwilę próbując oderwać się od tych mrocznych rozmyślań, obrócił głowę i ułożył ją bokiem na asfalcie. Była cała zdrętwiała i zabolała go przy poruszeniu; usłyszał odgłos przekręcanych ścięgien. Wiedząc, że słońce już go teraz nie porazi, wolno otworzył oczy.

Jego oczom ukazał się obrócony o dziewięćdziesiąt stopni krajobraz wynędzniałej, spalonej dotkliwym słońcem Rocinhi rozciągający się poza powierzchnią brunatnego dachu. Thiago zmrużył oczy, próbując nie rozproszyć się tym widokiem i skupić na tym co najważniejsze, ale w tym momencie jakiś dziwny, żółty kształt przeciął pole jego widzenia. Rozwarł powieki, ciekawy cóż to mogło być.

Zobaczył małego, żółtego motyla o czarnych wzorkach na skrzydłach, który właśnie przysiadł leniwie na dachu. Momentalnie rozwarł oczy jeszcze szerzej i zdjął ramiona z głowy. Gdy podnosił się z ziemi poczuł jak gorące promienie słońca ponownie wpijają mu w się w skórę, nie zwrócił jednak na to uwagi, gdyż w jednej chwili całą jego świadomość pochłonęła delikatna sylwetka ujrzanego motyla.

Nie był w stanie powiedzieć dokładnie co, ale coś było w niej takiego, w delikatnym trzepotaniu tych żółto-czarnych skrzydeł, w ulotnym, trudno uchwytnym jak sam motyl uroku tego stworzenia, co momentalnie wytrąciło Thiaga z jego odrętwienia i apatii, w której tkwił od kilku godzin i w którą był zmuszony pogrążać się każdego dnia od niespełna miesiąca. Gdyby motyl miał dar świadomości własnego istnienia i inteligencji charakterystycznej dla ludzkich umysłów zapewne zadziwiłby się, gdyby ujrzał jaka przemiana w jednej chwili nastąpiła w tym ośmio-, może dziewięcioletnim niskim, ciemnoskórym chłopcu o bujnej czuprynie. Jego dorodne różowe usta rozszerzyły się w zdziwieniu, chude policzki zapadły jeszcze bardziej, a powieki ciemnoniebieskich oczu napełniły się wilgotną mgiełką. Wszystkie wychudzone kończyny napięły mu się w tym jednym, doniosłym wysiłku zrozumienia cudowności motyla, a zawieszone na nich łachmany, jakby na chwilę przestały być łachmanami, bo w ogóle przestały mieć jakiekolwiek znaczenie.

Następnie motyl zapewne przeraziłby się tą przedziwną przemianą i przestraszył tej dziwnej dużej istoty ludzkiej, która ni stąd ni z owąd zwróciła na niego taką uwagę. Odleciałby więc jak najdalej, tak jak i teraz to zrobił, postanawiając znaleźć sobie jakieś spokojniejsze miejsce do odpoczynku od nieznośnego gwaru ludzkiego z ulic poniżej.

Stało się to nagle, w ułamku sekundy, nim Thiago zdążył choćby odetchnąć po doznanym szoku. Spróbował podbiec i złapać uciekającego motyla, ten jednak był już za wysoko i szybko się oddalał od dachu budynku. Chłopiec mógł jedynie przez chwilę wpatrywać się w znikające czarne wzorki na skrzydłach motyla, tak odcinające się od błękitnego tła czystego nieba, w ten specyficzny rodzaj szybowania ulotnego stworzenia i trzepoczące na lekkim wietrze płaskie skrzydła. Takoż ze wzbierającym sercem wpatrywał się w to wszystko, dopóki motyl nie zmalał do rozmiarów żółtawego ziarenka, nie skręcił w locie i nie zniknął za ścianą jakiegoś innego budynku.

A gdy odwrócił wzrok zdał sobie nagle sprawę, że pierwszy raz od tych wszystkich dni, ma odpowiedź na nurtujące go pytanie. Odpowiedź przyszła sama, bez udziału jego woli i świadomości, jakby ukradkiem wkradła się gdzieś tylnymi drzwiami do jego mózgu, gdy podziwiał kształt siedzącego owada. Rozświetliła mu umysł nieznanym dotąd światłem słuszności i rozsądku, a on od razu zrozumiał, że jest właściwa, naturalna, pochodząca sama od siebie i że nie potrzebuje już szukać innej. Uśmiechnął się i zdał sobie sprawę, że dziwnie się czuje z tym wyrazem twarzy na ustach. Ułożenie ścięgien jakoś mu nie pasowało i skądś wiedział, że gdyby spojrzał teraz na siebie w lustrze, to z trudem by siebie poznał. Gdyby był starszy to by wiedział, że ludzie, którzy od miesiąca ani razu się nie uśmiechali, właśnie tak się czują, gdy uśmiech w końcu zagości na ich ustach.

Z podejrzanym uczuciem lekkości na duchu i w nogach Thiago odwrócił się od przygnębiającego krajobrazu starej faweli i podskakując z radości skierował się do dziury w powierzchni dachu prowadzącej do wnętrza jego mieszkania.



* * *



Ostrze widelca delikatnie ukłuło ją w palec, gdy Yara obróciła naczynie pod wodą, próbując umyć je pod nieco innym kątem. Prawie nie zwróciła na to uwagi, pogrążona w swoich myślach, zaledwie machinalnie poruszając zniszczonymi dłońmi pod wodą i próbując zmyć tygodniowy brud z naczyń. Jednostajny szum płynącej z kranu wody oraz brzęk uderzanego o siebie pod wodą metalu i porcelany wypełniał kuchnię głośnym, miłym dla ucha odgłosem domowej pracy, a zapach płynów do mycia naczyń potęgował jeszcze to wrażenie.

Niemniej podobnie jak jej syn leżący na górze, po drugiej stronie powierzchni kuchennego sufitu, do Yary również nie docierała świadomość ani tych dźwięków, ani zapachów ani nawet w całości pozycji w jakiej znajdowało się jej ciało. Nieledwie zdawała sobie sprawę, że od dłuższego czasu stoi w fartuchu przy zlewie zmywając naczynia, bezwiednie manipulując ich pozycjami, kształtem i długością pod powierzchnią brudnej wody i skrywającej ją piany pochodzącej ze środków czyszczących.

Jej myśli były bowiem skupione na strefie znajdującej się dokładnie nad nią, czyli na dachu jej mieszkania. Wiedziała, że Thiago znów tam jest i sama myśl co ten chłopiec musiał tam przeżywać wywoływała dziwną galaretowatość jej nóg i mglistość spojrzenia utkwionego w brudnoszarych powierzchniach kuchennej wody. Jak sobie radził z podjęciem tej straszliwej decyzji? Czy w ogóle sobie poradzi? Czy kiedy codziennie wychodzi tam na górę i kładzie się na tym asfalcie to czy o tym myśli czy może jego umysł sam już dawno zrezygnował z prób znalezienia właściwej odpowiedzi? I dlaczego ona, ona nie była w stanie mu w tym pomóc, dlaczego?

Poczuła znajomy ucisk w brzuchu, jakby ktoś zaciskał jej pętlę naokoło talii i dusił. Dobrze wiedziała co teraz nastąpi – nagły zawrót głowy, słabość kolan, szybszy oddech. Obraz zawirował jej przed oczami. Szybkim ruchem wyciągnęła mokre ręce z wody i uchwyciła się szafki, bojąc się przewrócić. Drugą dłonią przytrzymała się przepony i zaczęła uspokajać oddech. Zamknęła oczy, siłą woli nakazując swojemu polu widzenia, aby przestał wirować jak szalony i aby pozwolił jej dokończyć zmywanie…

Mogła mu pomóc, powinna mu pomóc. Nie umiała mu pomóc. Co z niej za matka, jeśli nie potrafi pomóc swojemu dziecku w podjęciu tak fundamentalnych decyzji? Ale jak ma mu pomóc, no jak, skoro ona sama jest częścią pytania, którym zamęcza się ten biedny chłopiec…?

Za każdym razem, gdy traciła kontrolę nad swoim umysłem a myśli wymykały jej się spod kontroli i wędrowały w stronę Thiaga robiło jej się słabo, a nieraz prawie mdlała. To zapewne oznaki nerwicy. Była jednak na dobrej drodze do opanowania tego – nauczyła się już odwracać swoją uwagę pobocznymi myślami, zajmować się błahymi czynnościami, czymkolwiek, aby tylko nie myśleć o synu, aby nie zamęczać go swoją obecnością i pozwolić mu rozważyć to, co musiał rozważyć. Ale czasem, tylko czasem, po prostu nie była w stanie dłużej trzymać tego w sobie.

Woda nadal lała się z kranu wywołując bulgotanie płynu do mycia naczyń. W zlewie wciąż znajdowały się dwa talerze, cztery szklanki i kilka sztuk sztućców. Uspokoiwszy się już całkowicie spojrzała na całe to wodne piekiełko z odrazą. Machinalnym ruchem zlustrowała też całą swoją obskurną kuchnię niewidzącym wzrokiem, jakby jeszcze próbowała znaleźć wokół siebie coś, co odsunęłoby perspektywę dalszego przeklętego zmywania. Niczego jednak takiego nie znalazłszy, odjęła dłonie od szafy i brzucha i wznowiła czynność.

Lecz nie zdążyła nawet uchwycić jakiegoś naczynia, nie zdążyła przestawić toru swoich myśli na wtórną apatię, gdy jej uszu dobiegł odgłos schodzenia z drabiny z korytarza po prawej stronie. Momentalnie dokonała się przemiana w całej jej figurze. O ile jej piękna, latynoska twarz należąca do jeszcze nie trzydziestoletniej kobiety nie zmieniła jakoś specjalnie wyrazu o tyle zniszczone pracami domowymi ręce, długie, piękne nogi, brzuch i szyja na sekundę napięły się do granic możliwości, aby przy pomocy kilku prostych czynności owo napięcie rozładować. Tymi czynnościami były kolejno: wyciągnięcie rąk ze zlewu, wytarcie ich o pobliski ręcznik, nerwowe wygładzenie fartucha na piersi, zakręcenie kurka i próba przywołania bladego uśmiechu na oblicze pięknej, umęczonej twarzy. Próba niemal się udała – matczyny uśmiech rozjaśnił to opalone, kobiece oblicze naznaczone dojrzałymi, czerwonymi ustami i długim kształtem niebieskich oczu, ozdobione długimi, czarnymi włosami prosto opadającymi na plecy. Nawet zniszczone zmywaniem ręce miały w sobie pewien urok, a zgrabna, smukła sylwetka sprawiała wrażenie jakby pasowała do każdego ubioru, nawet do stroju gospodyni domowej w jaki teraz była przyodziana.

Tak chyba pomyślał też Thiago, gdy wszedł do kuchni gdyż ujrzawszy matkę jego wciąż uśmiechnięta twarz rozjaśniła się jeszcze bardziej. Ciepły, pogodny, choć nieco zmęczony i smutny uśmiech pani Yary dodał mu otuchy przed tym co miał powiedzieć, a i miał wrażenie, że matka również trochę się rozpogodziła, gdy pierwszy raz od miesiąca ujrzała uśmiech na twarzy syna.

Takoż Thiago zatrzymał się w progu pomieszczenia i stał tam przez chwilę, jakby chcąc coś powiedzieć, ale nie mogąc się przemóc. Yara kolejny raz rozrzewniła się widząc jak piękny jest jej syn. Tak się cieszyła, że znowu się uśmiecha, tak bardzo się cieszyła… ostatnio rozmawiali ze sobą coraz mniej i z rozpaczą obserwowała jak z każdym dniem stawał się coraz bardziej ponury i zamknięty w sobie, coraz bardziej oddalał się od niej i zagłębiał w swoich czarnych myślach, w swoim nieznośnym dylemacie.

- Już wiem, mamo – rzekł chłopiec z progu. – Zostanę z tobą. Tak. Właśnie tak postanowiłem i tak zrobię.

W zewnętrznym stanie psychicznym Yary trudno było dostrzec jakiekolwiek zmiany, gdy usłyszała to stwierdzenie, jednak w wewnętrznym dokonało się kilka rzeczy jednocześnie i to tak szybko, że nawet ona sama nie była zdolna wychwycić wszystkich. Najpierw poczuła jak zabrakło jej oddechu i znowu ma ochotę się dusić, tym razem jednak rodzaj bodźca, który spowodował ten stan był całkowicie odmienny, żeby nie rzec przeciwstawny, od poprzedniego. Następnie przed oczami ujrzała mnóstwo mglistych kolorów, trochę przypominających paletę tęczy, a trochę brazylijskich traw, gdy odbija się w nich promień zachodzącego słońca. Chwilę później przestała zdawać sobie sprawę, że ma ciało, bo miała wrażenie, że niezmierzona radość unosi ją nad kuchnię w kierunku syna, aby go przytulić i przemówić do niego czułymi słowami. A potem, na sam koniec, wszystko minęło, pozostała tylko ona i Thiago, ich uśmiechy i ich wspólna radość, której nie czuli od tak dawna, a którą wystarczyło znów przywołać tymi prostymi słowami „zostanę z tobą”. Zawiesiła się na tym uczuciu i obrazie, przez ułamek sekundy napawając się nim i sycąc, tak, żeby starczył jej na całą wieczność. Wszystkie te uczucia przeleciały przez jej duszę tak szybko, że Bóg nie zdążyłby w tym czasie tchnąć życia choćby w listek martwego brazylijskiego kwiatu.

Ale z zewnątrz było widać jedynie jej trochę szerszy uśmiech, gdy usłyszała deklarację syna. Wiedziała, że nie musi robić nic więcej, że ona i Thiago w tym momencie rozumieli się bez słów i że nie były jej potrzebne.

- Jesteś tego pewien, synku? – zapytała tylko. – To decyzja na wiele przyszłych lat.

Jej głos przypominał Thiago szum Oceanu Atlantyckiego.

- Jestem, jestem, mamo. Tak postanowiłem i tak zrobię.

- Rozumiem… Chcesz, żebym teraz zadzwoniła do taty i mu powiedziała?

- Może później trochę, co? Chyba jest teraz jeszcze zajęty, a potem wraca do domu…

- Dobrze więc, później.

Thiago odwrócił się i wyszedł z kuchni. Yara skierowawszy się w stronę zlewu zdała sobie sprawę, że ręce jej drżą.

- Thiago? – zawołała słabym głosem. Chłopiec wrócił się. – Dlaczego ja, a nie on?

Jej syn przekręcił głowę o dziewięćdziesiąt stopni, z ciekawością tak charakterystyczną dla jego wieku, jakby nagle przyszło mu do głowy badać jakieś ciekawe zjawisko czy fenomen. Po chwili powiedział:

- Wiesz, że kiedy się uśmiechasz przypominasz motyla?



* * *



Zmierzchające niebo koloru ciemnego granatu rozpostarło swe podwoje nad suchą, nagą brazylijską ziemią i ukradkiem przeciągniętą przez nią drogą, prowadzącą z Rio de Janeiro na wschodnie wybrzeże. Połowa słońca, zmęczonego całodzienną wędrówką po niebie, schowała się już za horyzont nadając drugiej połowie intensywny, złoty poblask ozdobiony szkarłatną obwódką i rzucający swe niebiańskie światło na ziemie poniżej. Wszystko zdawało się znikać i rozpływać w tej złotej poświacie falującej pod purpurowym sklepieniem, jakby cały świat kładł się do snu. Wokół drogi nie było widać żadnych przechodniów, zwierząt, miasteczek czy choćby przydrożnych zajazdów; jedynie w oddali światło zmierzchu załamywało się na wzgórzach Wyżyny Brazylijskiej, a położone wiele kilometrów dalej miasteczka odznaczały się na tle pustyni mrocznymi, kanciastymi sylwetkami budynków. Po drodze mknął z dużą prędkością pewien szary, malutki kształt.

Zachodzące słońce zdawało się rozpalać swym blaskiem przednią szybę samochodu przemierzającego pustynną, śpiącą drogę, a pomimo godzin wieczornych i włączonej klimatyzacji temperatura panująca w pojeździe sięgała niemal trzydziestu stopni Celsjusza. Dinho musiał nieustannie wachlować się zwiniętym zwitkiem porannej gazety, żeby utrzymać jaką taką przytomność umysłu i nie rozbić się o jakiś przydrożny kaktus.

Przyszło mu do głowy, że brazylijskie drogi przypominają brzydkie, rzucające się w oczy szare taśmy, którymi zaklejono pogrążoną w ciemnościach makietę pustyni. Ciągnące się w nieskończoność, zawiłe i zdradzieckie nitki ulic zawieszone w nicości płaskowyżu i majaczących w oddali wzgórz musiały z góry wyglądać wyjątkowo nienaturalnie. Tak jakby jedna ręka stworzyła właśnie je, a druga otaczający je krajobraz.

Pomyślał też, że ten komu nie było dane zobaczyć czegoś takiego, nigdy nie zrozumie ciężkiej, realistycznej cudowności tych ziem i tej bezkresnej, pomarańczowo-żółto-szarej pustki ciągnącej się w dal i ginącej u podnóży kanciastych masywów górskich. Uśmiechnął się, choć może tylko dlatego, że przypomniał sobie opowieści swojego ojca o tych miejscach, tak mu rozpalających wyobraźnię, gdy był mały. Mógł odmalować w swej pamięci niski, ochrypły baryton ojca opowiadającego o dusznych, falujących w oddali, tuż nad powierzchnią drogi, mas gorącego powietrza zdających się wciągać w siebie wszystko co zmierzało w ich kierunku, gotowych, aby schwytać w swoje tłuste macki nieostrożnego podróżnego.

Przetarł oczy; był już zmęczony wielogodzinną jazdą, dłonie dawno mu zdrętwiały od trzymania na kierownicy, a wzrok pokrył się cieniutką warstwą mgły. Dawał odpocząć swojemu wyczerpanemu umysłowi pozwalając myślom swobodnie błądzić po odległych i nieistotnych sprawach, podczas gdy całą uwagę starał się skupić na drodze przed nim i na jak najszybszym dotarciu do swojej rodzinnej faweli, Rocinhy.

Nie widział swojej rodziny już od tygodnia, tygodnia spędzonego w tym przeklętym, przeżartym słońcem Rio de Janeiro, gdzie zajmował się biurem nieruchomości i gdzie nierzadko musiał przesiadywać nie tylko tydzień, ale i całe miesiące. Irytacja go ogarniała na myśl, że wciąż był najbardziej rozgarniętą osobą w tej firmie i nadal nie wypatrzył wśród personelu nikogo, kto mógłby wziąć na siebie chociaż część jego obowiązków.

- Niech to szlag – mruknął groźnie, gdy z sąsiedniego fotela rozległ się głośny dźwięk prymitywnego polifonicznego dzwonka w jego telefonie komórkowym. Był tak zmęczony, że w tej chwili denerwował go każdy niepotrzebny bodziec, a zwłaszcza dzwonek telefonu, który oznaczał, że zapewne będzie musiał odbyć kolejną nerwową rozmowę z kimś z firmy.

Postanowił, że nie będzie zatrzymywać auta, miał już dosyć postojów. Szybkim ruchem masywnej, opalonej ręki sięgnął po trzęsący się aparat telefoniczny i odebrał połączenie, nawet nie patrząc kto dzwoni.

- Tak?

- Dinho? Jesteś zajęty?

Lekko zmarszczył brwi i niewielką cząstką świadomości poczuł jakby coś ciężkiego i bolesnego poruszyło się w jego piersi. To była Yara. Yara nigdy nie dzwoniła na jego telefon komórkowy z wyjątkiem nadzwyczajnych wypadków. Coś się musiało stać.

- Nie, nie… Właśnie wracam do domu. Coś się stało?

- On chce ze mną zostać, Dinho.

Dotarło do niego jedynie, że głos lekko drżał jego żonie, nim momentalnie pociemniało mu w oczach, a nacisk pedałów samochodowych utrzymał jedynie cudem, zapobiegając gwałtownemu zahamowaniu. Kilka sekund trwało nim zrozumiał, że tor jego jazdy jest stabilny i że nie grozi mu żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo.

- Rozmawiałaś z nim? – zapytał, z pozoru nieporuszony.

- Sam ze mną porozmawiał. Taka jest jego decyzja, Dinho. Uszanuj ją.

- Przepraszam cię, mam tu sytuację na drodze… Oddzwonię za chwilę.

Zakończył połączenie, nie czekając na odpowiedź żony i rzucił komórkę na fotel obok. W samą porę, gdyż w tym momencie poczuł jak wnętrzności obracają mu się do góry nogami, a czoło zostaje gwałtowne zroszone ciepłym potem. Oddech jakby sam przyspieszył mu się dwukrotnie; członki jakby same zaczęły mu się trząść; a ten lekki ciężar w piersi, który czuł jeszcze przed chwilą najwyraźniej bez żadnej przyczyny wzrósł do rozrywających rozmiarów, jakby ktoś wstrzelił mu świdrujący pocisk w brzuch, przeżerający jego wnętrzności i duszący.

W jego umyśle pojawił się pewien obraz, a widząc go Dinho gwałtownie potrząsnął głową i sam zaskoczony swoją siłą uderzył otwartą dłonią w kierownicę samochodu. Ledwo uświadamiając sobie, że stanowi zagrożenie dla innych członków ruchu drogowego, zjechał na pobocze ulicy i oparł się ciężko o oparcie fotela.

Wyglądało to tak, jakby miał jakiś atak – rozpiął koszulę, odsłaniając silnie owłosioną i szybko falującą pierś, zacisnął drżące dłonie w pięści, siłą woli próbując chociaż trochę zmniejszyć poziom ich galaretowatości, nie przyniosło to jednak rezultatów. Wrzasnął i z hukiem otworzył drzwi samochodu.

Przystojna, opalona twarz ozdobiona burzą czarnych, długich włosów wykrzywiła mu się w nieludzkim grymasie, gdy wychodził z pojazdu i trwała w tym stanie, jakby przeżerana jakąś chorobą, przez kilka minut, długich minut dla Dinho, gdy chodził naokoło swojego samochodu, to wchodząc na ulicę, to znów schodząc na pobocze, oddychając szybko, z zaciśniętymi pięściami, posyłając pogrążonej w śnie pustyni spojrzenie, którego nie powstydziłby się sam Diabeł.

W końcu przystanął na poboczu i, jak gdyby wyczerpany i wycieńczony doznanym szokiem, bezwładnie siadł na piachu i oparł się o karoserię samochodu. Zamknął oczy i powoli zaczął wcielać w życie próby odzyskania kontroli nad oddechem. Tysiące obrazów i myśli w zawrotnym tempie przemierzały połacie jego wyobraźni, każdy z nich straszny w swoim realizmie, ale zbyt ulotny by Dinho był w stanie w jakikolwiek sposób go zatrzymać lub zastanowić się nad nim. Ten deszcz fantazji pozwolił mu wyłączyć na chwilę świadome, krytyczne myślenie i całą siłę poświęcić przywracaniu do normy swoich reakcji fizjologicznych. Dzięki temu zabiegowi, już po chwili kostki mu się rozluźniły, a mięśnie zwiotczały; wyprostował nogi na ziemi i opuścił głowę, wpatrując się w swoje spodnie.

Trwał tak przez kolejne kilka minut, nim do jego świadomości dotarła informacja, że miał przecież oddzwonić do żony. Z wysiłkiem podniósł się więc z ziemi, wyciągnął komórkę z auta i wstukał w kilka klawiszy.

- Jak się czujesz? – zapytała od razu po odebraniu połączenia, nie czekając choćby na jedno słowo z jego strony, jakby wiedziała co się z nim działo w ciągu tych kilku ostatnich minut.

- Daję radę – odparł. – Czy to jego ostateczna decyzja?

- Tak.

- Chcę z nim porozmawiać.

- Nie.

- Yara! Chcę z nim porozmawiać!

- Teraz nie możesz. Porozmawiasz jak wrócisz.

- Ale dlaczego teraz nie?

- Bo on nie ma na to ochoty. Stoczył dzisiaj zbyt ciężką walkę ze sobą i nie musisz go teraz niepotrzebnie przemęczać zbędną rozmową telefoniczną. Będzie o wiele lepiej, gdy się spotkacie.

Kilka głębokich, rozluźniających oddechów później, zapytał:

- Kiedy to się stało?

- Dzisiaj po południu. Nie chcieliśmy ci mówić wcześniej, bo wiedzieliśmy, że pracujesz.

„Chcieliśmy”. „Wiedzieliśmy”. My. My. On. On był sam, nie było go z nimi. Jakimś błędnym ruchem zupełnie niepotrzebnie przetarł lewe oko wewnętrzną stroną dłoni.

- Powinienem tam być teraz z wami – wyszeptał.

- Ja wiem, Dinho. Ja wiem.

Wokół zdążył zapaść już całkowity mrok, tarcza słoneczna niemal w całości schowała się za poskręcanymi masywami Wyżyny, a niebo pokryło się atramentowym kolorem. I w tym pustym, mrocznym świecie skał i piasku, jeden tylko wytwór ludzkiej dłoni, szary samochód majaczył na poboczu, ze skuloną, samotną postacią mężczyzny opierającą się o niego i trzymającego telefon przy uchu. Oddychał tak szybko i głośno, że zdawało mu się iż cały płaskowyż wokół ginie w tym szumie jego oddechu, a on sam traci świadomość miejsca, czasu i przestrzeni i spada tunelem poprzez różnokolorowe barwy życia w otchłań bez dna. Ten szum pochłonął swym ogromem cały świat z wyjątkiem jego, jego jedynego siedzącego na gorącej, suchej ziemi Brazylii z telefonem przy uchu i przez chwilę miał wrażenie jakby był tylko on, Yara po drugiej stronie i szum oddechu wokół nich obojga. Zakręciło mu się w głowie.

- Mam zadzwonić do Davi’ego? – wyjęczał.

- Tak… tak, gdybyś mógł mu powiedzieć… byłabym ci bardzo, bardzo wdzięczna, Dinho.

Coś mu podpowiedziało, że najlepszym rozwiązaniem dla jego układu odpornościowego będzie jak najszybsze zakończenie tej rozmowy.

- Dobrze, zaraz zadzwonię. Porozmawiamy jak wrócę.

- Bardzo ci dziękuję, Dinho – w głosie żony słychać było wdzięczność. – I wracaj szybko, czekamy tu na ciebie.

Sama się rozłączyła, jakby wiedziała, że Dinhowi może nie starczyć siły, aby samemu to zrobił. Dinho rzucił telefon do samochodu i schował twarz w ramionach.

Długo, długo jeszcze siedział na spalonej ziemi i rozmyślał o tym co się stało. Gdy później wspominał ten moment, pamiętał, że w strefie jego umysłu wyłączonej od świadomego myślenia niezwykle wyostrzyły mu się zmysły. Był w stanie usłyszeć krakanie kruka oddalonego o wiele kilometrów, upadek kamienia z położonych za drogą masywów skalnych albo plusk odległego strumienia. Czuł dotkliwiej niż zwykle smaganie silnego wiatru hulającego po brazylijskich płaskowyżach. Temperatura na zewnątrz obniżyła się i na skórze pojawiła mu się gęsia skórka. Tak jakby te obojętne bodźce przyrody go uspokajały, po chwili jego oddech powoli powrócił do normalnego trybu, ręce przestały się trząść, a dłonie rozpaczliwie zaciskać w pięści.

„Dlaczego właśnie dzisiaj?” – zadał w myślach pytanie, teraz już panując nad treściami wypełniającymi umysł. – „Dlaczego dzisiaj to postanowił, a nie jutro? Nie mógł poczekać? Tak długo nie mógł podjąć decyzji, to musiał właśnie dzisiaj, kiedy już do nich wracałem? Mogłem z nim porozmawiać przecież, odwieźć od tego, przedłużyć to jakoś… Byłoby mi łatwiej gdyby to się stało wczoraj…”

Te i inne bezcelowe pytania przemierzały domeny jego głowy, jedne za drugimi, w szeregu, tak jakby ich zadawanie uwalniało go od rozpaczliwych rozmyślań i zastanawiania się nad konsekwencjami decyzji syna, jakby mu dawały ulgę.

Toteż po chwili odetchnął głęboko i poczuł, że ten straszny ciężar w jego piersi już się zmniejszył. Niemniej jakkolwiek próbował sobie tłumaczyć zachowanie Thiago, to wiedział, że odwodzenie go od tej decyzji byłoby zbrodnią i że przedłużenie tych agonii nic by nie zmieniło. Widać tak musiało być. Jego syn rzucił monetą, a on teraz musiał żyć z jej wynikiem.

Poczuwszy, że pierwszy szok już minął, otarł zroszone potem czoło. Tak. Poradzi sobie. Musi. W końcu to przecież jeszcze nie tragedia, będą się widywać…

Ale sama świadomość, że jego życie tak bardzo się zmieni, że myśli z jakimi kładzie się spać codziennie w nocy ulegną tak diametralnej zmianie, że będzie od tej pory sam, zupełnie sam, ciążyła mu jak nic innego. Otworzył oczy i ujrzawszy tę straszną, pogrążoną w ciemnościach nocy, pustą przestrzeń naokoło przebiegł go dreszcz, a jemu przeszła przez głowę myśl, że od tej chwili, jego życie będzie niewiele więcej warte od pustki tych równin.

Uświadomił sobie, że przecież musi zadzwonić. To dziwne, ale mimo, że teoretycznie na myśl o rozmowie z tym człowiekiem powinna go zdejmować odraza, to czuł niejaką ulgę, że będzie się miał komu wyżalić. Podniósł się z ziemi, ponownie wyciągnął telefon z samochodu i z powrotem padł na piasek.



* * *



Nie bez powodu położone kilka kilometrów na południe od Mexico City urwisko skalne nazywane jest Przepaścią Samobójców.

Davi poczuł jak kłujące ostrza wiatru przebijają się przez grubą warstwę jego płaszcza i wywołują dreszcz na skórze. Próbując zdusić uczucie zimna zmrużył oczy i szczelniej otulił się brązowym materiałem. Wyglądał jak jakiś mnich obserwujący świat pod sobą, tudzież wypatrujący czegoś w oddali. Jego malutka sylwetka wieńczyła ogromne urwisko skalne stojące na tle niewyraźnie majaczących w nocy szczytów górskich.

Rozpościerał się pod nim widok na suchą i opustoszałą Dolinę Meksykańską oraz ukrytą w niej nieckę po wyschniętym Jeziorze Texcoco. W dole nic się nie poruszało, nie było widać żadnego człowieka ani zwierzęcia, a jeśli coś rzeczywiście tam było to skryło się w mrokach nocy. Tylko jakiś zapóźniony motyl przeleciał przez pole jego widzenia i zniknął po chwili w oddali.

Wydawało mu się, że gdy wpatrywał się w nagie skały poniżej dreszcz wywołany zimnym wiatrem, drżenie kończyn i duszący ból wewnątrz nie ogarniał całego jego ciała, ale zaledwie jego część. Stopy bolały go od kilkunastominutowego stania na twardej powierzchni i chętnie by usiadł, uznał jednak, że w warunkach tej temperatury zgięcie kolan byłoby dla niego zbyt dużym wysiłkiem.

Zrobił niepewny krok do przodu i znalazł się oddech bliżej od przepaści dzielącej go od bezdennej otchłani śmierci.

Z zupełnie nieznanego powodu przyszły mu nagle na myśl obrazy pochodzące z filmów kina historycznego, osadzone w realiach XVIII i XIX wieku, w których bohaterowie ubierali się w te przedziwnie niewygodne stroje – w te wszystkie suknie, gorsety, fraki, peruki itp. – które według niego miały na celu jedynie schowanie w swoich połach moralnego zepsucia i upadku ich posiadaczy. I pomyślał nagle, że również i jego płaszcz spełniał w tym momencie taką rolę, ubiór, w którego ciepłych i grubych podwojach starał się ukryć swój ból i nienawiść do otaczającego go świata. Zrobił kolejny krok, wsłuchując się w każde uderzenie swojego serca i każdy chrzęst piasku między swoimi poruszającymi się stopami a twardą skałą pod nimi. Już tylko kilka centymetrów dzieliło go od spiczastej krawędzi urwiska. Poczuł smak adrenaliny na ustach.

Naraz usłyszał dźwięk pochodzący z zupełnie innego świata niż ten, w którym właśnie przebywał – dzwonek komórki schowanej w kieszeni płaszcza.

- Tak? – zapytał cicho, odebrawszy telefon.

- Dawno się nie słyszeliśmy, panie Davi.

„Jakie to dziwne” – pomyślał Davi, gdy w słuchawce rozległo się echo tego grubego głosu.

- Cześć. Właśnie myślałem o tobie.

- Thiago podjął decyzję. Zostaje z Yarą.

Coś wybuchło w jego piersi i aż uklęknął z wrażenia. Ktoś kto by go teraz widział, zapewne zauważyłby nagłe rozwarcie źrenic piwnych oczu, powolny, niemal skokowy sposób zmiany pozycji, a także poczułby powiew wiatru, który zrzucił z głowy mężczyzny kaptur, odsłaniając jego długie, czarne włosy falujące na wietrze.

Davi nawet nie poczuł lodowatych dreszczy, które ogarnęły całe jego ciało, gdy zgiął kolana, a zimny materiał spodni wpił mu się w skórę. Zakręciło mu się w głowie i chwilę milczał nim odpowiedział Dinhowi:

- Sam tak postanowił?

- Tak, przynajmniej Yara tak mi powiedziała.

Przez chwilę nic nie mówili i słychać było jedynie szum wiatru wiejącego po obu stronach słuchawki.

- Gdzie jesteś? – zapytał Davi.

- Na ulicy na wschód od Rio, stoję na poboczu.

- Wracałeś z roboty do domu?

- Mhm. A ty co robisz?

- Ja… oddycham świeżym powietrzem. Szczerze mówiąc, to przerwałeś mi coś, ale już nieważne.

Davi zamknął oczy i zaczął głębiej oddychać, powoli uspokajając się i odzyskując panowanie nad sobą. Musiał wiedzieć co musi teraz zrobić.

- Chcesz, żebym wszczął postępowanie rozwodowe?

- Tak, po to zadzwoniłem. Miejmy to już za sobą.

- To trochę potrwa, być może zajmie nawet kilka tygodni. Niemniej teraz, gdy Thiago już postanowił, że po rozwodzie zostanie z Yarą, to tylko kwestia czasu…

- Dav, wyobrażasz sobie co to dziecko musiało przeżywać? – Jęknął nagle Dinho z drugiej strony słuchawki udręczonym głosem. - Yara mi mówiła, że dzień w dzień wychodził na dach mieszkania i siedział tam po kilka godzin, a ona nie była w stanie w żaden sposób się z nim porozumieć. Jakby zapadł w jakiś letarg albo apatię. I dopiero dzisiaj, teraz, coś go z tego wyrwało…

- A co z tobą, Dinho? Co zrobisz?

- Oddaję ci ją.

Świat znów zawirował przed oczami Davi’ego, który musiał uchwycić się skały, żeby nie upaść.

- Co…?

- Posłuchaj mnie. Wiem, że nie byłeś obojętny na to, co się działo w naszej rodzinie. Poprosiłem cię o zajęcie się naszym rozwodem, bo jesteś naszym przyjacielem i miałeś dojścia w państwowych sądach, żeby załatwić to szybko i bez niepotrzebnego stresu. Wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczny za podarowanie Thiagowi szansy podjęcia własnej decyzji, z którym z rodziców chce zostać i że przedłużałeś postępowanie dopóki nie miałeś od niego odpowiedzi. Teraz już masz, jak nie wierzysz to możesz do nich zadzwonić. A od czasu, gdy postanowiłeś nam pomóc, wiem też, że Yara nie jest ci obojętna i że nigdy nie była… Toteż daruj sobie gierki. Nie jestem im już potrzebny. Oddaję ci ich. Zaopiekuj się nimi. Porozmawiamy jak wrócę do domu.

Dziwnie się go słuchało; jego głos najpierw był dość cichy i niewyraźny wśród szumu wiatru, świadczący o niepewności jego słów; następnie stopniowo wzrastał na sile i zaczął lekko drżeć, jakby Dinho sam nie mógł znieść wypowiadanych przez siebie zdań; aż w końcu ucichł znowu i rozluźnił się całkowicie, a Davi zrozumiał, że jego przyjaciel zaakceptował to, co było nieuniknione. Rozłączył się.

A Davi był jedynie w stanie upuścić komórkę i sam rzucić się na skaliste podłoże. Leżał i płakał tam ze szczęścia długo, pierwszy raz od tak dawna wolny od swojego ucisku w piersi i od pokusy przebywania tutaj, na południe od Mexico City, nad Przepaścią Samobójców.



* * *



Nad pogrążoną w nocnym śnie Rocinhą łagodny firmament łaskawie rozpostarł dywan z jasnych gwiazd. Bratając się ze swoim przyjacielem Księżycem rozświetlał olbrzymią, zniszczoną fawelę i jej zdezelowane malutkie domki z rozwieszonym praniem na ich balkonach; nadawał słodki posmak snowi śpiących mieszkańców; pokazywał też drogę małemu szaremu samochodowi, gdy z minimalną prędkością, jakby ukradkiem sunął alejami miasta i gdy wreszcie dojechał do odpowiedniego domostwa na odpowiedniej wysokości. Nadal pokazywał drogę spoconemu mężczyźnie o bladej ze zdenerwowania twarzy, gdy wychodził z pojazdu i szedł w kierunku swojego domu.

I tylko jakiś żółty motyl przeleciał pomiędzy owym człowiekiem, a firmamentem nieba, nieświadomy żadnej z ludzkich spraw ani niepomny roli, jaką mógł w nich odegrać.

[ Dodano: Nie 12 Kwi, 2009 ]
Traalallala, tak się zastanawiam czy ktoś się przemoże i w końcu jakoś te wypociny oceni czy też nie ;] Kurna, muszę następnym razem krótsze teksty tu zamieszczać bo z długimi zawsze macie problemy :p

2
Pierwsza myśl po przeczytaniu: przerost formy nad treścią

Widzę, że opisywałeś problem, który spotyka wiele osób. Chciałeś, żeby czytelnik odczuł jakąś emocję w związku z pewną tragedią, która faktycznie się zdarza. Powiem ci więc: nie tędy droga. Jestem pewien, że samą fabułę "Motyla..." dałoby się zmieścić w dwu- albo i trzykrotnie mniejszym tekście. Po prostu większość z tego, co napisałeś, to naćkane środkami stylistycznymi opisy przeżyć wewnętrznych. Uważam, że lepiej opisywać wszystko z umiarem - ale dobitnie. Zamiast pisać, że "Dinho odczuwał coś, z czym nie miał do czynienia przez całe życie. Emocje rozszarpywały go boleśnie, mężczyzna nie był w stanie dobyć głosu. Natłok myśli wwiercał mu się w mózg. Syn swojej matki nie mógł pogodzić się z tym, co go spotkało. Miał ochotę o wszystkim zapomnieć" daj do zrozumienia jasno i bezpośrednio, o co chodzi oraz jaka była zewnętrzna reakcja gościa. Czaisz bazę? ;)

Dalej. Wiesz, ja nie znam się na tych wszystkich przepisach itd., ale czy aby na pewno widzimisię dziecka ma jakiekolwiek znaczenie przy przydzielaniu mu domu? W ogóle nie jestem do końca pewien, jak wygląda sytuacja w twoim opowiadaniu; z treści wynika, że ci dwoje są nadal małżeństwem. Strzelam więc, rozstali się, a to znaczy, że myślą o rozwodzie, a TO znaczy, że muszą zgodzić się, u kogo zostanie dziecko, do czasu, aż sąd przyzna je jednemu albo drugiemu.

Opowiadanie jest niespójne. Po przeczytaniu nie wiedziałem, o co tak naprawdę chodziło. Po czyjej mam stać stronie? Kto odgrywa jaką rolę? Kim jest Davi? W związku z powyższym nie poczułem jakiejś więzi z bohaterami, a w związku z tym nie odczułem żadnych emocji, a chyba o to chodziło. Swoją drogą, uważam, że jak na problem tego typu ten tekst jest za krótki (nie chodzi o rozdymanie tych wydarzeń, które już są, tylko raczej o dodanie nowych w celu przybliżenia czytelnika do problemu).

Jeszcze jedno odnośnie treści i już dam ci spokój. Czy to na pewno musiało dziać się w Łacińskiej Ameryce? Rozumiem, że w Polsce nie uraczysz bogactwa motyli ;] ale tak czy siak obstawałbym za naszym kraikiem.

Teraz forma. Pierwsze, do czego mógłbym się przyczepić, to ortografija i interpunkcyja, ale wątpię, żebym miał siłę w tej chwili gadać o tym, że nie można kogoś od czegoś odwieźć, co najwyżej odwieść, żebyś sprawdził w słowniku, co to znaczy "agonia", żebyś wstawiał tu i tu przecinki. Bo i po co?

Powtórzenia. Z tymi definitywnie masz problem. Bardzo często powtarzał się zaimek "się", np. "Szybkim ruchem wyciągnęła mokre ręce z wody i uchwyciła się szafki, bojąc się przewrócić. Drugą dłonią przytrzymała się przepony". Poza tym takie tam zwyczajne: "Wiedząc, że słońce już go teraz nie porazi, wolno otworzył oczy. Jego oczom ukazał się obrócony..." Z tego wnioskuję, że raczej niechlujnie sprawdzałeś ten tekst, ale w porządku - masz na to czas (koniec świata dopiero w 2012).

Zaimkoza. Mnożysz zaimki, że hej. I to nie tylko nieszczęsne "swój", "swoim", ale też inne. Na przykład: "co momentalnie wytrąciło Thiaga z jego odrętwienia i apatii". Niepotrzebny

Wiesz co? Twoje opowiadanie niestety nie podobało mi się (powody masz wyżej ;]). Mimo wszystko mam nadzieję, że następnym razem sklecisz coś, o czym będę miał inne zdanie.

Trzymaj się!

3
Dzięki za opinię, wreszcie jakaś :) Teraz:

Po pierwsze, czytając Twój tekst uświadomiłem sobie, że raczej niepotrzebnie zamieściłem to opowiadanie na forum. Z tego prostego powodu, że tekst ten został napisany na zajęcia z psychologii (a raczej czegoś podobnego do psychologii, ale mniejsza z tym) i nigdy nie miał być czymś wysokim, ambitnym czy złożonym artystycznie. A ja głupio pomyślałem, że jednak udało mi się sklecić coś wartego przeczytania więc zamieściłem to na Weryfikatorium, a oczywiście nie powinienem był tego robić, za co przepraszam :)

Opko MI osobiście podoba się "całkiem-średnio" ale skoro już tu jest i ktoś podjął się próby jego oceny to w takim razie mi wypada napisać o czym jest, bo zdaje się, że jest to konieczne.

Tematem opowiadania miał być "efekt motyla" i zapewne większość czytelników orientuje się czym jest, jednak dla ścisłości powiem, że jest to nawet nieźle utrwalone w kulturze zjawisko w myśl którego w systemach dynamicznych (czyli takich, które zmieniają się w czasie) małe zmiany na początku powodują ogromne różnice w stanach wyjściowych. O tym miałem napisać, więc teraz pojawia się pytanie - jak to ująć w prozie?

Więc wymyśliłem historię rodziny, która od pewnego czasu znajduje się w pewnej patowej sytuacji - mąż i żona chcą się rozwieść a ich przyjaciel z innego kraju załatwił im w urzędzie możliwość wyboru przez dziecko, z którym z rodziców chce zostać. I tak, takie rzeczy się zdarzają, są nawet całkiem częste, aczkolwiek przyznam, że nie wiem jak ta sprawa stoi w Ameryce Południowej :D Rozwód jest w trakcie, a Davi, koleś pracujący w Meksyku, dał dzieciakowi szansę na samodzielne podjęcie decyzji, z którym z rodziców chce zostać. To nie jest nic niezwykłego. Myślałem, że na ostatniej stronie opowiadania wystarczająco jasno jest opisana cała sytuacja, ale jeśli nie, to przepraszam :)

Dzieciak od długiego czasu nie może wybrać i zwykłe pojawienie się motyla, a więc rzeczy bardzo błahej, powoduje podjęcie przez niego decyzji. Decyzji, która na przestrzeni kilkunastu następnych stron owocuje w coraz bardziej dramatyczne konsekwencje, aż w końcu ratuje życie gościowi, który chce popełnić samobójstwo. Stąd można wnioskować, że właśnie ten motyl uratował mu życie. System dynamiczny, mała zmiana powoduje duże różnice. Próbowałem ten efekt przedstawić w opowiadaniu, stąd właśnie wybór takiej formy a nie innej, stąd właśnie ten przerost. Czaisz bazę? :)

Czemu akcja rozgrywa się w Ameryce Łacińskiej? Doprawdy nie wiem. Jakoś samo mi się nasunęło, miałem po prostu wizję tych wszystkich budyneczków w faveli i rozmyślającego dziecka, leżącego na jednym z dachów :)

Forma, edycja. Tak, nie edytowałem tego opka tak dokładnie jak powinienem bo musiałem zdążyć przed terminem oddania go na zajęcia :P Tak, z powtórzeniami mam problem, wiem o tym i pracuję nad tym. Dobrze, że nie widziałeś moich poprzednich tekstów... :D

Jedyne z czym się nie zgadzam w Twojej opinii to opisy przeżyć wewnętrznych. O ile można powiedzieć, że są za długie i niepotrzebne (to opko tak naprawdę służyło mi jedynie jako wprawka i szlifowanie stylu) o tyle nie mogę zgodzić się z tym, że lepiej byłoby pisać wprost o co chodzi bohaterom. Ziom, to zależy od stylu i od autora, każdy pisze inaczej, jedni wolą narrację bardziej nastawioną na obiektywizm a inni na subiektywizm :) Ja akurat wolę tę drugą i bardzo lubię kompleksowo opisywać psychikę postaci tak więc sorry, ale nie można mnie oskarżać o sam fakt istnienia tych opisów :) :* :D

To chyba tyle. Przepraszam, że tak się rozpisałem, ale pomyślałem, że skoro sam tekst się nie spodobał to przynajmniej powinienem się z niego jakoś wytłumaczyć :) I w ogóle przepraszam za to opowiadanie :D Niemniej nie mogę powstrzymać się przed zadaniem Ci pytania - czy warto, żebym w ogóle dalej pisał? W sensie, czy widzisz w tym JAKIKOLWIEK potencjał? To jest, wbrew pozorom, ważne pytanie dla mnie :)



Pozdrawiam, i raz jeszcze dziękuję za opinię :)

4
Jasne, że pisz dalej! Nie pytaj mnie o potencjał, bo ja specjalnie nie wierzę w takie rzeczy jak talent, co najwyżej w smykałkę, a i tak to o niczym nie przesądza. Jeżeli pierwszy tekst jest gniotem - to nic nie znaczy. Swoją drogą, twój tekst nie był gówniany, po prostu nie przypadł do mojego konkretnego gustu i wymaga poprawek. Jak mówiłem - czekam na kolejne twoje opowiadanie



PS.: I nie musisz mnie całować ;]

5
Skóra zdążyła mu już przylgnąć do zaciśniętych powiek
Temu zdaniu udało się mnie wprawić w konfuzję. Jakby to powiedział Konfucjusz: "Ke?". Dobra, nieważne. Może tylko mnie się ono wydaje dziwne.


Wyczuwał każdą cząstkę swojego ciała: chude, długie nogi wyciągnięte na gorącym asfalcie, szybko falującą, wypełnioną dziwnym bólem i napięciem klatkę piersiową i zdrętwiałą od twardości dachu głowę, głowę pokrytą szczeciną bujnych, kręconych włosów schowaną, rzekłbyś skuloną, pod ramionami ciemnoskórych rąk, próbującą osłonić się od żaru słonecznego.
Ten fragment wydaje mi się również nieco dziwny. Piszesz, że czuł każdą cząstkę swego ciała po czym wypisujesz, wraz z krótkim opisem, nogi, klatkę piersiową oraz głowę. Wspominasz o rękach, ale tylko w momencie opisu głowy. Tak jakby ich nie czuł. Poza tym, każda cząstka nie ogranicza się chyba do wymienionych? Może to czepianie się, ale wydaje mi się, że wspomnienie o każdej cząstce można sobie darować. No i nie rozumiem w jaki sposób wyczuwał, bo w zdaniu wcześniej wspominasz o odorze potu. I nagle wjeżdżasz z wyczuwaniem cząstek ciała. Wiem, wiem. Czepiam się. To powtórzenie "głową" też jest według mnie pewnego rodzaju zgrzytem, podobnie jak zwrot do czytelnika.

Dzień był słoneczny, pogodny, upalny, jak większość dni w Brazylii.
Osobiste odczucie - wydaje mi się, że za dużo na raz tutaj wspomniałeś w jednym zdaniu o pogodzie.



Wiesz, wydaje mi się, że Bin ma rację. Przerost formy nad treścią.

Pojawiają się takie "wpadki" jak ta, że opisujesz przez siedem linijek opis gwaru i targowych godzin, po czym piszesz, że to wszystko nie interesowało bohatera. Więc dlaczego mam interesować mnie czytelnika? I później znów powtarzasz informacje napisane wcześniej. Efekt deja vu.



Ogólnie średnio. Czyta się tak sobie, wynika to chyba z tego, że niektóre informacje się powtarzają. I z powtórzeń, interpunkcji, mało interesującego tematu.

Jednak tak zazwyczaj bywa, więc nie ma co się łamać tylko dalej pisać.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron