Konkursowe, lecz nienagrodzone. Zapraszam do lektury.
Bałtycki rozbójnik
Siadłszy przy domowym palenisku z dzbanem miodu pitnego w ręce, można by prawić długo o słowiańskich piratach i o ich czynach, w których ani na piędź nie ustępowali osławionym wikingom. W swym zbójeckim rzemiośle byli niezrównani. Już w XI wieku skończył się czas, w którym niepodzielnie na morzach panowali Skandynawowie. W tym okresie to nie wikingowie pustoszyli słowiańskie ziemie, lecz słowiańscy rozbójnicy grabili północne nabrzeża Bałtyku. Ich okręty docierały aż do dalekiej Birki czy nawet Gotlandii. Era duńskich i norweskich najeźdźców przeminęła.
* * *
Wicher dmuchał w żagle. Chwalimir stał na dziobie okrętu i przyglądał się w milczeniu gromadzie innych, wypływających z portu. Jego łódź wojenna nosiła nazwę Ognista Syrena. Był to smukły i szybki okręt, znacznie krótszy i bardziej płaski niż słynny normański langskip. Na dziobnicy i tylnicy widać było zdobienia w kształcie wijącej się głowy morskiego węża. Każdy wilk morski uznałby go niemal za dzieło sztuki, rugijscy sztukmistrze nie mieli sobie równych. Maszt przymocowany był do środkowej wręgi za pomocą specjalnego drewnianego spojenia, a żagle sporządzano wyłącznie z płótna. Jako steru używano wielkiego, szerokiego wiosła, a za kotwicę służył zaś przewiercony kamień osadzony na drewnianej ramie. Pokład mógł pomieścić czterdziestu czterech mężczyzn i dwa konie. I tylu też liczyła załoga Chwalimira. Opaleni i zahartowani w bojach wojownicy siedzieli przy burcie i wiosłowali zawzięcie. Nie raz i nie dwa przelewali krew, by wzbogacić się na łupach. Teraz, kiedy wyruszali na pełne morze, kapitanowi jak żywo wróciły wspomnienia z ostatniej, tak wielkiej napaści na wrogów. A było to mniej więcej z rok temu, kiedy to statki Ranów, Pomorzan, Obodrytów i Luciców wspólnie, pod jednym sztandarem, spustoszyły Roskilde, stolicę Danii. Co prawda grodu nie udało się zdobyć, ale wszelakie dobra w mieście zostały splądrowane. Później długo opijano ogromne zwycięstwo nad duńską flotą, a o samym ataku głośno było w każdym kraju nadbałtyckim. Niejednokrotnie statki kupieckie widząc na horyzoncie okręty słowiańskich piratów czym prędzej pierzchały, gdzie pieprz rośnie. Chwalimir uśmiechnął się i oparł o kant burty.
Najbliższą łodzią płynęli starzy rybacy zmobilizowani specjalnie na tę wyprawę. W ich gardłach brzmiała stara pieśń, która jednoznacznie kojarzyła się dowódcy Ognistej Syreny z dzieciństwem spędzonym nad brzegiem morza.
Ojcom naszym wystarczały ryby słone i cuchnące,
My po świeże przybywamy, w oceanie pluskające!
Ojcom naszym wystarczało, jeśli grodów dobywali,
A nas burza nie odstrasza ni szum groźny morskiej fali!
Ojce nasi na jelenie urządzali polowanie,
A my skarby i potwory łowim, skryte w oceanie!
Pieśń utonęła w piskliwym krzyku mew.
- Spójrz synu – zwrócił się pieszczotliwie do najmłodszego z piratów. – Patrz i podziwiaj siłę naszego narodu.
Lasota był nowy i pierwszy raz brał udział w zamorskiej wyprawie łupieżczej. Zastąpił poczciwego Niedomira, którego utopiec przydybał, kiedy biedak kąpał się w morzu. Chłopiec podążył chciwie wzrokiem za ręką Chwalimira.
- Tu, w rugijskim porcie zebrał się kwiat pomorskiej floty i setki wojowników, tak rwących się do przelewania duńskiej i norweskiej krwi, że aż miło. Będzie bitwa, jakiej być może już nigdy nie uświadczysz. Czekają na nas wielkie łupy.
Bryza przyjemnie owiewała twarz. Kapitan jednym susem wskoczył na burtę. Utrzymał się na niej dzięki linie, odbiegającej od masztu. Zwrócił się do całej załogi.
- Dalejże morskie wilki, do wioseł a chyżo! Wysuńmy się na sam przód! Niechaj wszyscy wokół widzą, że dzielna Ognista Syrena pierwsza płynie w bój!
Podróż trwała przeszło dwa tygodnie, nim na horyzoncie ukazał się skandynawski ląd. Wybrzeża usiane były wysokimi, skalistymi klifami, licznymi niebezpiecznymi fiordami i małymi zatoczkami. Podczas rejsu obyło się bez większych sztormów, a wiatr przychylnie wiał z południa, jakby gnany podmuchami Strzyboga mieszkającego w głębinach morza. Słowiańskie łodzie pod osłoną nocy niezauważenie dobiły do brzegu, a następnego dnia pożeglowały wzdłuż niego na północny wschód. Najeźdźcy minęli wyspę Zelandię, po czym przeprawili się przez Sund.
Konungahela mieściła się w głębi lądu, drogą morską można było dotrzeć do niej płynąc rzeką Götą, którą tworzyły dwie odnogi, okrążające miasto. Dlatego też dowódca wyprawy, książę Racibor Pomorski, niezwłocznie podzielił flotą na dwie części i wydał rozkaz kontynuowania wyprawy.
Był 9 sierpnia roku pańskiego 1136, kiedy okręty dopłynęły w pobliże miasta. Większość budynków i port znajdowało się bezpośrednio przy nabrzeżu; ta część miasta nie była chroniona przez mur, dlatego wydawała się łatwa do zaatakowania. Dalej jednak wznosił się silnie ufortyfikowany gród, zdolny pomieścić w razie ataku wszystkich mieszkańców.
W porcie zacumowanych było dziewięć wielkich okrętów należących do kupców handlujących ze Wschodem. To właśnie na nie wskazywał książę Racibor, dając sygnał do ataku. Szybkie i zwrotne słowiańskie łodzie dopadły do wrogich statków niczym wściekłe osy. Były znacznie liczniejsze i sprawniejsze, dzięki czemu błyskawicznie zdołały otoczyć poszczególne okręty i rozpocząć abordaż. Kupcy jednak nie zamierzali za darmo sprzedać swojej skóry. Chwycili za miecze i bronili się długo i dzielnie. W międzyczasie napastnicy z pozostałych łodzi rozpoczęli ostrzał. Grad pocisków spadł także na oniemiały tłum stojący na pomostach. Wielu padło nieżywych, zsuwając się do wody. Na przód wysunęli się milicjanci i mieszczanie uzbrojeni w łuki i kusze. Rozległ się dźwięk puszczanych cięciw.
Chwalimir z dzikim krzykiem wspinał się po linie. Dookoła wrzało jak w ulu. Co chwilę powietrze przeszywały zbłąkane strzały, ktoś krzyczał ochryple, kto inny wił się w agonii wrzeszcząc przeraźliwie. W końcu wdrapał się na pokład. Wyszarpnął z pochwy niezbyt długi miecz i od razu rzucił się w ferwor walki, rąbiąc najbliższych wrogów. Majtkowie kupców bronili się zaciekle nożami, puginałami, część miała na podorędziu włócznie i tarcze. Słowianie napierali jednak z każdej niemal strony, a było ich mrowie. Ranowie nacierający z toporami w dłoniach siali postrach i zamęt w szeregach okrętowych obrońców. Jednak i po stronie agresorów nie obyło się bez strat. Ktoś rozpłatał gardło młodemu Lasocie, nim w ogóle zdążył unieść najeżoną ćwiekami maczugę, gdzie indziej znów kupiecki statek zdołał staranować i wywrócić kilkanaście słowiańskich łodzi. Inne zajęły się ogniem od płonących strzał miotanych przez mieszczan.
Chwalimir w walce nigdy nie okazywał miłosierdzia. Nie inaczej było teraz, gdy dobijał rannego handlarza, próbującego kurczowo ukryć się między beczkami czy kiedy przyszpilał mieczem do masztu jakiegoś wojaka. Cała długość ostrza kipiała od krwi.
- Okręt zdobyty! – wrzasnął któryś do współplemieńców na pobliskich łodziach. W powietrzu uniósł się okrzyk radości.
Gdy wszystkie statki były już praktycznie opanowane przez agresorów, Słowianie przybili do brzegu i gromadnie zaczęli wysypywać się na portowe pomosty. Tymczasem mieszczanie, ujrzawszy swą porażkę, uciekli do miasta, gdzie pobrali wszystkie kosztowności ze swych domów, po czym skryli się w warownym grodzie.
Książę nakazał złupić miasto i kupieckie okręty. Nie musiał drugi raz powtarzać, wojacy i marynarze, niczym wygłodzone psy spuszczone z łańcucha, rzucili się do rabunku. Wyciągali z chat wszystko, co tylko mogli zabrać ze sobą.
Chwalimir był pośród tych, którzy wrócili na przejęte statki kupieckie. Jako jeden z pierwszych zszedł do ładowni. Wszędzie walały się trupy, w powietrzu unosił się zapach śmierci. Pod pokładem znaleziono ozdobną broń, sukna i narzędzia. Całość zaraz wylądowała na słowiańskich łodziach. Piraci podpali okręt, nim go opuścili. Podobnie uczyniono z miastem; wkrótce ogień huczał i iskrzył, spopielając wiele budowli, nad którymi unosiła się czarna, dusząca łuna. Jedynie gród spoglądał na nich z wysoka. Teraz nadchodziła jego kolej. Wojska podeszły pod umocnienia i fortyfikacje.
Wzrok Chwalimira podążał za galopującymi na przedzie konnymi. Od razu ich rozpoznał. Była to drużyna trzystu jeźdźców walczących w imieniu Świętowita rugijskiego. Jak głosiło odwieczne prawo, wszystko co zostało przez nich zdobyte na wojnie bądź zrabowane, przechodziło na własność świątyni. Ponadto bogu należała się również trzecia część łupu wojennego zdobytego przez resztę armii. Dalej ciągnęła piechota, zbrojna w włócznie, miecze, łuki czy topory bojowe. Stożkowe i półkoliste hełmy błyszczały w pełnym słońcu. Wojacy odziani w kaftany kolcze i skórzane, wzmocnione żelaznymi zbrojnikami runęli do szturmu.
Jako że w pierwszych potyczkach wyczerpały się zapasy strzał i pocisków, obrońcy zmuszeni byli już tylko rzucać bierwionami. Kiedy i te jednak się skończyły, zaczęli dzielić każde polano na dwie części. Podczas ostrych ataków wielu wojowników padało po obu stronach, podgrodzie zaścielone było morzem trupów, pływających w błocie wymieszanym z krwią.
W końcu jednak konungahelczycy widząc, że nie mają już szans na zwycięstwo, postanowili poddać gród i ułożyć się jakoś ze Słowianami. Wyprawili więc posłów pod białą flagą.
- Bądź pozdrowiony przybyszu zza morza – skłonili się przed księciem. - Panie, jesteśmy gotowi złożyć broń na warunkach, jakie uprzednio nam przedstawiłeś. Oddamy gród w zamian za wolność naszą i naszych dzieci.
Wtedy to Racibor uśmiechnął się okrutnie, a ci którzy widzieli ten uśmiech, długo ze strachu nie śmieli podnieść wzroku na księcia. Ten jednak przemówił, a głos jego nie zapowiadał rzezi, jaka miała niebawem nastąpić.
- Wasze postanowienie raduje me serce. Niech więc nastanie rozejm między nami.
Uradowani posłowie zanieśli wieść pozostałym grodzianom. Wkrótce mieszkańcy wedle warunków pokoju opuścili gród, tam jednak spotkała ich niemiła niespodzianka. Książę Racibor ani myślał dotrzymywać słowa. Jego wojacy wrzeszcząc dziko rzucili się do gardeł nieprzygotowanych i bezbronnych Duńczyków. Ci próbowali się bronić, ale opór nie miał już sensu. Wielu mieszczan zginęło, przede wszystkim ranni, ludzie zbyt starzy i zbyt młodzi do transportu. Resztę obito, związano powrozami i marynarskimi sznurami, po czym zawleczono na łodzie. Następnie zrabowano wszystko, co znajdowało się w grodzie. Domostwa, spichlerze, baraki stały się łupem najeźdźców.
Gród został zrównany z ziemią, a Konungahela, jedno z największych miast handlowych w północnej Europie, przestała istnieć.
Obóz rozbito na południu od miasta, nad brzegiem rzeki. Przed podróżą powrotną do ojczystych ziem wojownicy i żeglarze potrzebowali odpoczynku. Wszędzie wokół wystawiono liczne warty. W jedno miejsce spędzono wszystkich niewolników i ogrodzono szybko wzniesionym płotem z gałęzi. Liczne ogniska rozświetliły mroki nocy. Chwalimir i jego załoga nocowali na łodzi, okopani w skóry i grube koce. Kiedy napełnili brzuchy mięsiwem i solonymi śledziami, sen przyszedł szybko i zmorzył wszystkich.
Następnego ranka flotylla wyruszyła dalej rzeką na południe, chcąc jak najszybciej wypłynąć na otwarte morze, gdzie wszystkie wilki morskie czuły się najlepiej. Gdy po kilku dniach żeglugi dotarli do cieśniny Kattegat, zerwał się porywisty sztorm. Nieokiełznany wicher wył głucho, a był przy tym tak silny, że pewnie mógłby i kamienny kasztel wysadzić z fundamentów, gdyby tylko zechciał. Niektóre łodzie powpadały na siebie, niszcząc maszty i przełamując burty. Wśród słowiańskich marynarzy zapanował popłoch, co chwilę rozlegały się jakieś krzyki i wołania o pomoc. Kapitanowie ochrypłymi głosami wywrzaskiwali rozkazy. Podobnie czynił Chwalimir, stojąc na burcie i trzymając się liny. W chwilę później wielka tafla fala spadła z hukiem na pokład, zmywając wszystko, co nie było przytwierdzone na stałe. Kilku wojów także nie zdołało się utrzymać i wypadło w morską otchłań. Chwalimir poślizgnął się i runął do przodu na twarz, tracąc świadomość.
Ocucił się rankiem, kiedy wypogodziło się trochę, a wiatr zupełnie ustał. Okręt dryfował samotnie cały dzień, podczas gdy marynarze leżeli na wpół przytomni na pokładzie. Naokoło nie było śladu żadnego innego okrętu, widać musieli oddalić się od floty w trakcie sztormu. Nie wiedzieli gdzie się znajdują, poza tym płynąć nie było jak z powodu zniszczeń. Ognista Syrena przypominała teraz raczej wypłowiałą syrenę.
- O bogowie, a bodajbyście szczezli za ten sztorm! – zaklął któryś z marynarzy, plując wodą i parskając.
- Nie blazgoń, to była zwykła burza i tyle – rzekł Chwalimir. – Jeśli się da, trzeba szkody naprawić. Maszt złamany i strzaskany, więc tego nie tykajcie, ale trzeba wszystkie wiosła do kupy zebrać. Inaczej nie popłyniemy. Dalej, chyżo!
Marynarze zaczęli się krzątać po pokładzie. Wydawać by się mogło, że gorzej już być nie może. Nic jednak bardziej mylnego, gdyż nie był to jeszcze koniec przeciwności i przeszkód, które tego dnia zesłał im los. Pod wieczór niebo znowu zasnuły burzowe, czarne chmurzyska. Morze zafalowało niespokojnie i rozległy się grzmoty. Wielki hałas, jaki spowodowały, sprawił, że marynarze ze strachu skulili się przy burtach. Zasłaniali głowy rękami, jakby to mogło ich uchronić od gniewu niebios. Wtem przed statkiem woda rozprysła się na wszystkie strony; oto z głębin wynurzał się przeogromny, ciemny kształt. Łódź zatrzęsła się i runęła w wiry, które powstały naokoło. Tych kilku najmniej mężnych marynarzy wyskoczyło ze strachu do morza i utopiło się, gdyż żywioł był bezlitosny.
Tymczasem boski Ägir, bo tak zwał się ów olbrzym, który powstał z dna morskiego, wyprostował się dumnie i spojrzał z góry na mały okręt, który niczym szmaciana lalka tańczył na falach, próbując zachować równowagę. Ägir uniósł w górę otwartą dłoń, na jego rozkaz burza i wiry naraz ustały. Bo warto wiedzieć, że był to ten, który należał do starej dynastii bóstw władających tym światem. Ten, który łączył w sobie dobro i zło, jakie reprezentuje morze. Ten, w którego szeroką paszczę wpadało wiele okrętów, a głowę zdobiła korona upleciona z alg i wodorostów, zaś jego dworzanami były wodniki i syreny.
Wtedy Chwalimir wystąpił samotnie na dziób łodzi i jako jedyny z załogi ośmielił się spojrzeć w górę na oblicze olbrzyma o długiej, białej brodzie i zielonych włosach.
- Unieś jeszcze wyżej głowę, abym mógł dojrzeć twą twarz – odezwał się Ägir gromkim głosem.
- Kimże jesteś, morski olbrzymie i dlaczego nam się ukazałeś?! Czymże zasłużyliśmy sobie na ten zaszczyt?! – zawołał Chwalimir z całych sił w płucach.
- Jam jest Ägir, władca wszystkich mórz i oceanów, śmiertelniku. Pytasz, czym zasłużyłeś na moje odwiedziny, zatem usłyszysz odpowiedź. Wiedz też zarazem, że poszczęściło ci się wielce, żeś dożył tej chwili, gdyż większość łodzi, które wam towarzyszyły, roztrzaskałem w gniewie podczas sztormu.
- Dlaczego w gniewie, o Wszechmocny?! Kto był takim głupcem, by wprawić cię w gniew?! - Chwalimir nie dał po sobie poznać, że wieści o kamratach wywarły na nim jakieś wrażenie.
- Nie kto inny, jak sam Odyn swymi pyszałkowatymi słowy! Pojąłbyś śmiertelniku, że Odyn ośmielił się poddać w wątpliwość umiejętności Eldira, mojego nadwornego kucharza?! Po twej minię wnioskuję, że nie! - ryknął stary olbrzym tak głośno, że aż gdzieś w górze huknął wściekle grzmot, oddając doskonale nastrój, w jakim znajdował się Ägir. - Taka zniewaga!
Marynarze, choć wydawało się to już niemożliwe, skulili się jeszcze bardziej, czekając na atak ze strony olbrzyma. Ägir nawet nie obdarzył ich spojrzeniem, ponownie zwrócił się do Chwalimira.
- Wiesz, dlaczego ciebie wybrałem? Bo okazałeś w niedawnym boju wielką odwagę i męstwo!
Chwalimir pokraśniał z dumy, słysząc te słowa.
- … i nadasz się idealnie do zadania, które ci wyznaczyłem! Jeśli ci się powiedzie, nie minie cię za to sowita nagroda! Zostaniesz największym człowiekiem na ziemi, królem Skandynawów, Słowian i Germanów! Wszyscy inni będą oddawać ci pokłony i bić się o uznanie, a twe imię przez setki lat będzie śpiewane przy ogniskach!
- Dzięki ci o Wszechwładny! – na twarzy pirata widać było błogość, która ogarnęła go na myśl o bogactwach, które tylko nań czekały. - Skoro uznałeś mnie za najgodniejszego ze wszystkich innych wojowników, to jestem na twe rozkazy! Mów zatem, co muszę uczynić!
- Chcę byś przyniósł mi potwora, którym zadziwię podniebienia inszych bogów. Dlatego też udasz się ze swymi ludźmi na Gotterdammerung, kraniec świata. Pożeglujesz w kierunku północnym, aż odnajdziesz Svanhilda, białego smoka.
- Smoka? – powtórzył Chwalimir niepewnie, ale po chwili zwątpienie znikło, zastąpione przez przypływ heroicznej wiary we własne możliwości. – Będzie, jako rzekłeś.
- Cieszy mnie twój zapał. Pragnę ogona tej bestii, z której mój kucharz Eldir ugotuję taką zupę, jakiej jeszcze bogowie nie skosztowali. Przywieź ją w pobliże wyspy Hlesey, a nie pożałujesz!
- Władco mórz, mój okręt jest jednakże niezdolny do dalekich podróży! Zapasów odpowiednich także nie mamy, cóż czynić?!
- Moje córki chyżo doprowadzą was do celu, a o jadło się nie lękajcie. Poślę za wami ławice ryb; mięsa będziecie mieć pod dostatkiem. Prócz tego wyczekujcie deszczy, które dostarczą wam wody pitnej. A teraz ruszajcie, kapitanie… I śpieszcie się, bo nie ścierpię zwłoki.
Z tymi słowy na ustach stary olbrzym zanurzył się szybko w ciemną otchłań morza, woda zawirowała, a na jej powierzchnię z podmorskiego pałacu Ägira wypłynęło jego dziewięć córek o imionach Angeyji, Atli, Eirgjafy, Eistli, Gjalp, Greip, Imd, Isarnsaxy i Ulfrun. Każda pod postacią fali poniosła łódź piratów na północ, w kierunku linii horyzontu.
W czasie podróży powietrze stawało się coraz bardziej chłodne. Rozbójnicy większość czasu spędzali na łowieniu ryb i beztroskiej gawędzie. Po wielu dniach oczom marynarzy ukazała się skalista wyspa, majacząca na horyzoncie. Kiedy podpłynęli bliżej, okazało się, że cała pokryta jest śnieżnym puchem. Chwalimir niemal pewnie ocenił, że niewielki ląd jest kilka razy mniejszy od Rugii. Prócz setek ostrych głazów i kamieni, na środku wyspy znajdowała się tylko wielka góra.
- Tam w jakiejś pieczarze spoczywa smok, którego musimy pokonać, przyjaciele – rzekł kapitan do swojej załogi. – Musimy go ubić, wtedy największe zaszczyty tego świata będą nasze, tak jak rzekł Władca Mórz. Szykujcie oręż! Szykujcie hełmy i tarcze, bierzcie w dłoń dzidy, oszczepy i miecze! Pójdziemy wszyscy kupą na gadzinę, bo w kupie siła!
Kiedy dobili do brzegu, załoga wyskoczyła w rynsztunku bojowym i podreptała szybciutko w kierunku góry. Jama smoka była tak wielka, że nie sposób było przeoczyć wejście do niej. Chwalimir bez zastanowienia wprowadził wszystkich do środka. Szli chwilę przez długi korytarz, najeżony stalagmitami. Potem była wielka komora, wydrążona w zamierzchłych czasach przez olbrzymów. Przywodziła na myśl komnatę jakiegoś zimowego pałacu.
Na środku drzemał smok Svanhild. Nawet w półmroku białe łuski błyszczały niczym zwierciadełka. Pysk zwężał się ku przodowi, przez co przypominał dziób ogromnego ptaka. Jego głowę zdobił rogowy grzebień, otaczał zaś słaby odór wydobywający się z lekko rozwartej paszczy. Długie, ostre kły wyglądały naprawdę złowieszczo.
- Hajda na niego. – Chwalimir zwrócił się cicho do swoich kamratów. – Celujcie pod łuski i bijcie do upadłego. Niech gadzina szczeźnie.
Wojownicy skoczyli na środek komory, a ich kroki odbijały się głośnym echem po jaskini. Nagle smok obudził się z letargu. Podniósł powieki i ukazał swoje bladobłękitne oczy. Widok małych i uzbrojonych przybyszów wywołał u niego wielkie zdziwienie. Nim zdążył się otrząsnąć, w jego opancerzone kolana po raz pierwszy uderzyły ostrza. Więcej już staremu, poczciwemu Svanhildowi nie było potrzeba; w górę błyskawicznie wystrzelił ogon, zwalając z nóg kilku napastników. Chwilę później spadły na nich krwiożercze szpony. Żaden już nie wstał. Reszta wojów, choć zlękniona, dzielnie nie ustąpiła pola i mimowolnie zbiła się w ciasną gromadkę, dźgając potwora dzidami. Ten za nic jednak miał sobie ich poczynania. Rozwarł szeroko paszczę i wypuścił zeń ognistą smugę, która przysmażyła czepce piratów. W jaskini uniosła się woń spalenizny.
- Otoczyć potwora! – wrzeszczał ochryple Chwalimir, samemu obchodząc Svanhilda od boku. Smok jednak rzucił się do kolejnego natarcia, bezlitośnie tnąc Słowian kłami i szponami. Posadzkę komory obficie zabarwiła bordowa posoka. W tym samej chwili Chwalimir ciął mieczem w nieosłoniętą łuską pachwinę, brudząc ostrze krwią. Spostrzegłszy jednak, że pozostał sam na placu boju, pohamował swoją dumę i wziął nogi za pas. Szczęściem Svanhildowi nie chciało się go gonić; świeżego jadła miał póki co pod dostatkiem.
Chwalimir uciekł ile sił w nogach i zrozpaczony utratą kompanów odpłynął z wyspy. Pożeglował w smutku dalej na północ, niesiony dziewięcioma boskimi falami. Wkrótce napotkał niewielki skrawek lądu, na którym stał w dziwnej pozycji mały człowieczek, unosząc cudacznie ręce nad sobą. Rozbójnik zacumował w pobliżu swą łódź i krzyknął do karła:
- Kim jesteś, stworze? I dlaczego stoisz tu tak samotnie pośród bezkresnych wód?
- Mów mi Nordri. Jestem krasnoludem, bądź też jeśli wolisz Svartalfem – odrzekł, z paskudnym, szerokim uśmiechem. – Czemu tutaj tkwię, sam jak palec? Otóż moim zadaniem jest podtrzymywanie nieba, żeby nie runęło nam wszystkim na głowę.
- I jesteś na tyle silny, by udźwignąć tak wielki ciężar? Nie wyglądasz na herosa – rzekł Chwalimir, mierząc go sceptycznym spojrzeniem.
- Może i nie wyglądam, ale swoją krzepę mam. A w mym zadaniu pomaga mi trzech moich braci, Austri na wschodzie, Westri na zachodzie i Sudri na południu.
Pirat pokiwał głową w zamyśleniu.
- A ty wędrowcze czegoś taki ponury, hm? Co cię przygnało na kraniec świata?
- Nie wiem, jak ubić smoka, ot co.
- Poważna sprawa, zwłaszcza, że z ciebie też żaden heros. Gdybyś był chociaż olbrzymem… Ech. A tak na nic zda ci się nawet szał berserka, w którym walczą najwięksi wojownicy na północy świata. W twoim wypadku da się jeno sposobem – rzekł karzeł, przybierając chytrą minę.
- Jakim? Uchylisz mi rąbka tajemnicy?
- Oczywiście, potrzebujesz jeszcze większego i groźniejszego smoka. Podpuszczasz go, by przyleciał na wyspę. Możesz gadać o bogactwach, złocie, pięknych królewnach lub po prostu o smoku, który się z niego nabija. Drugi smok przylatuje, zabija słabszego i zajmuje jego miejsce. Wtedy twój smok zabity i zadanie wykonane. Prawda, że proste? – zapytał z upiornym chichotem.
- Na nic mi takie rady, karle – powiedział Chwalimir urażonym tonem i odcumował łódź. Mimo, iż krasnolud śmiał się dalej ochryple, zdołał jeszcze krzyknąć za nim na odchodnym:
- Skosztuj zatem smoczej krwi, jedynie ona pomoże ci w zrozumieniu i pokonaniu twojego wroga!
Chwalimir zawrócił w stronę wyspy i pożeglował ku jej brzegom. Kiedy do niej dotarł, usiadł na skale i dumał przez trzy dni i trzy noce, ale żaden pomysł na pokonanie smoka nie chciał przyjść mu do głowy. Nie mógł jednak odpuścić, gdyż okryłby się hańbą w oczach boskiego Ägira i straciłby szanse na otrzymanie obiecanych bogactw. Wreszcie sięgnął po swój miecz, na którym pozostała zakrzepła krew smoka, zastanawiając się przy tym, co mogły znaczyć słowa krasnoluda. Zrozumieć i pokonać smoka… Czyż to nie miało oznaczać, że będzie mógł pogawędzić sobie z tym potworem albo pozbawić go życia, otrzymawszy jakąś nadludzką siłę? Spróbować nie zaszkodzi, pomyślał Chwalimir i z pewnym obrzydzeniem zlizał z ostrza kilka kropel krwi, po czym przełknął je szybko. Nie wydarzyło się jednak nic nadzwyczajnego, rozbójnik nie poczuł, by dotknęła go magiczna siła. Podniósł się zrezygnowany. Powziął decyzję, że musi ostatecznie zakończyć zadanie, którego się podjął. Teraz albo nigdy.
I już ruszył w kierunku smoczej jaskini, by dopełnić swego przeznaczenia, kiedy ukazał mu się brodaty starzec w niebieskim płaszczu i kapeluszu o szerokich kresach. Na jego ramieniu siedziały dwa kruki. Chwalimir dobył miecza, ale nieznajomy powstrzymał go gestem dłoni.
- Nie rób tego, nie uczynię ci nic złego. Chce ci pomóc w walce.
- Dlaczego? – spytał pirat podejrzliwie.
- Bo jestem opiekunem władców, wodzów i wojowników, jestem rozdawcą zwycięstw, broni, złota i męstwa. Mam dla ciebie podarunek, którym zabijesz Svanhilda… Muszę jednak cię ostrzec, że nawet jeśli zwyciężysz smoka, ostatecznie i tak przegrasz. Taki już jest los, nic nie jesteś w stanie uczynić. Chyba, że zawrócisz z obranej drogi i odpłyniesz stąd daleko.
- Nie. Wejdę do jaskini i uczynię to, co mi rozkazano.
- Jak sobie życzysz. Weź więc ten sztylet, który, nasączony trucizną i wielką mocą, przebije smoczą łuskę. Idź zatem.
Boski Odyn zaśmiał się i zniknął.
- Witaj smoku, tym razem przychodzę w pokoju – rzekł głośno Chwalimir, choć wcale nie był pewien, czy gad go zrozumie. Svanhild akurat kończył degustować ostatnich marynarzy. W kącie walały się czaszki i kości.
- Dziw nad dziwy, zwykła człeczyna mówi w mym języku. I pierwej mię od plugawych potworów wyzywa, a teraz przychodzi prawić ze mną, jak gdyby nigdy nic. Zaiste, ciekawe są wasze ludzkie zwyczaje.
Chwalimir niemal zachłysnął się powietrzem, słysząc słowa smoka. A jednak karzeł miał rację. Nie wiedząc, co odpowiedzieć, pirat podszedł bliżej do potwora, który nie spuszczał z niego zaciekawionego wzroku.
- Przybyłeś do mnie nie tylko dlatego, że tak ci rozkazano. Przybyłeś, bo to charakter człowieka jest jego przeznaczeniem – rzekł smok. – Twoim jest walka przez całe życie, póki sam w niej nie zginiesz.
- Dlaczego więc mnie nie zabijesz w tej chwili, skoro wiesz, że dojdzie między nami do kolejnej zwady? Masz przewagę, o wielki smoku! Gdzieżby mnie, zwykłemu człowiekowi, mierzyć się z tak potężną bestią, która w kilka chwil rozniosła moich dzielnych, walecznych i zaprawionych w bojach kamratów!
Ucho Svanhilda dawno już nie słyszało podobnych pochlebstw, dlatego też rozległ się jego gardłowy śmiech, który słychać było na całej wyspie. Smocza próżność dała o sobie znać w tym momencie.
- Siądź sobie, śmiertelniku. Pogawędzić chwilę nie zaszkodzi. A na walkę zawsze będzie czas.
Chwalimir spoczął nieopodal, zgodnie ze słowami gada. Obrzucił go ukradkowym spojrzeniem. Svanhild był już naprawdę stary, nawet wedle smoczej rachuby. W głowie Chwalimira powoli kiełkował pewien pomysł. Musiał zająć smoka rozmową i zbliżyć się do niego na odpowiednią odległość.
- Słyszałem, że mądrość smoków jest największa w świecie. Prawda li to?
- Oczywiście, chyba w to nie wątpisz?
- Nigdy w życiu. Jest jednak jedna zagadka, której nikt nigdy nie odgadł. Może tobie się uda, potężny Svanhildzie?
- Zadziwiasz mnie, człowieku – rzekł smok. – A więc mów, z chęcią posłucham.
Chwalimir zanucił cicho coś, co usłyszał kiedyś o babki, będąc jeszcze małym dzieckiem.
„Jest światłem w ciemności
Jest uśmiechem w łzach
Jest miłością w samotności
Jest wszystkim co łączy
Dobro ze złem
Jest tym co dzieli
Dobro i zło
Jest z Nami
Jest w Nas” *
Smok zastanawiał się długo, myśląc nad rozwiązaniem zagadki. Prosił też kilka razy o powtórzenie jej treści. Kiedy po pewnym czasie Svanhild nadal się nie odzywał, Chwalimir postanowił zabrać głos.
- Odpowiedzią jest nadzieja. Przekonałeś mnie właśnie, że plotki o wielkiej mądrości smoków są bezpodstawne – rzekł czując, że igra z ogniem. Niemal widział już szpony gada strzelające w jego kierunku.
- Sprawdź mnie jeszcze raz! – warknął wściekle Svanhild. - Tym razem udowodnię ci siłę i trzeźwość mego umysłu!
- Otóż to! W takim razie pokażę ci coś jeszcze, sztuczkę, której nigdy nie zapomnisz. Musisz jednak na chwilę zamknąć powieki.
Chwalimir wprost nie mógł uwierzyć w swoje szczęście; Svanhild, naiwny niczym młodziak, niczym dopiero co wyklute pisklę, przymrużył oczy. Była to najgłupsza rzecz, jaką uczynił w swoim długim życiu. Chwalimir tylko czekał na ten moment. Skoczył do przodu i celując pod łuskę, iście heroicznym ruchem wbił sztylet w pierś gada aż po rękojeść.
Stare smoczysko wierzgnęło z bólu i zaczęło wściekle miotać się w agonii. Chwalimir ledwie zdążył odskoczyć; inaczej zginąłby rozgnieciony przez wielką łapę zakończoną szponami. Konwulsje długo męczyły gada, nim ostatecznie wyzionął ducha. Wtedy wojownik odciął smoczy ogon, który był zbyt ciężki i długi, by móc go unieść. Klnąc ochryple, mężczyzna postanowił go porąbać i dopiero wtedy wsadzić na łódź. Potem pośpiesznie odbił od brzegu i, niesiony dziewięcioma falami, pożeglował na południe.
- Gdzieś jest, Ägirze?! Ukaż mi się! Oto twój wierny sługa przybywa z dobrymi nowinami! – zawołał, kiedy znalazł się w cieśninie Kattegat, nieopodal wyspy Hlesey.
Nic się jednak nie wydarzyło.
- O Ägirze, Władco Mórz! Przybądźże do mnie z zaświatów!
- Nie szukaj boga w podmorskich zaświatach, kiedy on jest tuż przy tobie – rzekł olbrzym, wyłaniając się z morza.
- Svanhlid nie żyje – oznajmił dumnie. – Wykonałem zadanie!
- Kazałem ci przynieść ogon smoka dla mojego kucharza, masz go zatem? Ach tak, widzę wspaniałe trofeum z polowania, godne największego łowcy. Mój kucharz dopiero się ucieszy, kiedy wsadzi go do wielkiego garnca i udusi z wodorostami. Doprawdy, szykuję się wspaniała uczta! Nie wierzyłem, że ci się uda. Od dawna poszukiwałem męża o takiej sile, sprycie i męstwie – zagrzmiał Ägir z dumą w głosie. – Przydasz mi się na dłużej, zostaniesz strażnikiem w pałacu…
- Ale… Przecież obiecałeś, panie! Skarby, zaszczyty… - Chwalimir cofnął się o krok i przełknął ślinę, nie mogąc wykrztusić ani słowa więcej. Władca Mórz pokręcił głową.
- Zaszczytem jest móc mi służyć. Ja dotrzymam słowa, zwłaszcza, że mnie zadowoliłeś. Nagrodzę cię bogactwem, choć pewnie nie takim, jakie sobie wymarzyłeś. Bogactwem długiego życia. Jesteś wielkim wojownikiem, dlatego za twą śmiałość uczynię cię wodnikiem, będziesz odtąd strzegł komnat mojego podwodnego dworzyszcza aż do Czasu Lodu i Śniegu, kiedy to nastanie Ragnarok, padną mury Asgardu i Mitgardu, i cały porządek tego świata ulegnie zniszczeniu. Wtedy pochłonie cię nicość…
Stało się, tak jak rzekł Ägir. W ten oto sposób skończył Chwalimir, jeden z największych rozbójników pływających po Bałtyku. I spełniło się też stare porzekadło, że w bogów trzeba wierzyć, ale bogom już niekoniecznie.
* źródło: Internet
Bałtycki rozbójnik (fantasy)
1"Lepiej bez celu iść naprzód niż bez celu stać w miejscu, z pewnością o niebo lepiej, niż bez celu się cofać."
Andrzej Sapkowski
Andrzej Sapkowski