Opowiadanie zupełnie nie w moim stylu, ale...
- Pchaj! - krzyknął Piotr, puszczając linę holowniczą i odskakując na bok.
Rozległ się ogłuszający ryk silnika jeepa grand cherokee, a potem spod kół wytrysnęło błoto, zalewając twarze Moniki i Stefana.
- Kurwa! - wrzasnął Stefan, ślizgając się na miękkim podłożu - Uważaj!
Jeep ponownie zawarczał, lina napięła się, lecz auto ani drgnęło.
- Gaz do dechy! - krzyczał Piotr - Dawaj mu! Jeszcze trochę!
- Nie da rady!
- Musimy to wyciągnąć, do cholery!
- Piotr! - Monika stanęła obok mężczyzny - Nie ruszymy tego. Jest za ciężkie!
Samochód ucichł na moment, a potem znowu zawarczał i z rur wydechowych buchnął czarny, gęsty dym. Koła zamieliły w błocie, lecz maszyna okazała się za słaba.
- Ostatni raz! - wrzasnął Piotr do kierowcy, podchodząc do auta i uderzając otwartą dłonią w jego maskę - Wciśnij do dechy!
- Cały czas wciskam, monsieur! - odkrzyknął młody Francuz, Jean Pierre Couves, walcząc ze skrzynią biegów. Co chwila odgarniał z czoła kosmyki mokrych od potu włosów - Nie chce ruszyć!
Niebo przecięła błyskawica, a chwilę potem lunął deszcz, spłukując z ich kombinezonów błoto. Wiatr wiał z północnego - zachodu i zaczynał właśnie nabierać na sile.
- Cholera - wymamrotał Piotr, zasłaniając się przed żywiołem, po czym zrezygnowany oznajmił:
- Zaciągnij hamulec i wysiadaj.
- Naprawdę robiłem, co mogłem, aby wyrwać do przodu - tłumaczył młody Francuz. Wyskoczył z samochodu wprost w kałużę błota i wody, a potem poślizgnął się i runął jak długi, prawie zagrzebując się w klejącym podłożu.
- Matko boska, monsieur, za jakie grzechy!
Naciągając na głowę kaptur, Stefan ruszył w jego stronę, klnąc na czym świat stoi. Jego wysokie skórzane buty grzęzły w błocie i zanim dobiegł do skonsternowanego Francuza, upłynęły długie minuty.
- Nie mamy szans, aby dzisiaj się z tym uporać - powiedziała Monika, mrużąc zalewane przez deszcz oczy - Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jakie to ważne odkrycie, lecz w takich warunkach nic nie wskóramy.
Piotr na moment zamyślił się, a potem skinął głową. Zaciskając szczęki zaczął masować skostniały kark. Wpatrywał się w rosnące nieopodal drzewa i niewielkie wzgórze, a na jego twarzy malowało się poirytowanie.
- Okay, robimy przerwę! - krzyknął nagle, podnosząc ręce do góry - Wsiadać do samochodu, zanim nas całkiem zaleje!
Siedzieli w jeepie i popijali gorzką kawę z termosu, kiedy odezwał się Piotr:
- Jak tylko przestanie padać, spróbujemy jeszcze raz.
Monika przymknęła oczy i potrząsnęła przecząco głową.
- Nie damy rady go wyciągnąć - powiedziała, rozkładając ręce - Jest zbyt ślisko, nie rozumiesz tego?
- Nie mam zamiaru czekać do jutra - oburzył się mężczyzna, spoglądając na twarze Stefana i Jean Pierra. Francuz wzruszył ramionami.
- Lepiej zaczekać, monsieur - wymamrotał - Pogoda jest do bani.
Wiatr wiał teraz tak mocno, że auto kołysało się jak kuter na wzburzonym morzu. Przez przednią szybę niewiele było można zobaczyć; krople deszczu roztrzaskiwały się na masce i szybach z hukiem, którego echo coraz bardziej irytowało Piotra.
- Nie możemy tu siedzieć do końca świata - rzekł sucho, po czym otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz.
- Co ty wyprawiasz? Wracaj! - usłyszał krzyk Moniki, ale nie zamierzał jej słuchać. Trzasnął drzwiami i skierował się w stronę wzgórza.
- Nie wiem, co mu odbiło - powiedział Stefan - Odkąd tutaj przyjechaliśmy, zachowuje się jak wariat.
Jean Pierre upił łyk kawy z plastikowego kubka, a potem przygryzł dolną wargę:
- Tacy właśnie są archeologowie - oznajmił - Wkurwiający.
- Po cholerę wychodził?
- Zaraz wróci, przemoczony do ostatniej nitki - odezwała się Monika - Wtedy dopiero się zacznie.
- Uparty baran.
W ciągu kolejnych dziesięciu minut niewiele się zmieniło. Jean Pierre, Stefan i Monika wciąż tkwili w samochodzie i popijali kawę. Na zewnątrz lał deszcz i nie zapowiadało się na polepszenie pogody.
W końcu odezwał się Jean Pierre:
- Słuchajcie, proponuję wracać.
- Masz rację - przytaknęła Monika, zgniatając w dłoniach jednorazowy kubek i rzucając go za siebie, dodała - Stefan, zwiń tę przeklętą linę. Jedziemy stąd.
- A Piotr? - zapytał mężczyzna.
Monika posłała mu zmęczone spojrzenie.
- Nie mógł się zbytnio oddalić. Jak usłyszy ryk silnika, sam do nas przybiegnie.
Jean Pierre parsknął śmiechem.
Jednak jakby na potwierdzenie słów Moniki poprzez szum spadających coraz gęściej kropel deszczu przedarł się trzask otwieranych drzwi w samochodzie.
- No i co? – zaśmiał się nerwowo Stefan, podrzucając grzywę blondwłosów. – Odnalazłeś tę dziurę, której szukamy? No właź wreszcie – burknął gniewnie, kiedy jego pytania nie doczekały się odpowiedzi. – Bo nas tu zaleje ten cholerny deszcz – dodał, cofając się przed kolejną falą dżdżu, wpadającą przez uchylone szeroko drzwi jeepa.
- Nie wiem, o jakiej dziurze mówicie! – w wąskiej smudze światła padającej z wnętrza samochodu pojawiła się blada twarz okolona czarną brodą.
Monika odruchowo krzyknęła. To nie była twarz Piotra.
- Kim pan jest? – Stefan pierwszy odzyskał rezon. – I gdzie jest nasz przyjaciel?
- Chodzi o tego chudziaczka? – zapytał nieznajomy, tarabaniąc się do środka i otrząsając z deszczu „psim sposobem”.
- No co pan? – Monika też odzyskała wreszcie głos, odsuwając się jak mogła najdalej od nowego towarzysza, którego długi płaszcz ociekał wręcz od wody. – Gdzie jest Piotr?
- A tutki! – broda mężczyzny skierowała się w stronę wzgórza. – U mnie w chałupie sobie biedaczek leży.
- Leży? – w głosie Stefana zabrzmiała obawa.
- Ano leży – chrapliwie roześmiał się brodacz. – Jak ktoś sobie kulasy popsowa, to i siedzieć nie wydoli, jeno leży. – Ponownie wnętrze jeepa wypełnił ordynarny rechot. Monika zatkała uszy i prawie wcisnęła się w boczną szybę. Nagle rechot urwał się, zaś mężczyzna gwałtownie otworzył drzwi i krzyknął za siebie. – Wam też nie radza za długo tu wysiadywać. Jako tutki łońskiego roku droga się oberwała, to dopiero po miesiącu owych turystów z Białki dobyli. Same kości ino ostały. No to co? Idzieta? – brodacz zachęcająco machnął kościstą ręką.
Nikt się nie ruszył.
Mężczyzna spojrzał na nich spod krzaczastych brwi i uśmiechnął się szeroko.
- Jak tam sobie sami chceta! – nieznajomy z wolna wysunął czuprynę, badając intensywność deszczu. – No ja tam czekać na was nie będe. Ale wam dobrze radza. Nie siedźta tutki, bo was Białka pożre. Jak byśta jednak zdanie zmienili, to do mojej chałupy tendyk – wskazał gdzieś w kierunku czerniejącego w oddali wzgórza. – Tylko uważajta na szpary, bo łatwo kulasy połamać. No to ja ... – nie skończył zdania, zagłębiając się w szemrzących deszczem ciemnościach.
Nie odzywali się do siebie dłuższą chwilę, wsłuchując we własny strach i szum deszczu.
- To tak u was jest – łamiącym się głosem odezwał się Jean Pierre. – Europa! Nie ma co mówić. I co teraz?
- Wzywamy pogotowie górskie! – zdecydował energicznym głosem Stefan. – A ty Jean nie przesadzaj! U was w Pirenejach wcale nie lepiej. Byłem, widziałem. – klepnął po ramieniu wstrząsanego dreszczami Francuza. – No dobra! Spróbuję włączyć to badziewie! – wskazał na odbiornik CB. Może się coś tam odblokowało – dodał niepewnie.
Ale z głośnika tylko zatrzeszczało i zabuczało, a potem zgasła nawet jedyna działająca w radiu dioda. I wszystko ucichło.
- No tak! – sarknął Jean Pierre. – Polskie radyjko... – głos zamarł mu w gardle. Zaświecona przez Stefana zapalniczka wyłowiła z ciemności napis: „Made in France”.
I wtedy Monika zaczęła płakać, wtulając drobną twarzyczkę w plecy siedzącego przed nią Francuza.
- To wszystko przez tego głupka – Piotra! – krzyczała, spazmatycznie łapiąc powietrze. – Zachciało mu się odkrycia archeologicznego! Głupich jaskiń! A teraz, co?!!! Mówcie mądrale! Co teraz zrobimy?! Nawet głupia komórka w tej dziczy nie ma zasięgu! – dziewczyna wyszarpnęła zza pleców prostokątny kształt i walnęła nim o gumową podłogę jeepa. Rozległa się melodyjka.
I wtedy, jakby się wcześniej umówili, ryknęli śmiechem i śmiali się długo i głośno.
- Wiecie co? – wydusił wreszcie z siebie Stefan, obcierając dwie łzy z poczerwieniałych policzków. – Ta okolica rzeczywiście od razu skojarzyła mi się z „Teksańską masakrą...” A ten gościu... dołożyć mu tylko kilka blizn... i bandzior, jak się patrzy! – krztusił się od śmiechu.
- A Piotr? – Jean Pierre już się nie śmiał. – A jak potrzebna mu pomoc lekarska? Nie możemy go tak zostawić.
- To prawda! – przyznał Stefan. – Zostawić go w tej dziczy nie możemy!
- Sam sobie winny! – parsknęła gniewnie Monika. – Zachciało mu się zostać drugim Champollionem. Zapomniał tylko, że jego obowiązywało hasło: „Naukowcy i osły do środka”. I pytam, kto tu dzisiaj osłem został?
- Nie bój się! – Jean Pierre odwrócił się do dziewczyny. – Na salami cię nie przerobią. Bo pewnie w tej głuszy nawet nie wiedzą, że coś takiego istnieje.
- Ale na zwykłą - swojską lub wiejską...
- Nie bądźcie śmieszni! – przywołał do porządku przyjaciół Stefan. – Lepiej postanówmy, co robimy. Bo w jednym facio ma zupełną rację. Siedzieć w samochodzie dłużej nie możemy. Po pierwsze grunt stał się już na tyle grząski, że jeep idzie w ziemię i za chwilę nawet czołg go z tego błocka nie wydrze. Lina też nie wiadomo, jak długo jeszcze wytrzyma. A po drugie pewnie zaraz akumulator szlag trafi i zrobi się tu zimno, jak na Antarktydzie. A koc mamy jeden. No to...? – zakończył przeciągle.
- Chcesz iść do tego gostka? – zapytał cicho Jean Pierre.
- A mamy inne wyjście? – wzruszył ramionami Stefan.
- Zejdźmy w dolinę – wyszeptała ledwie słyszalnie Monika.
- Pamiętasz, kiedy widzieliśmy ostatni dom? – wybuchnął chłopak. – Jakieś dziesięć kilometrów lekko licząc. Przy takiej pogodzie nie dojdziemy do rana. A ryzyko przy tym olbrzymie. Wystarczy nieco skręcić i po nas.
- Nieco przesadzasz, Stef – uśmiechnął się z wysiłkiem Jean Pierre. – Ale myślę też, że nie ma co bać się tubylców. A może mają tam telefon. W końcu nie żyją tu chyba jak za Merowingów. Zresztą jest jeszcze Piotr. Nie wiem, jak wy, ale ja go tutaj nie zostawię.
- Ja też! – zadeklarował piskliwym głosem Stefan. – Bo i czego właściwie mamy się baaa...ać...? – nie zdążył dokończyć, bo nagle gumowa podłoga jeepa odjechała mu spod nóg.
Samochód powoli osuwał się w głąb błotnistego zapadliska.
- Lina puściła! – wrzasnął po francusku Jean Pierre. – Spieprzajmy stąd!
Jednak łatwiej było to powiedzieć, niż wykonać. Najpierw nie chciały się otworzyć drzwi, zamulone do połowy gliniastym błockiem, które dokładnie opatuliło jeepa swymi czarnymi jęzorami. Wreszcie jakimś nadludzkim wysiłkiem udało się to Stefanowi, który wyskoczył też pierwszy na zewnątrz i kierowany instynktem zdobytym w czasie przeżytych survivorów zablokował je kawałkiem drewna.
- Wyłaźcie! – wrzeszczał jak opętany, bezceremonialnie ciągnąc za rękę Moniki, a potem za uszy wydzierając Jean Pierra.
W końcu jednak umorusani jak nieboskie stworzenia mogli przycupnąć na śliskim zboczu i już w poczuciu względnego bezpieczeństwa obserwować – na ile to było możliwe w tych egipskich ciemnościach, jak ich samochód zapada się w czarnych czeluściach.
- Nie żal ci? – wykrztusiła pytanie Monika.
- To tylko samochód, mon cherry! – Stefan nie widział twarzy przyjaciela, ale był pewien, że Francuz uśmiechnął się pod swoim wypielęgnowanym wąsikiem, który zresztą teraz musiał przedstawiać obraz nędzy i rozpaczy.
- Do jutra pewnie i śladu po nim nie zostanie! – Monika nie była w stanie pogodzić się ze stratą.
- Nie martw się, mon ami! – Stefan usłyszał dalekie cmoknięcie. – Sprawimy sobie. A jak ta sensacja Piotra okaże się prawdą, to stać nas będzie na coś lepszego niż cherokee.
- Jak się okaże... – z powątpieniem rzucił w kierunku Francuza.
- Już nie wierzysz? – pisnęła ze złością Monika. – Przecież to ty powtarzałeś za Piotrem, że zobaczymy... że ... że... – dziewczyna aż kipiała gniewem. – I co?! Siedzimy w jakimś gównie po samą szyję, a deszcz nam się leje na głupie łepetyny.
- No właśnie! – Stefan wolał zmienić temat. – Nie ma co tu dłużej tak siedzieć w deszczu. Chodźmy! – zerwał się energicznie.
Jakoś tak bez żadnej zachęty poszli w górę, mniej więcej w kierunku wskazanym im przez brodacza. Deszcz był teraz dużo mniej rzęsisty i Stefanowi wydawało się nawet, że przez gęste chmury zaczęły przebijać się nieśmiałe promyki księżycowej poświaty.
Im jednak szło się coraz gorzej. Każde wydobycie nogi z wszechobecnego błocka musieli okupić wzmożonym wysiłkiem.
- Daleko jeszcze? – wychrypiała Monika, którą siły już praktycznie opuściły. – Nie zrobię już więcej jak dziesięć kroków.
- Jak będziesz musiała, to zrobisz, nie bój żaby – wymruczał ledwie słyszalnie Stefan, wypatrując usilnie kawałek mniej grząskiego gruntu przed sobą. Było to już dużo łatwiejsze, bo powoli zbliżali się do szczytu wzniesienia, pozostawiając w tyle za sobą cienie rzucane przez drzewa. A i wiatr począł rozwiewać deszczowe chmury. Pogoda się poprawiała, jakby sama natura chciała ulżyć podróżnym w wędrówce.
Nagle jednak Stefan poczuł gwałtowne uderzenie w twarz, zaś przeraźliwy pisk zmroził mu serce. Coś zdecydowanie obrzydliwego ugrzęzło w jego włosach. Stanął jak wryty, obawiając się wykonać najmniejszy ruch głową.
- Nie ruszaj się! – dobiegł go wrzask wydarty z gardła Jean Pierra. – To gacek!
Dopiero w tym momencie do świadomości Stefana dotarło, że na jego głowie miota się straszliwie wystraszone stworzonko wielkości myszy, które łopocze mu prosto w uszy skórzastymi skrzydłami. I ta myśl przeraziła go bardziej, niż sam się tego spodziewał. Od małego nie znosił myszy.
Sam nie wiedział, jakim sposobem Francuz uwolnił go wreszcie od tego nieprzyjemnego towarzystwa, ale kilka chwil później łapał ciężko powietrze w spragnione płuca i odruchowo masował poranione pazurkami czoło.
- Trzeba go będzie opatrzeć – z bardzo daleka dobiegł go głos Moniki. – Nie wiadomo, co takie cholerstwo ma pod pazurami.
Stefan spojrzał pod swoje nogi, gdzie w ostatnich konwulsjach dogorywał malutki kłębuszek.
- Lepiej chodźmy dalej! – tym razem to Jean Pierre przejął komendę. – Stef! Pomóc ci?
- Nie trzeba, dam sobie radę! – odrzekł szybko, chociaż czuł, że krew pulsuje mu w skroniach, jakby za chwilę miała wybuchnąć.
Szli wolno, rozglądając się teraz ostrożnie, ale nie dopadła ich już żadna latająca niespodzianka.
Na chałupę natrafili przez zupełny przypadek. Zresztą tak prawdę powiedziawszy, to trudno było nazwać to, co niespodziewanie wyłoniło się przed nimi w nagłym rozbłysku księżycowej poświaty, chałupą. Bardziej przypominało to nieregularny, źle sklecony szałas, który jakimś cudem został powiększony do rozmiarów piętrówki.
- Jak ktoś może mieszkać w takiej ruderze? – Stefan zatrzymał się i krytycznie popatrzył na chałupę. W głowie huczała mu natrętna myśl: – COś TU JEST NIE W PORZąDKU! Gdyby jednak ktoś go zapytał, co, to nie potrafiłby udzielić na takie pytanie odpowiedzi.
- Jak widzisz jednak mieszka – palec Jean Pierra powędrował w kierunku bladej smugi światła wydobywającej się z malutkiego okienka.
- Wiecie co... – Monika zawiesiła głos. – Piotr mógł mieć rację... To może być sensacja na skalę światową... Tu w naszych Bieszczadach.... – nie zdążyła dokończyć, bo jak wyrwane spod ziemi tuż przed nimi pojawiły się dwa wielkie czarne, dyszące gniewem kształty. Ich warczenie nie zwiastowało niczego dobrego niezapowiedzianym gościom.
- Zgryz, Roj! Do nogi! – rozległ się zbawienny głos i prawie na wprost nich uchyliły się szeroko drzwi.
- Jakby czekał na nas – wyszeptał z pewną obawą Stefan, starając się, by jego głos nie dotarł do uszu brodacza. Jean Pierre skinął porozumiewawczo głową. Jemu także cała sytuacja przestała się podobać. Jedynie Monika zdawała się nie zwracać na nic uwagi. Z wyraźną fascynacją biegała wokół chałupy, wykrzykując przy tym niezrozumiałe wyrazy. Stefanowi udało się wyłowić tylko jedno słowo: Kolumb. Ale chyba jednak się przesłyszał, bo cóż wspólnego z tą bieszczadzką ruderą mógł mieć odkrywca Ameryki.
- Co jej się stało? – zaniepokoił się Francuz. Stefan tylko rozłożył bezradnie ręce.
- No chodźta! – popędzał tymczasem brodacz, odpędzając od siebie łaszące się wilczury. – Chodźta lepiej! – w głosie gospodarza pojawiła się twardsza nutka. Stefan spojrzał z obawą na przyjaciół. Cóż jednak mieli robić?
Pierwszy ku uchylonym drzwiom ruszył Jean Pierre, starając się szerokim łukiem ominąć dwie groźne bestie.
- Nie bój pan! – roześmiał się brodacz. – One bez mojego słowa nie ruszą nikogo. Nie bójta się! – powtórzył w stronę pozostałych wędrowców. – Przecie was nie zjedzą. No! Roj, Zgryz do budy! – zakomenderował wreszcie, widząc, że jego zachęty nie przyniosły spodziewanego efektu. Psy posłusznie zniknęły sprzed wejścia.
Stefan z pewną obawą przekroczył wysoki próg charakterystyczny dla górskich okolic. Tuż nad wejściem pysznił się koślawo wykaligrafowany napis: Najlepsza meta w Bieszczadach.
Uśmiechnął się w duchu. Paradne – ta dziura ma być najlepsza!
Chwilę później nie było mu już tak do śmiechu. Wnętrze było schludne i niczym nie odróżniało się od normalnego schroniska. Z mrocznej sieni wchodziło się do rozległego holu wyłożonym gustownymi płytkami w kolorze zieleni. Kilka drewnianych ławeczek i krzesełek przyozdobionych wzorzystymi makatkami. Stefan otwierał ze zdziwienia coraz szerzej oczy. Tego się nie spodziewał.
- Patrz! – ucho sparzył mu gorący oddech Moniki. – Czy to nie dziwne? – oczami wskazała na derki.
Stefan machinalnie pokiwał głową. Istotnie prawie identyczne wzory widział nie tak dawno w muzeum sztuki prekolumbijskiej w Warszawie.
Nie to jednak niepokoiło go w tym momencie najbardziej. Chwilę wcześniej jego wzrok powędrował z powrotem ku drzwiom, gdzie ku swemu wielkiemu przerażeniu zauważył element, który zdawał się zupełnie nie pasować do nowoczesnego wnętrza. Tuż nad wejściem wisiał bowiem wielki nietoperz z szeroko rozcapirzonymi skrzydłami, który szklanymi oczkami zdawał się mu patrzeć prosto w nos.
- Pełno tu tego! – brodacz przyglądał mu się z uwagą z jakimś takim kpiarskim błyskiem w oku. – Turysty to lubieją. To i upolowałem takiego. A i gacki trzymają się od mojej chałupy z daleka.
- Czemu pan nie powiedział, że prowadzi pan schronisko? – zezłościła się Monika. – Przecież jakby pan to nam powiedział, to byśmy z panem przyszli.
- A pytaliśta? – roześmiał się brodacz. – Zresztą to nie schronisko! A że czasem jakie turysty u mnie przenocują, to moja sprawa. Opłat żadnych nie zbieram. Dają co łaska.
- A ile tego co łaska? – zapytał trzeźwo Jean Pierre.
- A zwykle to mi zostawiają po stówie za pokój – gospodarz zatrzepotał palcami w geście liczenia pieniędzy. – No i na produkty do wspólnego garnka się składają.
- No to istotnie konkurencyjnie! – roześmiał się głośno Stefan, któremu strach jakoś przeszedł. – Pewnie ma pan dużo chętnych.
- Eee tam, panocku! – brodacz rozciągnął głos dla zwiększenia efektu. – Gdzie tam. Ostatnio to turysty byli u nas gdzieś koli Wielkiej Nocy. Boją się!
- Czego? – Monika przytuliła się do Francuza, odruchowo szukając w nim ochrony.
- O to długa historia, paniusiu! – brodacz klepnął się z wielką siłą w brudne spodnie, wzbijając tym samym chmurę kurzu. – Ale wyście pewnie i wygłodnieli na tym deszczu. No to, czym chata bogata... A potem dacie, co łaska! – dodał szybko, odwracając się w stronę zdobionych drzwi, za którymi kryła się pewnie kuchnia.
- A nasz przyjaciel? – zdążył jeszcze zapytać Stefan.
- śpi terozki! – burknął przez ramię. – Jak chceta, to idźta do niego. łooo tam! – wskazał brodą na wąskie drzwi w tyle pomieszczenia.
Jakby kierowani jedną myślą ruszyli ku nim w tym samym momencie.
Pokoik był malutki. Praktycznie mieścił się w nim tylko niewielki tapczanik i malutki stoliczek, na którym płonęła lampa naftowa. Z wielkim trudem wcisnęli się do środka.
Piotr rzeczywiście leżał na kozetce, a wzorzysty koc podnosił się miarowo do góry. Spał!
- Musimy go obudzić – zawyrokowała Monika. – Trzeba się naradzić.
- Merde! – zaklął soczyście Jean Pierre po kilku nieudanych próbach, który, chociaż był całkowicie dwujęzyczny, to klął tylko po francusku. – Dał mu środek nasenny, czy co?
- Nie! – Monika nachyliła się nad młodym archeologiem. – To jakaś wóda!
- No pewnie! – roześmiał się nerwowo Stefan. – Zalał się w pestkę. Cały Piotruś! My się o niego martwimy, a on w najlepsze wódę żłopie!
- Ale nogi ma rzeczywiście połamane – Jean Pierre uniósł koc do góry. Ktoś nałożył całkiem fachowo łupki.
- No to jesteśmy uziemieni na dobre – Stefan pokiwał głową. – O powrocie do Komańczy nie ma na razie co marzyć.
- A co dzieci ci płaczą? – Monika najwyraźniej odzyskała całą swoją przebojowość. – A może istotnie jesteśmy na tropie sensacji większej niż kod Leonarda.
- O czym myślisz, mon ami? – Jean Pierre objął dziewczynę gestem, którego Stefan zawsze mu zazdrościł. – Tam na zewnątrz zachowywałaś się wprost jak wariatka.
- Nie zauważyliście tego? – emocjonowała się Monika. – No pewnie, gdzież by tam chłop zobaczył to, co trzeba. No dobra, dobra, nie obrażać mi się tu! – roześmiała się rozgłośnie. – Pamiętacie ten mejl, co go Piotr dostał od jakiegoś swojego znajomego. Jakiegoś Jarka, czy Yarrka. Pamiętacie? – obaj kiwnęli głowami. Pewnie, że pamiętali. Przecież z jego powodu znaleźli się w tej dziczy. – No właśnie! – triumfowała dziewczyna. – Mieliśmy dzięki niemu odkryć ślady bytności Azteków w Bieszczadach na długo przed Kolumbem.
- Wiemy, wiemy! – denerwował się Stefan. – Ale co to ma wspólnego z tym wszystkim? – szerokim gestem zatoczył łuk.
- Właśnie! – wykrzyknęła zwycięsko Monika. – Ten dom jest dokładnym odzwierciedleniem azteckich piramid schodkowych. A te derki – chwyciła gwałtownie za róg koca spowijającego Piotra – zaręczam wam, to autentyki. Gdzieś co najmniej sprzed tysiąca lat, a może i więcej. Przecież wiecie, że się na tym znam!
Pokiwali głowami. No tak, nie na darmo profesor Stadnicki zawsze powtarzał, że Monika to jego najlepsza znawczyni sztuki preamerykańskiej.
- Ukradł! – sapnął ciężko Jean Pierre. – Po prostu ukradł z jakiegoś muzeum. żeby przyciągać tym turystów.
- No, bądźże logiczny, człowieku! – oburzyła się Monika. – I nikt o zniknięciu tych makatek nie słyszał? Chłopie, wiesz, ile to kosztuje?
- No racja! – Stefan podrapał się po głowie. – Myślisz więc, że mejl nie kłamał i znajdziemy dowody na to, że Aztekowie dotarli w Bieszczady jeszcze w średniowieczu. Przecież to szaleństwo!
- Może i tak! Ale jaką kasę na tym zrobimy! – Jean Pierre okazywał zdrowy rozsądek. Oczyma wyobraźni widział już siebie za kierownicą porządnego rollsa z Moniką przy boku.
- Chodźta wreszcie! – zza drzwi rozległ się głos brodacza. – Bo wszystko wystygnie.
Kolacja była lepsza niż się spodziewali. Przed każdym z nich brodacz ustawił glinianą miskę pełna parującej zawiesistej zupy, a na środku stołu pyszniła się waza pełna grubych pęt kiełbasy.
- Patrz! – Monika szturchnęła Stefana w bok. – Założę się, że to IX wiek. – brodą pokazała misę, z której zaczerpnęła właśnie gęstą zupę. Chłopak kiwnął głową i łapczywie siorbnął gorącego płynu. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo był głodny.
Gospodarz z wyraźnym zadowoleniem przysłuchiwał się ich mlaskaniom i siorbaniom, co chwilę odkrawając z wielkiego bochna pajdy pachnącego chleba.
- Skąd pan to ma? – Monika prawie wyrwała brodaczowi z ręki dziwny nóż. – To obsydian?
- Nie wiem, paniusiu – gospodarz spokojnie odebrał dziewczynie nóż. – My to tutki z jaskini bierzemy!
- Z jaskini? – udawał brak zainteresowania Stefan. – To ktoś to musiał tam zostawić?
- Ano, panocku! – przytaknął skwapliwie brodacz. – Tam takich nozycków pełno. Można wybierać. A i innych rzeczy tam pełno.
- A daleko ta jaskinia? – oczy Moniki zabłysły z hamowanego podniecenia.
- A niedaleko paniusiu! – zaśmiał się gospodarz.
- I nikt się tym wcześniej nie interesował? – dziwił się Jean Pierre.
- A byli, panocku – brodacz klepnął się z niespodziewanej uciechy w uda. – Pewnikiem, że byli. Jeden to mówił nawet, że jakowyś profesor. Poszli do jaskini i tylem ich widział. A gadałem im, że temu diabłu to pierwej trza ofiarę złożyć, a potem dopiero brać.
- Jakiemu diabłu? – zaniepokoiła się Monika.
- Ano takiemu zza wody – chrząknął brodacz. – A jemu się lepiej nie narażać.
- A jak się nazywa? – zapytał z trwogą Stefan, któremu nagle coś zaczęło świtać w głowie.
- Ten profesorek i cosik mówił – podrapał się po zmarszczonym czole – alem nie spamiętał. Jakoś tak ... Tuli czy Czuli...
- Na pewno coś takiego – wyjąkała Monika, a Jean Pierre zobaczył strach w jej oczach.
- A wy dawno do tej jaskini chodzicie? – zapytał Stefan.
- Chodził mój ojciec, chodzili dziadowie – brodacz podniósł rękę do góry. – A pewnikiem i przeddziadowie.
- I wam diabeł nic nie robi? – Jean Pierre odstawił łyżkę i obtarł dyskretnie usta.
- My mu, panie, ofiary kładziemy. To i diablisko się na nas nie mści. A my mu się też specjalnie nie naprzykrzamy.
- Wy tu sami mieszkacie? – spróbował zmienić temat Stefan.
- A gdzieżby tam panocku sam? – oburzył się brodacz. – Moja stara na paświsku jeszcze, bo nam krowy zległy. A synackowie owce wyżej na hali pasą. Pewnikiem jutro zejdą tutki.
- A jakie ofiary składacie? – nie dawał za wygraną Jean Pierre.
- A różne, panie! – roześmiał się znowu brodacz. – Ale zanim wam o tym powim, to spróbujta mojego wynalazku, bo wam pewnikiem kości do mięska przymarzły na tym dyszczu.
Przed wszystkimi pojawiły się niespodziewanie niewielkie kubeczki ze znakiem nietoperza. Stefan nieufnie powąchał zawartość jednego z nich. Ostry zapach prawie zabrał mu oddech z płuc.
- To samogon! – krzyknął radośnie. – To tym się nasz Piotruś urżnął.
- Ano wytrąbił z pół dzbanuszka – z miną niewiniątka odrzekł brodacz.. – No pijta, bo stygnie! Pijta, paniusiu! – zachęcał, widząc, że Monika tylko zanurzyła usta w ognistej cieczy. – Pijta, paniusiu, to ino z początku piecze! No widzita! Wcale nie boli!
Umilkł i przypatrywał się dłuższą chwilę swoim gościom, którzy z trudem łapali w płuca powietrze. Twarze im z lekka posiniały, a oczy wyszły z orbit.
- Mocne, co? – zapytał z nieskrywanym podziwem dla samego siebie. – Tylko Firek takie potrafi pędzić. Nawet Ruski nie są w stanie go zmóc. No co? Przytkało troche? A to i dobrze! To nie będzieta mi przeszkadzać. To zaraz przejdzie, nie martwa się. A potem pójdzieta lulu jak wasz koleżka. Pytaliśta, z czego składamy ofiary. A z turystów, panocku. Z turystów! Ich nasz diabełek najbardziej lubi. No, nie martwa się! To nic nie boli.
I to były ostatnie słowa, jakie dotarły do świadomości Stefana. Nie zobaczył już dwóch śniadolicych mężczyzn, którzy wysunęli się z przemyślnie ukrytego schowka w podłodze.
- Dobra, zabierajta ich! – brodacz nie wychodził nadal z roli prostego górala. – A prawda – zreflektował się – człowiek chamieje, im dłużej w tym siedzi. – I powtórzył polecenie w języku bardziej zrozumiałym dla azteckich wojowników.
Kiedy prawie godzinę później zszedł wreszcie do Jaskini świętego Nietoperza, wojownicy już tańczyli wokół rozebranych ciał, a w ręku każdego błyszczało ostrze z obsydianu. Bóstwo patrzyło na nich z góry i uśmiechało się radośnie, wiedząc, że za chwilę będzie się pławić we krwi, a swym czcicielom zapewni następne lata życia
Brodacz spojrzał na nich z zazdrością. No tak! Jego bladawa cera już całe wieki temu spowodowała, że stał się jedynym łącznikiem ich niewielkiej społeczności z tym dzikim krajem.
A wielki Mictlantecutli stale żądał nowych ofiar!!!
Brodacz wyciągnął spod pachy niewielki laptop.
- To teraz kolej na TVN! – mruknął, drapiąc się pod nosem i wpisując w googlach nazwisko Moniki Olejnik.
2
Aj tam, horror. Horror to nie jest.
Podoba mi się, a co. Wizja, tych, no, w tych no (nie, nie ma tu spoili, ha!) jest bardzo ciekawa.
Styl w porządku, puenta zaskakująca, czasem gdzieś widać humor (Made in France, hehe...).
Trochę słabo opisane miejsce pobytu jeepa.
Fabuła bardzo dobra, pomysł naprawdę oryginalny.
Gratuluję, podoba mi się!
Podoba mi się, a co. Wizja, tych, no, w tych no (nie, nie ma tu spoili, ha!) jest bardzo ciekawa.
Styl w porządku, puenta zaskakująca, czasem gdzieś widać humor (Made in France, hehe...).
Trochę słabo opisane miejsce pobytu jeepa.
Fabuła bardzo dobra, pomysł naprawdę oryginalny.
Gratuluję, podoba mi się!
Are you man enough to hold the gun?
3
Ha, ha, ha, Moniki Olejnik:D dobre, uśmiałem się... ale najbardziej rozbawił mnie tekst na początku:
"- Lepiej zaczekać, monsieur - wymamrotał - Pogoda jest do bani. ". Od razu stanął mi przed oczami obraz załamanego Francuza, z poważnie zasmuconą miną i głową opadająca na pierś, komiczne
Ogólnie, lekkie, zwiewne i powiewne, takie jak powinno być. Gdyby to był film, można by to zaliczyć do kina klasy "B", co nie znaczy, że jest złe (sam uwielbiam takie filmidła) Czyta się szybko, z uśmiechem, a błędy (nieliczne) umykają, poza jednym- mejlem, dokładniej rzecz ujmując. Jeśli już decydujesz sie na poprawne zapisywanie niepolskich wyrazów, to bądź konsekwentny/a (wybacz, nie sprawdzałem, ktoś Ty
) Może się czepiam, trudno.
Nie zgodzę się z Testudos, że pomysł oryginalny. Pomysł nie, ale lokacja TAK!!! Gdy przeczytałem, że akcja w Bieszczadach się rozgrywa, aż mi sie łezka w oku zakręciła. że w Polsce, wiadomym było, ale że dokładnie tam, to dopiero pod koniec wyszło. I tu zdecydowanie jest oryginalny element, bo składanie ofiar z nieświadomych niczego ludzi, to jakoś wyświechtane jest. Jednak sztuka polega na tym, by nadawać nowy wymiar starym pomysłom, a Aztekowie w Bieszczadach to coś, czego jeszcze nie widziałem (zaczynam mieć obawy, czy w tym roku się tam wybrać... ).
Pozdrawiam!
"- Lepiej zaczekać, monsieur - wymamrotał - Pogoda jest do bani. ". Od razu stanął mi przed oczami obraz załamanego Francuza, z poważnie zasmuconą miną i głową opadająca na pierś, komiczne
Ogólnie, lekkie, zwiewne i powiewne, takie jak powinno być. Gdyby to był film, można by to zaliczyć do kina klasy "B", co nie znaczy, że jest złe (sam uwielbiam takie filmidła) Czyta się szybko, z uśmiechem, a błędy (nieliczne) umykają, poza jednym- mejlem, dokładniej rzecz ujmując. Jeśli już decydujesz sie na poprawne zapisywanie niepolskich wyrazów, to bądź konsekwentny/a (wybacz, nie sprawdzałem, ktoś Ty
Nie zgodzę się z Testudos, że pomysł oryginalny. Pomysł nie, ale lokacja TAK!!! Gdy przeczytałem, że akcja w Bieszczadach się rozgrywa, aż mi sie łezka w oku zakręciła. że w Polsce, wiadomym było, ale że dokładnie tam, to dopiero pod koniec wyszło. I tu zdecydowanie jest oryginalny element, bo składanie ofiar z nieświadomych niczego ludzi, to jakoś wyświechtane jest. Jednak sztuka polega na tym, by nadawać nowy wymiar starym pomysłom, a Aztekowie w Bieszczadach to coś, czego jeszcze nie widziałem (zaczynam mieć obawy, czy w tym roku się tam wybrać... ).
Pozdrawiam!
4
Wytłumaczę jaśniej. jeep zapisuj wtedy dżip.poza jednym- mejlem, dokładniej rzecz ujmując. Jeśli już decydujesz sie na poprawne zapisywanie niepolskich wyrazów, to bądź konsekwentny/a
TestudosEM.Może się czepiam, trudno.
Nie zgodzę się z Testudos, że pomysł oryginalny. Pomysł nie, ale lokacja TAK!!!
Pomysł nieoryginalny?
Ile czytałaś opowiadań o archeologach szukających w górach świątyń Azteków? Może pomysł z samotną chatką trochę nie teges, ale ogólnie - świeże ;P
Are you man enough to hold the gun?
5
Wybacz brak końcówki... jakoś tak wyszło... :oops:
Się nie zrozumieliśmy za bardzo z tą (nie)oryginalnością. Miałem na myśli to, że poszukiwanie samych świątyń Azteków, czy jakichkolwiek ludów i śladów kultur było już powielane, składanie ofiar podobnie. Natomiast umiejscowienie akcji jest... nowatorskie. Bieszczady i Aztekowie? Tego nawet w Factor-X (czy jak to pismo się zwało) nie było!

Się nie zrozumieliśmy za bardzo z tą (nie)oryginalnością. Miałem na myśli to, że poszukiwanie samych świątyń Azteków, czy jakichkolwiek ludów i śladów kultur było już powielane, składanie ofiar podobnie. Natomiast umiejscowienie akcji jest... nowatorskie. Bieszczady i Aztekowie? Tego nawet w Factor-X (czy jak to pismo się zwało) nie było!
Dokładnie o to mi chodziłoWytłumaczę jaśniej. jeep zapisuj wtedy dżip.
6
Jejku, jak cudownie się sprawdza taki tekst:D Zwykle kopiuję cały do Worda i wywalam tylko fragmenty, które są dobre. Teraz kopiowałam tylko błędy. Oto one:
Styl świetny, masz bardzo lekkie pióro. Ubawiłam się niesamowicie przy czytaniu. Postaci są naprawdę barwne i prawdziwe, mogłabym się nawet z nimi zaprzyjaźnić;) Są żywe, a to naprawdę wielkie dokonanie. Pomysł z Aztekami w Bieszczadach interesujący, ale jego realizacja nie podobała mi się zbytnio. Jakby opowiadanie się urywało w połowie. Ale i tak wielki plus:) Gratuluję:)
Pozdrawiam
kognitywna
Bez myślnika. Przybierać na sile.Wiatr wiał z północnego - zachodu i zaczynał właśnie nabierać na sile.
Ocierającwydusił wreszcie z siebie Stefan, obcierając dwie łzy z poczerwieniałych policzków.
Winien- Sam sobie winny! – parsknęła gniewnie Monika.
Ciągnąc za rękę Monikę. Bo to brzmi tak, jakby kilka Monik wyciągał.bezceremonialnie ciągnąc za rękę Moniki
ślad po nim nie zostanie.Do jutra pewnie i śladu po nim nie zostanie!
Nie bardzo się orientuję, czy można tak powiedzieć. Jak dla mnie dziwnie to brzmi. Jak ktoś zna się lepiej, to niech się udzieli;)roześmiała się rozgłośnie.
Styl świetny, masz bardzo lekkie pióro. Ubawiłam się niesamowicie przy czytaniu. Postaci są naprawdę barwne i prawdziwe, mogłabym się nawet z nimi zaprzyjaźnić;) Są żywe, a to naprawdę wielkie dokonanie. Pomysł z Aztekami w Bieszczadach interesujący, ale jego realizacja nie podobała mi się zbytnio. Jakby opowiadanie się urywało w połowie. Ale i tak wielki plus:) Gratuluję:)
Pozdrawiam
kognitywna
7
Czytało się lekko i przyjemnie. Nie zgrzytało za mocno.
Jednak nie jest to tekst zapadający w pamięć, nie na tyle, by go polecić znajomym czy choćby... komukolwiek.
Takie sobie, lekko humorystyczne, napisane w miarę dobrze, a przynajmniej w porządku.
Nie potrafię zbyt wiele powiedzieć, gdyż tekst nie poruszył we mnie strun odpowiedzialnych za pisanie/mówienie.
Pozdro.
Jednak nie jest to tekst zapadający w pamięć, nie na tyle, by go polecić znajomym czy choćby... komukolwiek.
Takie sobie, lekko humorystyczne, napisane w miarę dobrze, a przynajmniej w porządku.
Nie potrafię zbyt wiele powiedzieć, gdyż tekst nie poruszył we mnie strun odpowiedzialnych za pisanie/mówienie.
Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.