Pomarudzę trochę, dobrze? Stary już jestem i teraz najlepiej potrafię właśnie marudzić. W dodatku są to ostatnie chwile mojego żywota. Wiem, kto po mnie przyjdzie - sam siebie zabrać Tam Gdzieś nie dam rady, a Siostra Kostusia nie istnieje. Cóż. Taka już kolej rzeczy, nosił wilk razy kilka – poniosą i wilka.
Pora na wspomnienia, dobre i miłe, które każdy sobie zbiera przez życie i zwykle, stając u wrót do innego świata, ma już pokaźny worek. Niczym święty Mikołaj. Mój wańtuch wypełnia chyba tylko ona – nazwałem ją Matylda, nie śmiejcie się. Matylda. Skracałem nieraz do Madzi. Brzmiało tak współcześnie, jakby nie była wiekową ruderą, ale jakimś najnowszym wozem. Teraz takimi jeżdżą: nie rozpoznasz, gdzie ma przód, a gdzie tył. Matylda miała klasę i to coś, co sprawia, że można było na nią patrzeć bez końca. I patrzyli – młodzi, starzy, kobiety i mężczyźni. Słodkie, niewinne dzieciątka na równi ze zblazowanymi staruchami, którym bez ustanku z wąsów ściekała ślina.
Nie mam jej już. Dlatego właśnie marudzę. Lżej byłoby umierać, gdyby stała tu przy mnie i łypała wielkimi oczami. Jedno, co prawda, jej uszkodziłem – to były szalone czasy! – ale drugie było zdrowe i należycie wypolerowane. Matyldo moja, Madziu, Madziuniu.
Dostałem ją w prezencie od mojego ojca, a ojciec od ojca i ten znów od swojego – strach pomyśleć, kto tam był na początku. Może ten opój, Noe? Gadają, że wypił całą wodę po potopie i dlatego ocalał. Mnie tylko czasami suszyło, z wiekiem coraz mniej. Teraz nie sięgam nawet po kieliszek, szkoda kwiatów niszczyć.
Siedzę sobie w oknie i patrzę na miasto, w którym spędziłem tak dużo czasu. Całe życie, ale przecież nie ośmielę się tego tak nazwać. życie, cholera. Ilu ja nieszczęśników dowiozłem na tamten świat. Z należytymi wygodami – mieli nawet poduszkę pod siedzeniem, żeby cierpiący na hemoroidy nie musieli przeskakiwać z jednego półdupka na drugi. Niektórzy narzekali tylko, że wieje, ale przecież musiało wiać. Wiatr ma się tak do ostatniej drogi jak pięść do nosa, a może jeszcze bardziej.
Ech, Matyldo... Wszystko przez to, że nie dorobiłem się syna. Musiałem sam, niemal na ślepo, wyciągać jęczące duszyczki z niepokornych gardzieli. Bywały gryzące staruszki – to okropnie boli, jak ci taka przytrzaśnie dłoń sztuczną szczęką. Wpadłem w poślizg na ostatnim zakręcie, kiedy goniłem najbardziej opornego śmierci delikwenta... O dziwo, był proboszczem. Tłumaczył mi jeszcze, że nie może opuścić kościoła, swoich dzieci, to znaczy braci i sióstr. Zasłuchałem się w jego paplaninę i nie zauważyłem drzewa w jezdni. Dawniej takie ekscesy się po prostu nie przydarzały. Istniały jakieś podręczniki dobrego wychowania czy coś. Matylda załypała bezradnie połyskującym okiem i zakręciła kołami. To był jej koniec... Mój następca ma taki, cholera, właśnie nowoczesny wóz. Chociaż z tyłem i przodem, to jednak przekonany nie jestem. Jeździ za szybko, a przecież przed śmiercią trzeba się czasem pomodlić lub wypić lekarstwo dla kurażu.
Od pół godziny stukam palcem w szybę. Nerwy chyba, ale to dziwne, bo nigdy nie byłem nerwowy. Wypatruję i wypatruję, a jego nie ma. Mam czas i na kuraż, i na modlitwę. Mógłbym doznać jeszcze jakiejś ziemskiej przyjemności, jakbym się postarał, ale przez te wszystkie lata przyzwyczaiłem się do abstynencji.
Matyldo – muszę wyznać, że zawsze cię kochałem. Byłaś moją pierwszą i ostatnią kobietą. Z tobą wszedłem do świata dorosłych i żywych, z tobą się zestarzałem. żal odchodzić, kiedy nie ma cię przy mnie. Nie jestem godny nosić przydomku, jakim obdarzono mnie w tym mieście. Niczym Jan bez Ziemi, jestem Riksiarzem bez Rikszy. Z wielkiej litery, mam szacunek do nazw.
O, jest! Przyjechał. W imię Ojca... Niech będą pochwaleni wszyscy święci i Trójca święta przede wszystkim. Niech będzie ocalona dusza moja, której nie mam.
- O nie, żadnej Trójcy świętej... – O co mu chodzi, na pamięć przodków, chociaż ich nie pamiętam?
Matyldo... Jeśli mnie słyszysz, wiedz, że umarłem po raz setny z twoim imieniem na ustach.
śmierć Jana bez Ziemi [miniaturka]
1I must say I'm disappointed in your progress. I imagined you would be here sooner.