Danse macabre [obyczaj]

1
DANSE MACABRE



Obraz nowożeńców drgał na tle płomienia świecy. Blask lamp rozwieszonych niczym pajęczyna odbijał się w wypolerowanej potem łysinie pana młodego. Jego ukochana - biały, senny puch, skryty w ramionach szczęśliwego chudzielca - to kołysała się, to znikała za drewnianą belą, podtrzymującą strop nad stołami dla gości.

Młoda para tańczyła, wszyscy stali cicho gdzieś z boku, szykowali się, by klaskać. Zielone i fioletowe lasery wędrowały po garniturze świeżego męża, pełzły po parkiecie, potem po ścianie, zatrzymywały się na suficie zalanym pomarańczową poświatą, czając się niczym urojone w wizji narkomana, krwiożercze węże i pająki. Wszystko to szkliło się w skupionych oczach gości (nawet tych, co już ledwo stali). Spektakl, prawdziwy spektakl.

Zakochani zmieniali style tańca, dopasowując je do muzyki. Najpierw powoli i zmysłowo, potem trochę nowoczesności. Klaskali, ocierali się o siebie; cholera, pewnie nauczyli się tego na pamięć. Panna młoda wzleciała do góry (wesele przemieniało się w istny Dirty Dancing), pocałowała męża w usta, powoli, pieszczotliwie. Tak jak było w planie.

Posypały się brawa i toasty.

- Niech żyje młoda para! - krzyczeli zgromadzeni.

Dajcie się nam w końcu nażreć i uchlać! - wiwatowały ich mętne spojrzenia.

Im dalej od parkietu, tym było ciemniej. Przy stole klekotały widelce, na talerzu lądowało ledwo widzialne byle-co (o magicznym smaku schabowego, ziemniaków i jakiejś sałatki z octem). Błyszczały szklanki w pomarszczonych dłoniach wujków. Ich czerwone, drżące twarze wręcz aktorsko ukazywały zmęczenie i dezaprobatę. Ot, śmierdzący lordowie, czekający na szczupłych lokajów stukających szpilkami o wyłożoną kamieniem podłogę. Gdzie te pieprzone ziemniaki? A wódka? Dajcie nam wódkę! Znudzone i smutne żony patrzyły jak wymyślają kolejne okazje do wzniesienia kielonków wypełnionych czystym, królewskim etanolem.

- ślicznie wyglądają - zarechotał gdzieś z boku wujek Zbyszek.

- Taa - westchnął jego zięć, Marcin - wstydliwy jakiś on jest. Ledwo go widać, chudy taki. Sam by nie postawił chałupy, tak jak ja. Dam głowę, że by nie postawił. - Skinął palcem, aby wuj Franciszek (czerwony niczym światła na przejściu dla pieszych. STOP! Jedzie kolejna butelka!) dolał mu wódki.

- Ajć! Czepiasz się, młody. Ty też taki wystraszony byłeś na swoim ślubie, co nie, Malinka?

Dziewczyna milczała ze wzrokiem zwieszonym w pustą szklankę. Postanowiła nie pić alkoholu. Kto wie, czy to właśnie przez te kilkanaście piw, które zdążyła spożyć w swoim życiu, nie poroniła dwójkę dzieci?

- Głupoty gadasz, ojciec - parsknął Marcin. Chyba nie wyczuł żartu i wziął słowa teścia na serio; jego ton głosu robił się nieprzyjemny. - Ja nie trzęsłem tyłkiem na swoim ślubie. Patrz, ojciec, jak on wystraszony zerka na ludzi! To ma być mężczyzna?

- Przymknij się, Marcinek - zaśmiał się dobrodusznie teść - i lepiej weź Malinkę do tańca. - Spojrzał na swoją córkę.

- Idziemy, gołąbeczku? - zapytał Marcin.

Ciche, smutne piękno zawieszone w kokonie czerwonej sukni wciąż nie dawało znaku życia, pogrążone w innym, odległym świecie, krainie zmarłych dzieciątek.



*



“Gorzko, gorzko!” ma w sobie coś kiczowatego. Chyba dlatego, że podczas tego obrządku pocałunek zostaje podniesiony do błyszczącej, plastikowej rangi banału. Możliwe, że czasem wygląda to elegancko, jednak nie tym razem. Język pchany do ust ukochanej na każde klaśnięcie spoconego tłumu nie wyglądał najlepiej. Ona i on przypominali dwie modliszki, które dopuszczają się kanibalizmu. Całe szczęście - potem znów tańczyli, i wracał urok wieczoru. I tak w kółko.

Włączono dodatkowe lampy; ferie barw rozpłynęły się dookoła. Oświetlony krąg wolnej przestrzeni, otoczony zacienionymi brzegami sali, na których zgromadzili się goście, powoli przechodził metamorfozę w krótkotrwałą krainę marzeń. Trochę alkoholu plus elektryczność równa się: czysta magia.

Im dłużej to wszystko trwało, tym bardziej miało się wrażenie, że jakaś wielka ręka przekręca gałkę, nad którą widnieje napis: “Zamieszanie, zapach potu, śmiech i radość”. Gałka “Cierpienie” była jeszcze nietknięta.

Ludzie kołysali się w krzesłach, zarzucali głowami, by wódka gładko spłynęła tam gdzie trzeba, zataczali się, rechotali, mrugali oczami. Stukały kieliszki i szklanki stawiane na stół, migotały srebrne zapalnicznki wyciągane z kieszeni, błyszczały długie papierosy, złote zegarki, bransoletki… istne kasyno radości. Polskie Las Vegas na powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych. Tylko kilka twarzy nie pasowało do obrazu. Trzy, cztery puzzle z innego zestawu, nie pasujące do tęczowej układanki.

Ciocia Jola wyglądała jak jedna z tych antycznych rzeźb, które zostały nietknięte przez wojnę - szara, popękana sylwetka z kamienia, stojąca wśród wymarłego miasta. Mniejsza o to, co działo się wokół. Dla Joli naprawdę nie było tutaj nikogo innego. Sala biesiadna przemieniała się na tle Jolki w pusty peron stacji kolejowej. Jedna blada osoba na ławce, ubrana elegancko. Patrzyła w ziemię, dłonie miała złożone. żadnych bagaży, tylko torebka. Kobieta czekała na kogoś. Chyba na pociąg, który nie przyjedzie. A może na śmierć? Depresja kupuje ludziom takie bilety; w zamian bierze włosy na głowie, błysk w oczach i wyciąga głos z gardła.

- Jolu, nalać ci czegoś? - pytała roześmiana ciocia Krystyna.

Jola pokiwała głową, nie podnosząc wzroku. Może wszystko jest dobrze? Może z nudów liczy kwiaty na obrusie?

Ani drgnęła, gdy tuż przed nią ktoś rozlał sok.

Dam głowę, że równie dobrze mógłby wylądować na jej twarzy - westchnął w myślach młodzieniec pod ścianą.

- Kurwa, wszystko mi z rąk leci! - krzyknął mąż Jolki, Stanisław - Zabawowy Stasiu, Kieliszkowy Snajper, Wódz-Czerwona-Twarz-Z-żyłkami-Na-Oczach. Po prostu Frajer - nastolatek wzdrygnął się i odwrócił wzrok.



*



- źle się czuję… ktoś może mnie odwieść do domu? - Mgr Depresja zwróciła na chwilę Joli struny głosowe. Głos kobiety brzmiał okropnie - zużyte skrzypce, pożyczony instrument, który czasem wraca do właściciela w coraz gorszym stanie.

Córka Zbyszka zamrugała oczami (chyba skończyła się przepustka do krainy martwych dzieciątek) i spojrzała na Jolę.

- Spokojnie, wezmę cię - powiedziała.

Po chwili obie wstały od stołu i zniknęły wśród grupy tańczących ludzi - wessała ich jak macki wielkiej, pastelowej ośmiornicy.



*



- Stasiu, gdzie twoja królewna? - zapytał wuj Borys (dzieciaki biegające pod ścianą spojrzały na niego ze zdziwieniem. - Patrz! Chodząca beczka! - zaśmiał się chłopiec do dziewczynki).

- Moja Stara? - Stach zarzucił łbem razem z kielonkiem i skrzywił się kwaśno. - Marudziła coś… eechh, skończyła się kolejna butelka.

- Co z Jolą?

- Ja pierdole, coś nie pasowało krowie, to sobie poszła stąd!

- Staszek, lepiej nic nie mów… - warknął zniesmaczony Zbyszek.

- No co? - zapytał drżącym głosem Stachu. Jego głowa wyglądała jak butelka zarzucona na metalowy pręt, by odstraszać krety. Trzęsła się niczym pulsująca, truskawkowa galareta, która niedługo eksploduje.

Zbyszek spojrzał na Borysa.

- Moja córa ją odwiozła. Jola źle się poczuła.

- Czemuś z nią nie pojechał? - Borys zmierzył wzrokiem męża Jolki.

- Hah! Kuuuurwa… Od tego są lekarze z karetki pogotowia, a nie ja, no nie? - wyraźnie bawił go ten żart. śmiał się, i śmiech ten brzmiał raczej jak skrzypienie nienaoliwionych zawiasów drzwi. Albo jak odgłos wysmarkiwanego nosa.

- Trzymaj mnie, bo mu wpieprzę!

- Hej, hej, hej… Borys, spokój, przestań! Cholera… - mocowali się przez chwilę. Zbyszek ledwo dobiegł do kolegi. - …odpuść sobie!

Stachu obserwował to z wyraźnym niezrozumieniem. To chyba nie przez alkohol - po prostu był głupim człowiekiem.

- Co to za mąż, cholera?!

- Borys, głęboki oddech…

- Psia mać, przecież…

- B O R Y S. - Zbyszek przeliterował ostrzegawczo imię kumpla. - Miałeś już jeden zawał. Zupełnie ci wystarczy. Idź, usiądź z swoją żoną i daj na luz. - Milczeli przez chwilę. - Kto ją wykarmi, jak ty wywiniesz się swoimi grubymi kulasami do góry? - Atmosfera rozluźniła się nieco. Obaj uśmiechnięci pokiwali głowami.

- A ty, stul mordę. Przesadziłeś dzisiaj - powiedział Zbyszek do Stacha.

Jak możesz tutaj tak spokojnie siedzieć i popijać, gdy twoja żona jest gdzie indziej? - zapytał samego siebie w myślach.

Stachu (czy też: Zabawowy Stasiu, Kieliszkowy Snajper lub Wódz-Czerwona-Twarz-Z-żyłkami-Na-Oczach), zupełnie jak na odpowiedź, wstał od stołu, poszedł chwiejnym krokiem do koleżanek panny młodej i…

Prosił po kolei wszystkie do tańca.



*



Nastolatek nabrał chęci do zabawy (kiedyś mówił, że to dobre dla sztywniaków). Na początek, dla rozgrzewki, pociągnął matkę na parkiet, potem przez chwilę polował na kuzynki (które również polowały, ale na szkło wypełnione ognistą wodą).W końcu usiadł znużony i obserwował ludzi. Jakoś odebrało mu chęć na dalszą zabawę. Ulotna iskra życia wypaliła się z nieznanego powodu.

Przez dłuższy czas miał na horyzoncie trzy napęczniałe buraki, głowy wujków, które można byłoby pomylić z bombkami świątecznymi. Dyskutowali na różne tematy. Mniejsza z tym, o czym dokładnie.

Wniesione dłonie, błysk świateł, kołyszące się biodra i uda, buty stukające o parkiet, artystyczne miny młodych, zmęczone twarze tych starszych, śmiech, krzyki, muzyka, niech gra muzyka, niech elektrownia będzie nieśmiertelna, niech trwa szaleństwo! (wielka ręka coraz częściej sięgała do magicznego pokrętła nr 1).

Nastolatek zwiesił głowę, przymknął oczy, jakby odurzony. Miał wrażenie, że taki sam chaos zapanował w jego umyśle, gdzieś wśród pielgrzymek myśli. Co się ze mną dzieje? Niepotrzebnie piłem tego szampana.

Dziewczyna, która odwiozła Jolę, wróciła. Cicho usiadła na swoim miejscu. Zerknęła na pusty kieliszek. Obserwowała kroplę alkoholu spływającą po szklanej ściance (ktoś z niego pił? Boże… a może to ja? Nie… nie możliwe. Miałam nie pić, obiecałam sobie przecież!), odurzającą łzę, w której odbijała się cała sala. Oczy dziewczyny zabłyszczały, pomalowane usta zadrżały niespokojnie. Wsparła się łokciami o stuł, wpiła ręce we włosy i cicho zaszlochała, gdzieś z boku, tuż obok kolorowego świata, na pograniczu “tu, teraz, w tej chwili” i krainy martwych dzieciątek. Właściwie jedną stopą była już w tym drugim miejscu, może chciała tam pozostać?

Tobie miałam nadać imię Alan. Spojrzała oczyma wyobraźni na wesołego, niebieskookiego chłopca.

A ty… ty miałaś być Emilią. Wyciągnęła ręce do małej blondyneczki.

Dzieci nie słyszały. Patrzyły na matkę jak w ścianę, dokładnie tak, jak zerka się w lustro weneckie od wewnątrz, z pokoju dla oskarżonych… z sali martwych dzieciątek.

Cicha piękność ubrana w czerwień załkała głośniej i zamiotła kieliszek dłonią. Szkło rozprysło się o ścianę, lecz wśród hałasu i zamieszania nikt tego nie zauważył. Nikt, oprócz nastolatka pod ścianą.



*



Chłopak ożył nieco, gdy rozpoznał melodię “Someone saved my life tonight“.

Idealne do wolnego tańca, w ramionach…

…w ramionach kogoś, kogo tutaj nie ma.

Machnął ręką w powietrzu, jakby użalał się Staruszkowi Bogu, siedzącemu gdzieś obok, po czym dolał sobie soku pomarańczowego.

- Powoli, powolutku wszyscy schodzimy z parkietu, robimy miejsce zakochanym - powiedział do mikrofonu mężczyzna z zespołu. - Para młoda na środeczek… no, nie wstydźcie się. Na środeczek, na środeczek… Dobrze. - Zaśmiał się po krótkiej chwili: - Nie patrzcie tak na mnie, nie ma się czego bać, przecież to wasz wieczór! - Mrugnął do gitarzysty. - Teraz coś specjalnego. Tylko dla was. Niech reszta patrzy i zazdrości! To moja ulubiona piosenka, której jeszcze nigdy nie zagrałem na żadnym weselu. Nosi tytuł “Dobranoc o poranku”, i to ja ją napisałem. - Pokazał na palcach liczbę dwa mężczyźnie siedzącemu przy keyboardzie. Fortepianista pokiwał głową w tajemniczym uśmiechu.

Zaczął grać, gdy gitary jeszcze milczały.

Melodia była spokojna i przeciągła. Wyrażała delikatny, cichy początek czegoś wielkiego. Rosła i dojrzewała z dodatkowymi dźwiękami (to coś rozkwitało, komplikowało się).

Dołączyła gitara po prawej, należąca do kolegi autora piosenki. Ten zaczął śpiewać:



Dobranoc, dobranoc, słońce,

Wzejdź, by zajść za horyzontem,

Dobranoc, dobranoc słońce,

Wzejdź, by cicho zajść…




Obie gitary zaczęły z cicha grać.



Nim zbudzę się, by potem zgasnąć,

Nim odlecę, zniknę, rozpłynę się,

Kochaj mnie, kochaj, patrz tak, jak przed kobiercem,

Budujmy świątynię życia całe dnie,

Nim zbudzę się, by potem zgasnąć,

Nim spłonę jak kometa wśród gwiazd

Które tlą się sennie jak perły,

Powiedz mi “tak” ten ostatni, kolejny raz,

Nim zbudzę się, by potem zgasnąć,

Tuż obok ciebie, kochana,

Nim rozpłyniemy się, zaśniemy jak niespokojne morze,

Jak burza uciszana

Przez cichy końca świata szept,

Powiedz mi: “kocham, kocham cię!”.



Dobranoc, dobranoc, słońce,

Wejdź, by zajść za horyzontem,

Dobranoc, dobranoc słońce,

Wzejdź, by cicho zajść…




Zaklęcie było nie do pokonania - ludzie słuchali zauroczeni. Para młoda, złączona jedno, stała się centrum parkietu (tym czymś, co rzuca światło na otoczenie. Słońcem układu planetarnego tych wszystkich ludzi, którzy tutaj przyszli). Nastolatek również patrzył z uśmiechem. Pod stołem złączył dłonie, wyobrażają sobie, że jedna z nich należy do kogoś innego…



Nim zbudzę się, by potem zgasnąć,

Nim spłynę po ścianie twoich warg,

Przypomnij mi wszystkie zdjęcia i dźwięki,

I tamten, zielony park

Gdzie zapłaciłem rachunek za twoje spojrzenie,

Gdzie odliczyłaś VAT,

Opętałaś mnie, zniewoliłaś,

Bym rzucił u twych stóp cały świat.




Melodia zrobiła się nieco szybsza.



Bym gniewnie walczył o twoje łzy,

Bym szedł przez ogień, pożerał ćmy

Co niegodziwie lgną do twych włosów,

Nim zbudzę się, by potem zasnąć,

Legnę wśród nich, jak wśród zboża kłosów…



Dobranoc, dobranoc słońce…




Oczy dziewczyny w czerwonej sukni zeszkliły się łzami. Drżącymi dłońmi nalała sobie tego przeklętego alkoholu (białe wino, które nękało ją od samego początku) do czyjegoś kieliszka. Wypiła do dna.

Nastolatek patrzył, jak jej grdyka przesuwa się pod skórą, do złudzenia przypominając bijące serce. Makabryczny zwrot “serce podchodzi mi do gardła” wydał się wyjątkowo realny.

Chłopak chciał złapać kuzynkę za dłoń, może nawet nie dlatego, żeby ją pocieszyć. Zrobiłby to z samego, samolubnego zachwytu piękną, delikatną twarzą. I tymi oczami, które choć niewiarygodnie smutne i szepczące: chcemy się zamknąć raz na zawsze, warte były przełamania granic, poddania się dziwnym emocjom. Współczuciu, zapatrzeniu. Młodej samotności, która przysiadła obok tej nieco starszej, większej, wręcz tak ciężkiej, że oczyma wyobraźni można było spostrzec, jak pęka pod nią podłoga, jak cała sala łamie się na pół…

Dlaczego takie anioły muszą cierpieć? - pomyślał chłopak.

Tylko pomyślał; dłonie zostawił na blacie stołu.

Tak musi być, taki jest porządek rzeczy.

Ludzie znów weszli na parkiet. Zamigotały lasery. Rozległy się odgłosy życia, euforii i zabawy. Zabawa trwała dalej bez względu na wszystko.



*



Szczęście jest drogie i ulotne.

Prawie każdy na sali zdążył się już o tym przekonać.

Grubi mężczyźni z nadciśnieniem, którzy w ogóle nie tańczyli, tylko pili i kłócili się o najdrobniejsze rzeczy. Ich żony, za młodu myślące, że życie zawsze będzie usłane różami. Samotne dziewczyny siedzące pod ścianą, dziadkowie zerkający na zegarki życia (południe śmierci tuż tuż), jeden z gitarzystów, świetnie ukrywający, że ma raka, i że umrze za jakiś rok. Wszyscy byli przecież w świetle tej zabawy, przyszli obserwować radość.

O tak. Smutne twarze, zmęczone serca i poranione dusze, usadzone obok siebie, migoczące w blasku laserów.

Całe to Las Vegas nie było tak piękne, jak mogło się wydawać. Wszędzie było jakieś miejsce siedzące, niezwykle odległe na mapie uczuć: tam Pearl Harbour wątpliwości, nieco bliżej wybuchający Wezyriusz gniewu, ukryty pod zasłoną alkoholowego oddechu. Zimny Stalingrad uczuć (Stachu, który rozłożył się na stole. Pewnie już dawno zapomniał o Jolce), Komunistyczna Japonia Kłamstw (dziewczyna, która śpiewała w kościele. Na sali biesiadnej zataczała się, pijana na umór i zaczepiała starszych mężczyzn, sunąć chudymi palcami po ich spoconych plecach. Mniejsza o to, że nie ma tutaj jej chłopaka, prawda?).

Nastolatek spojrzał na pogrążoną w smutku piękność. Na łzy, które spływały po jej policzkach, migocząc w kolorowym świetle tak, jakby były iskrami ognia.

I hermetyczna Sahara cierpienia - dodał w myślach, nie odrywając wzroku od dziewczyny w czerwonej sukni.



*



Stachu podniósł głowę ze stołu, rozejrzał się, mrugając oczami.

- Yyy… yyy… - wyrzęził, sięgając po nieotwartą butelkę wódki. Wstał, wyszedł na środek między tańczących i pociągnął z gwinta.

Uśmiechnięty, wypiął pośladki, wzniósł ramiona i zaczął przebierać palcami, kołysząc się, podrygując niezgrabnie, sunąc między ściśniętymi parami niczym zabłocona, przerdzewiała ciężarówka, która wpadła w poślizg i wymija węże nowych, błyszczących samochodów.

Przewrócił dwie dziewczyny, zwiesił głowę, patrząc na panny tak, jakby były jakieś dwadzieścia kilometrów niżej.

- Psze… psze…. Praszszszsz… AM. - Uśmiechnął się, pokazując żółte zęby, po czym poszedł (a raczej zatoczył się, dźwignął lub pchnął swoje rozdygotane ciało) dalej. Gdy nastolatek patrzył na niego, zamiast zabawowej muzyki słyszał “Last hope” zespołu Apocalyptica. Albo “Burn”. O tak, tak na pewno brzmi “Burn” (o wiele agresywniejsza i posępniejsza melodia). Wujek Borys chyba również usłyszał ten “sygnał”, ponieważ podszedł i zatrzymał Stacha. Zaczęli się szarpać wśród roześmianych, tańczących ludzi.

Zaczynało się. Las Vegas traciło na klasie gości. Alkohol przybierał gorzki smak prawdy. Tymczasem kolejne łzy cichej piękności roztrzaskiwały się o podłogę.



*



Stach wyrżnął plecami o parkiet, tuż po tym dostał kopniaka w żebra. Z sykiem wypuścił powietrze z ust i napluł komuś na buty. Gdy jeszcze stał, usłyszał pytanie dobiegające gdzieś z oddali, z świata trzeźwości:

- Jak możesz? PYTAM! Jak możesz?!

Gdy odpowiedział ze smutną miną : - Popaczszsz…popacz… kolejna butelka mi się skończyłaaaa… - stracił na chwilę kontakt z jakimkolwiek światem, planetą, czy też wymiarem.

Część tańczących zauważyła, co się stało, reszta zaś bawiła się dalej.

Borys szykował się do następnego kopniaka, w czym przeszkodził mu Zbyszek. Córka Zbycha patrzyła na to wszystko z daleka, zza stołu.

Bardzo powolnym ruchem starła łzy z twarzy. Strzepnęła je z dłoni, jakby były kroplami deszczu.

Błysk laserów, taniec, duchota, krzyki gdzieś z środka sali, jakieś kształty ciemniejsze od reszty, przepychające się, napierające na siebie, chaos, nieład, obraz w obrazie…

Dziewczyna w czerwonej sukni rozwarła usta.

Wszystko zamilkło, zgasły światła.

Wśród czarnych, niewyraźnych bawiących się ludzi (których powolne ruchy rozmazywały się jak ciemny pył na wietrze) dostrzegła dwójkę dzieci, jakby zagubioną wśród tłumu. Jaśniały bielą. Dwa aniołki, wyglądające tak, jakby dokładnie nad ich głowami Staruszek Bóg zapalił jarzeniówkę. Dziewczynka i chłopiec. Machały rączkami, krzyczały, nawoływały.

Błagały o litość?

Chyba tak.

Tłum, podobny do czarnej masy, po woli zacieśniał się, wchłaniając dzieci. Matka patrzyła, jak znikają, pozostawiając po sobie jedynie głuchy krzyk. Krzyk bólu i smutku.

(Duża ręka przekręciła gałkę, nad którą widniał napis: Cierpienie).

Zapaliły się światła na sali, powróciły dźwięki i barwy.

Dziewczyna pobiegła i rzuciła się na podłogę, przeraźliwie krzycząc. Na klęczkach wyła żałośnie, bijąc pięściami w parkiet.

Wszyscy milczeli. Goście, zespół, nawet umysły ludzkie tak wiele mówiące w każdej chwili.

- Co się stało? - pytał Zbyszek. - Dziecko, co się stało?!

Dziewczyna wzniosła dłonie do góry, jakby chciała coś pochwycić albo złapać, coś, co było bardzo wysoko, skradzione, niedostępne, ukryte.

Załkała tak głośno, że ciarki przeszły wszystkim po plecach, zadrżały kieliszki i zamigotały lasery wędrujące po podłodze i ścianach.

- MOJE DZIECI! ZDEPTALIśCIE MOJE DZIECI! - krzyczała drżącym, łamiącym się głosem.

Las Vegas zgasło na dobre. Młoda para patrzyła na wszystko jak… przez lustro weneckie? Goście zamilkli. Zespół nie zagrał już ani jednej melodii.

Duża ręka nie tknęła żadnego z pokręteł.



Głogów, trzydziesty czerwca 2008

2
nieco bliżej wybuchający Wezyriusz gniewu
Wezuwiusz


Tłum, podobny do czarnej masy, po woli zacieśniał się
Powoli



Pierwsze zdanie jakoś mi nie pasi. „Na tle” czegoś, to znaczy przed tym czymś. Wychodzi na to, że nowożeńcy byli na pierwszym planie, a gdzieś za nimi stała świeca.. A chyba nie o to chodziło, prawda?



Powiem tylko, że w porównaniu do Twojego opowiadania „Na rozstaju dróg”, to jest niemal arcydziełem. Normalnie niebo a ziemia. Nie wiem, jak tam pozostałe Twoje teksty, ale i tak gratuluję postępów.



Przepraszam za mało treściwy komentarz, ale mam dziś jakąś galaretkę zamiast mózgu :/.

3
Zamknę ten temat tymczasowo.

Powód?

Wkleiłeś trzy teksty w ciągu jednego tygodnia.

Jeden już został zamknięty, tego widocznie nie zauważono.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

4
Kiedy parę godzin temu przeczytałem to opowiadanie, postanowiłem zaczekać z opinią, bo nie byłem pewny co napisać. Teraz już wiem dlaczego.



Po prostu ten utwór wydaje mi się być... pusty? Bezpłciowy? Chyba tak.



Jest wielka zabawa, tandetna, przygnębiająca atmosfera wesela, jest sporo bohaterów, ale każdy z nich jest płytki. Przez to ani bezdzietna matka, ani Jola nie wzbudzają współczucia, ani nawet Stachu tak naprawdę nie wkurza. Zbyt dużo upchnięte w jednym miejscu, zbyt mało koncetracji na bohaterach w zamian za kolejne opisy weselnej zabawy. Zakończenie nieciekawe, kojarzy się z "Pijaczyną", pozostawia niedosyt i wrażenie pustki. Piosenka muzyków... Nie wiem, czemu została aż tak wyszczególniona. Chodziło o to, żeby była niespecjalna?



Styl całkiem przyjemny, tylko dzięki niemu przebrnąłem do końca. Czasem wydawał się trochę zbyt pretensjonalny, ciągłe metafory, pewnego rodzaju patetyczność psuły sugestywny klimat, zalewając go czymś w rodzaju barokowego przepychu.



Według mnie, przerost formy nad treścią. "Pijaczyna" znacznie lepsza (porównuję, bo też dzisiaj niedawno to czytałem).



Pozdrawiam.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"

5


  Posłuchaj mnie SkySlayer. Moja wypowiedź będzie bardzo krótka, za to zwięzła, ścisła i – co najważniejsze – jak najbardziej na temat. Wprawdzie nie mam pojęcia od której części tekstu zacząć (Boże cały dzień przy komputerze, łeb mi siada), ale postaram się naświetlić sprawę tak, żebyś zrozumiał.



  Narracja, czy raczej sposób narracji jakim możesz się na razie poszczycić jest no... taki dwojaki. ładne zdania, a nawet ładne fragmenty są przygaszane przez jakieś sformułowania warte – co podkreślam – zastanowienia.

  Kolejna sprawa to dialogi. Kreujesz je w sposób godny naśladowania (przynajmniej tych zgoła początkujących autorów). Są jasne, przejrzyste i co najważniejsze... wiarygodne.

  Tematyka jaką sobie wybrałeś i klimat w jakim osadziłeś bohaterów jest (przynajmniej moim zdaniem) trafny. To nie oszlifowany diament czy perełka, to fakt; pociesz się, że z każdym dniem będzie lepiej.

  SkySlayer, wszystko co napisałeś, z czym mieliśmy przyjemność dosłownie przed chwilą obcować, kreować swój świat czytając zdanie po zdaniu i rozwijać przy tym wyobraźnie, jest po prostu bardzo realne. Mam wrażenie, że każdy z nas odnajduje się w takiej... sytuacji.
Najtrudniej nauczyć się tego, że nawet głupcy mają czasami rację. – Winston Churchill
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”