Opowiadanie nie jest pierwszej świeżości, jakkolwiek nigdy nikt nie spojrzał na nie krytycznym okiem. Będę wdzięczny za każdą opinię, byle szczerą (i ewentualne pytania).
Pzdr
*************************************************************
- Nazwisko i stopień?
- Plutonowy Daniel Wieluch.
- Oddawaliście już w tym roku krew?
- Nie, jeszcze nie.
- Typ i RH?
- "A" RH plus.
- Proszę wypełnić tą ankietę na korytarzu. Zaraz pana zawołamy.
- Tak jest.
życie w armii było dla mnie jedyną odskocznią od rzeczywistości. Lubiłem to, a świadomość że i tak nie mam do czego wracać, potęgowała to dziwne uczucie. Nie, nie lubiłem zabijać. Nie byłem też żadnym wsiowym głupkiem beznamiętnie wykonującym każdy, nawet najbardziej durny rozkaz. Po prostu lubiłem przygodę. I takie nastawienie sprawiało, że nie martwiłem się moim losem. Nie należałem do GROMu, ani do innej elitarnej jednostki wojska polskiego. Byłem ochotnikiem, zwykłym żołnierzem, dla którego ów misja była kolejną porcją przygód. Dziwne, lecz prawdziwe.
Irak to dziwne miejsce. Ludzie się cieszą i wiwatują na nasz widok, by za chwilę ostrzelać nas z moździerzy i karabinów maszynowych. Pamiętam jedną taką akcję. Jacyś szaleni Arabowie wrzucili do naszej bazy kilka granatów. Na szczęście kantyna, w której wówczas przebywałem mieściła się dość daleko od miejsca ataku, jednak mój znajomy paskudnie oberwał.
Na szczęście nie zbyt długo zachowuje w swojej pamięci takie drastyczne zajścia. Może dlatego, że z większością stacjonujących tu żołnierzy polskiego kontyngentu nie jestem zbyt zżyty, a może po prostu jestem odporny na takie widoki. Ciężko orzec, aczkolwiek nie jestem człowiekiem bez serca. Dziś odbywa się akcja honorowego oddawania krwi dla rannych w wojnie towarzyszy. W sumie i tak wiemy, że większość tej krwi trafi do szpitali wojsk angielskich i amerykańskich, bo po cóż ona nam tu, w takim spokojnym miejscu...
No dobra. Przyznaje się. Tak naprawdę robię to, dla tych kilku czekolad które mają dawać w nagrodę. A takich przysmaków ze świecą szukać na tym pustkowiu...
Otworzyły się drzwi do gabinetu doktora. Niewielki, łysawy człowieczek z rangą chorążego wychylił z nich głowę.
- Plutonowy Wieluch? Zapraszam.
Wstałem ze swojego miejsca i ruszyłem w stronę drzwi. Po drodze minąłem jakiegoś młodego szeregowca, bladego niczym ściana. Pewnie właśnie przed chwilą skończyli pobierać mu krew. Ale gdzie czekoladki?
- Proszę spocząć - lekarz wskazał mi miejsce na fotelu zabierając, nie, wyszarpując mi z ręki wypełnioną ankietę. Lekarz przeczytał pobieżnie przytakując bez przerwy.
- Od ostatniego pobierania krwi nie chorował pan na nic groźnego? - zapytał jeszcze dla pewności chorąży.
- Nie panie doktorze. Z cała pewnością.
- Ostatnie pytanie panie Waluch...
- Wieluch - poprawiłem doktora.
- Przepraszam. Chciałem zapytać plutonowy, jak pan znosi zastrzyki.
- Ogólnie dobrze, ale zdarzały mi się odloty, jeśli wie doktor co mam na myśli - odpowiedziałem z uśmiechem na twarzy.
Lekarzowi chyba w niesmak był ten żart (tak naprawdę nie byłem ćpunem, ale kto wie co sobie chorąży pomyślał).
- Dobrze. Zaraz siostra się panem zajmie. Jakby pan nie daj Boże mdlał, to postaramy się pana jak najszybciej postawić na nogi.
- Ufam, że tak będzie doktorze - powiedziałem podciągając rękaw na lewej ręce.
Po chwili zjawiła się siostra. Starsza kobieta, na oko ze czterdzieści pięć lat, szczupła w ciemnych, kręconych włosach. Widać, że niezbyt przejmowała się swym niezadbanym makijażem. Ale co tam. Przynajmniej jakaś doświadczona kobieta. Nie będzie mi szukała żyły przez dziesięć minut, tak jak ta młoda blondyna kilka lat temu.
- Denerwuje się pan? - zapytała niespodziewanie siostra swoim ochrypłym głosem.
- Nie bardzo, choć... powiedzmy, że nie jestem wielkim entuzjastą wbijania igieł w ciało.
- Niech się pan nie martwi. To tylko igła. W moich rękach nie jest w stanie przenieść pana do innego świata.
Gdyby ta kobieta zdawała sobie sprawę jak bardzo się myli.
- Jak zwykle pobierzemy 450 mililitrów krwi. Potem otrzyma pan coś na wzmocnienie i będzie pan mógł... panie plutonowy... panie plu... PANIE DOKTORZE!!
Krzyk pielęgniarki był ostatnim, jaki wtedy usłyszałem. Wiem tylko że mdlejąc, osunąłem się na zimną posadzkę w gabinecie. Później była już tylko ciemność.
Zimna posadzka nie była już zimna, za to strasznie wilgotna i... ruchliwa. To nie była żadna podłoga, tylko piasek. świetnie, pomyślałem nie otwierając oczu. Mój stan był na tyle poważny, że musieli mnie z budynku wynosić. Tylko dlaczego, nikt do mnie jeszcze nie przemówił? I dlaczego do diabła leże na brzuchu?
Trzeba w końcu otworzyć oczy. Jakoś tu dziwnie, tak jakoś zbyt... przyjemny klimat. Wilgoć w powietrzu. A może to tylko mój pot? Albo na otrzeźwienie wylali na mnie kubeł zimnej wody. Jeśli tak, to im nagadam, bo to pewnie pomysł tego debila - Rybickiego.
Zacząłem się podnosić, opierając dłonie o wilgotny piasek. Powoli otwierałem oczy, bo nie wiedzieć czemu, bolały mnie potwornie. Jak kogoś, kto od dawna nie spał. Z przymrużonymi oczami wyprostowałem się w końcu i nie mogłem wprost uwierzyć. Nie miałem na sobie munduru. W ogóle nic nie miałem. No to już przesadzili. "Napiszę na was raport, bydlaki" - krzyknąłem przed siebie w nadziei, że po niepowstrzymanym parsknięciu śmiechem poznam co za dowcipnisie mnie tak urządzili. Nie podaruje gnojkom. Niech tylko się porucznik dowie.
Wytężyłem słuch, ale nie usłyszałem nikogo. I na wielkie nieba, czy ja przypadkiem nie słyszę... szumu morza??
To ponad moje siły, ale muszę otworzyć oczy. Muszę wiedzieć, kto robi sobie jaja w tak perfidny sposób. Już prawie, już prawie. Udało się. Otworzyłem oczy. Możliwe, że dostałem zapalenia spojówek, bo odwracając głowę ujrzałem najprawdziwsze morze. Tak, to by wyjaśniało ból oka i halucynacje. Chora spojówka.
Stałem tak przez chwilę, przyglądając się moimi, bez wątpienia chorymi oczyma jak fale uderzają o brzeg na którym właśnie się znajdowałem. Nie mogłem uwierzyć. Przetarł bym oczy ze zdziwienia, ale bałem się, że jeszcze bardziej pogorszę ich stan. Od naszej bazy do morza był cholernie długi kawał drogi. Nie mogli by mnie zaciągną tak daleko i zostawić gołego na środku plaży. Nikt w obozie nie miał takiej władzy, i nikt nie był mi aż takim wrogiem. I wtedy dostałem olśnienia.
To sen. Tak zwykły sen. Ostanie nudne dni w bazie spowodowały, że włączyła się moja chęć na przygody. I właśnie widzę sobie nieokreślone bliżej morze z ładną plażą. No, może nie do końca ładną, bo jakieś graty leżą tu i ówdzie. Jakieś radiostacje, coś jakby część z czołgu. I hmmm... jakieś dziwne urządzenie, chyba jakiś rodzaj broni, tylko za cholerę nie wiem cóż to może być. Zapewne jakieś części z wyposażenia armii irackiej pozostawione w czasie wojny ze Stanami Zjednoczonymi.
Podszedłem, z nieskrywaną ciekawością, acz powoli i ostrożnie do miejsca, gdzie piasek łączył się z morską wodą. Przykucnąłem wypatrując horyzontu. Pozostając chwilę w takiej pozycji, pozwoliłem by słona woda obmywała moje gołe stopy. Ale czy to naprawdę była słona woda? Cóż, nie przekonam się, póki nie sprawdzę.
Gdy kolejna fala zmierzała w stronę brzegu, wskazujący palec prawej ręki skierowałem w dół. Gdy w końcu poczułem na nim wilgoć, włożyłem go do ust. Nie da się zaprzeczyć. To woda morska.
Ale mniejsza z tym, to i tak tylko sen. W tej chwili na pewno leże nie przytomny na podłodze w szpitalu i jestem ocucany przez lekarza i siostrę. Pewnie zaraz mnie obudzą ze snu. Lada chwila i wszystko będzie...
- Kurwa - zakląłem najgłośniej jak umiałem, lecz i tak zostałem zagłuszony przez pocisk, który uderzył nieopodal mnie. Nim zdołałem się otrzepać z piasku, na plaże zaczęły spadać kolejne pociski.
- Ostrzeliwują mnie! Nie chce zginąć bez spodni na dupie! - krzyczałem wbiegając do lasu. Lasu? No tak zapomniałem. Sen. Ale cholernie nie miły!
Biegłem przez las ile sił w nogach. Najpierw mijałem palmy, potem jednak las zaczął gęstnieć i palmy coraz częściej ustępowały miejsca innym drzewom. Nie znałem się na nich, a i czasu by się im przyglądać nie było. Musiałem biec. Nie wiedziałem czemu uciekam (no w sumie ostrzelano mnie, ale kto i dlaczego?) ale wiedziałem, że muszę biec przed siebie. Biec jak najdalej od zagrożenia.
Człowieku, to przecież kurwa tylko sen. Dlaczego tak gnasz - podpowiadała mi świadomość. Jednak intuicja pchała mnie dalej. I wiedziałem na pewno jeszcze jedną rzecz. Te wybuchy były zbyt rzeczywiste, by były tylko snem, jednak moja świadomość nadal nie mogła tego przyjąć do wiadomości.
Po dwudziestu minutach nieustannego biegu, kiedy w końcu nogi zaczęły odczuwać zmęczenie (kondycje zawszę miałem dobrą, ale ileż można biec takim morderczym tempem) przystanąłem. Wiedziałem, że nie mogę tracić czasu, ale musiałem odpocząć. Ciężko sapiąc oparłem się plecami o jakieś duże drzewo. Oczy nadal mnie bolały, ale widziałem już dość wyraźnie. Na tyle wyraźnie by zauważyć, że nie znajdowałem się już w lesie, tylko w najprawdziwszej dżungli.
"Muszę odpocząć, muszę odpocząć" - powtarzałem w myślach. Muszę... i kolejna niespodzianka. Jedno z pobliskich drzew oberwało z karabinu. Nie trudno zgadnąć, że kula przeznaczona była dla mnie. Pieprzeni Irakijczycy. Co oni się tak na mnie uwzięli? Ruszyłem...
Przydała by się jakaś maczeta, bo te krzaki są coraz gęstsze. Skutecznie spowalniają mój i tak wolny bieg. Ale muszę wytrzymać. Stawką jest moje życie.
- Aaaaaaaaaaa...
Biegnąc na oślep przed siebie wpadłem w jakąś dziurę. Niespodziewanie grunt się pode mną obsunął i otworzyła się dość głęboka przepaść, na dnie której znajdywała się woda. Słodka woda.
Poziom wody był dość wysoki, ale to dobrze, bo sobie karku nie skręciłem. Szybko wypłynąłem na powierzchnię. To co w pierwszej chwili wydawać się mogło studnią, było tak naprawdę tylko niewielką częścią sporej, podziemnej jaskini. Podparłem się o brzeg i wydostałem z wody. Przed sobą miałem teraz dość sporą grotę, za plecami jakby kopalniany szyb (szybciej niż wody, to bym się tu na dnie ropy spodziewał) z dziurą w "suficie" przez którą wpadało dość sporo światła. Nie wiedziałem, czy jest stąd jakieś inne wyjście, ale na razie mnie to nie obchodziło. Najważniejsze, że uciekłem przed pieprzonymi Talibami, czy jak ich tam zwał.
Chwilę stałem bez ruchu, ociekający wodą. Patrzyłem przed siebie i byłem już niemal pewny, że to nie jest jakaś tam zwykła jaskinia (a to ci niespodzianka, tak jakby nic dziwnego mi się dzisiaj jeszcze nie przytrafiło) lecz opuszczone już dość dawno schronienie. Widziałem palenisko, jakieś kupki podgniłego już siana (z pewnością swego czasu służące jako posłania) i jakieś naczynia. Był nawet niewielki stolik, zdaje się z zastygłym woskiem. świetnie. Może znajdę tu coś do jedzenia i jakieś leki na te pieprzone oczy. Nim jednak ruszyłem na "szabrowanie", obróciłem się w stronę tafli wody. Spojrzałem na siebie, i choć mój wizerunek nie był zbyt wyraźny (oczy też swoje robiły) to od razu zauważyłem, że zostałem wygolony na łyso. Odruchowo przejechałem dłonią po skórze czaszki. Nie powiem, wyglądałem nawet fajnie. Jakoś młodziej i... o żesz! Gdzie się podziała moja blizna!?
Stałem tak przez chwilę wpatrując się w osobę, którą ledwo poznawałem. Może stałbym tak jeszcze długo, gdyby nie ciekawe właściwości jaskini. Otóż świetnie wzmacniała dźwięki dochodzące z powierzchni. Efekt taki sam, jak w przypadku gry na gitarze.
Słyszałem, że kilku ludzi pałęta się w pobliżu dziury w ziemi (której ja nie zdołałem zauważyć). Po jakimś czasie skończyli się panoszyć. Czułem, że stoją wszyscy na górze spoglądając na dno studni. Jednak nim to zrobili, zdążyłem wycofać się głębiej w stronę groty.
- Chyba nie żyje - usłyszałem głos.
Nie możliwe, rozumiałem tych skurczybyków. To był angielski. Jakiś taki dziwny, ale na sto procent angielski. Co za suk... W sojusznika strzelają?
- No i dobrze - usłyszałem drugiego. - Chyba o to nam chodziło?
- Nie kur... Mieliśmy go sprowadzić żywego - odezwał się trzeci, dość niski głos. Zdaje się, że jakiś dowódca.
- No to po co te moździerze i snajperka? - dopytywał znowu ten drugi.
- żebyś się kur... pytał - odpowiedział ten z niskim głosem. - Musieliśmy go jakoś wypłoszyć. Gdybyśmy chcieli, to dawno byśmy go już złapali. Nie wiedziałem, że tak zareaguje na ostrzał. Sądziłem, że skuli się w piasku. Nie doceniłem go. A co do snajperki, to chyba wiesz, że specjalnie trafiłem w to drzewo, by się nam chłoptaś pokazał.
- I się pokazał - powiedział ten pierwszy. Miał wyraźnie południowy akcent.
- No, pokazał się, a teraz mamy trupa i wielki problem. Tex. Spuścimy cię na linie, a ty poszukasz ciała - oznajmił gość z niskim głosem.
- Ja. Może niech lepiej Steve zejdzie. Jest lżejszy - odparł "Tex".
- Nie pindol tylko właź. To jest rozkaz.
- Tak jest poruczniku.
O żesz. Zaraz tu będzie jeden z nich. Muszę działać. Tylko co by tu zrobić? Mam chwilę zanim przygotują linę. Muszę przeszukać tą jaskinię. Choć w tych ciemnościach będzie trudno znaleźć cokolwiek. No właśnie!
- Tex, widzisz coś?? - dobiegł głos porucznika w chwili, gdy ów ten opuszczał się na dół po linie.
- Jak na razie nie. Woda wydaje się głęboka. Możemy nigdy nie dotrzeć do ciała.
Tex zjeżdżał coraz niżej, ja jednak byłem gotowy na konfrontacje.
- Chwila, coś mam - rzekł w końcu spuszczany żołnierz, oświetlając latarką wnętrze jaskini.
- Wygląda na to, że jest tu ukryta grota.
- Ukryta grota? - powtórzył porucznik z niskim głosem. - To na co czekasz? Sprawdź ją! Może nasza zguba tam jeszcze jest!
- Zrozumiałem - odparł Tex po czy rozhuśtawszy linę, opadł na krawędzi jaskini. Odpiął szelki zabezpieczające i trzymając w ręku półautomat, ruszył powoli przed siebie.
- Masz coś? - ponownie zapytał porucznik.
- Na razie nie - odrzekł Tex. - Wygląda na to, że było tu kiedyś jakieś schronienie. Pewnie chemicy się tu swego czasu ukrywali.
Chemicy? Słyszałem oficjalne doniesienia, że Irak jednak nie produkował broni chemicznej. Czyżby rząd amerykański zatajał przed światem fakty? Eh, i czy była by to jakaś nowość?
- Cholerni buntownicy - rzekł żołnierz w jaskini, po czym zwrócił się do mnie - Hej. Wiem, że tu jesteś, nagi i bezbronny. Wyjdź po dobroci, to nic ci się nie stanie.
Jakoś nie dawałem wiary temu facetowi. Muszę działać, jeszcze tylko parę kroków.
- Daj spokój. Nie jesteśmy źli. Chcemy ci pomóc.
Pomóc? Akurat.
- Nie daj się prosić, bądź grzecznym kl...
Tex odwrócił głowę. Reakcja była oczywista. Rzucony przeze mnie kamień, odwrócił uwagę żołnierza. Szeregowy nie namyślając się wiele, ruszył z impetem, tym samym odwracając się do mnie plecami. Zaczajony w stogu siana powiedziałem sobie: Teraz albo nigdy...
- I jak masz coś? - krzyczał zniecierpliwiony porucznik.
Zanim Tex zdążył cokolwiek odpowiedzieć, niespodziewanie stanąłem za nim, wyciągając nóż z jego bocznej kieszeni. Innej broni nawet nie szukałem. Oczy mi na to nie pozwalały. Tylko ostrze noża mieniło się blaskiem odbitego od tafli wody delikatnego światła.
Po wyciągnięciu noża, natychmiast przyłożyłem go do pleców szeregowego.
- Odpowiesz, że na razie nic nie znalazłeś - powiedziałem do Texa łamaną angielszczyzną. Tak tez po chwili uczynił, uspokajając ale jednocześnie coraz bardziej irytując przełożonego.
- Dobra, a teraz powoli odłożysz broń na tej półce skalnej. I żadnych numerów. Wiem jak się tym posługiwać.
Tex zrobił jak kazałem. Położył broń, po czym oddaliliśmy się nieco. Obróciliśmy się razem o 180 stopni w taki sposób, że nadal byłem za jego plecami. Teraz jednak miałem jego karabin na wyciągnięcie ręki. Odepchnąłem Texa uderzeniem w plecy i szybko chwyciłem za broń. Jakaś taka dziwna była. Nie miałem jeszcze w życiu niczego podobnego w ręku. Nie, to na pewno mój wzrok płata mi figle.
- Rozbieraj się - nakazałem. - Ale już.
Tex posłuchał. Widocznie zależało mu na życiu tak samo jak mnie. Powoli zrzucał z siebie górną część garderoby.
- Kim wy kurwa jesteście? - zapytałem cicho, ale stanowczo.
- To ty nic nie wiesz? - zapytał Tex, z kłamanym zaskoczeniem. - świętym Mikołajem.
Odniosłem wrażenie, że doskonale zdawał sobie sprawę z mojej niewiedzy. Uznałem, że nie ma sensu dalej go wypytywać.
Kiedy skończył, wskazałem bronią na jego spodnie.
- Spodnie też - rzekłem z groźną miną.
- A co, masz na mnie ochotę??
Nie wiem, czy taki miał plan - uśpić moją czujność głupią gadką, czy naprawdę bał się, że chce go rozdziewiczyć, bo bez ostrzeżenia rzucił się na mnie, uzbrojony jedynie w pięści. Podejrzewam, iż uznał że jest ode mnie mocniejszy fizycznie (przyznaję, naprawdę mocny skurczybyk), albo najzwyczajniej w świecie domyślił się, że nie potrafię obsługiwać się jego bronią, bo po naciśnięciu spustu, nic się nie stało (wiem, że narażałem się na ryzyko wykrycia przez jego ziomków na górze, no ale to lepsze niż zginąć).
O dziwo, Tex nie zaatakował bezpośrednio mnie. Zamiast tego włożył wszelkie siły w próbę odebrania mi karabinu. Siłowaliśmy się tak chyba z kilkanaście sekund. W końcu przegrałem. Zwycięzca w nagrodę mógł z całej siły potraktować twarz przeciwnika obuchem karabinu. W ostatniej chwili zdołałem ją jednak zasłonić ręką.
Kiedy przetoczyłem się w stronę siana, Tex uśmiechnął się szyderczo.
- Najpierw trzeba go odbezpieczyć - powiedział, biorąc na muszkę moją łysą głowę.
- A co z rozkazami? - rzuciłem bezradny. - Mieliście dostarczyć mnie żywego.
- Chrzanić rozkazy!
- Tex! Masz coś do kurwy nędzy - usłyszeliśmy zniecierpliwiony do granic możliwości głos porucznika.
Tex mimowolnie odwrócił głowę w stronę szybu. Chciał odpowiedzieć. Nie wiedział jednak, że kiedy trzymał mnie na muszce, ja zdołałem wymacać rękoma pozostawiony przy sianie nóż, który wcześniej zdołałem mu odebrać. Nie zastanawiałem się ani przez chwilę.
Tex nie zdołał odpowiedzieć. Jedynym dźwiękiem, jaki wydostał się z jego ust, był cichy, prawie niesłyszalny jęk. Odruchowo złapał się za szyję, w miejscu w którym wystawała rękojeść noża. Noża, który wypuściłem z własnej ręki.
"Wyspa. Rozdział I" (przygodowe s-f)
1Mroczna strona wyobraźni. OPOWIADANIA ONLINE:
www.rchee.bloog.pl
O sprawach bardziej przyziemnych:
http://haes.wordpress.com/
www.rchee.bloog.pl
O sprawach bardziej przyziemnych:
http://haes.wordpress.com/